VanderMeer Jeff - Shriek-Posłowie.doc

(1917 KB) Pobierz

 

JEFF VANDERMEER

SHRIEK:

POSŁOWIE

PRZEŁOŻYŁ ROBERT WALIŚ

WYDAWNICTWO MAG

WARSZAWA 2010


Tytuł oryginału:

Shriek: An Afterword

Copyright © 2006 by Jeff VanderMeer

Copyright for the Polish translation

© 2010 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:

Urszula Okrzeja

Korekta:

Magdalena Górnicka

Projekt graficzny serii:

Piotr Chyliński

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:

Tomasz Maroński

Projekt typograficzny, skład i łamanie:

Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-161-4

Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel./fax (0-22) 813 47 43

e-mail: kurz@mag.com.pl

www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

tel. (22) 721-30-00

www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:

drukarnia@dd-w.pl


dla Ann


Nikt się nie wywinie.

- Songs: Ohia

Jeśli żyjesz w ciągłej rozpaczy,

przynajmniej żyj z rozmachem.

- Dorothy Parker

Mieszkamy w kruchych, tymczasowych schronach.

- żydowski modlitewnik

Zmarli mają twoje zdjęcia.

- Robyn Hitchcock


POSŁOWIE DO

HOEGBOTTOŃSKIEGO

PRZEWODNIKA

PO WCZESNEJ HISTORII

MIASTA AMBERGRIS

JANICE SHRIEK

(I DUNCAN SHRIEK)


Spis treści:

 

OD AUTORKI              7

CZĘŚĆ PIERWSZA              8

1              9

2              38

3              49

4              70

5              91

6              110

7              120

8              141

9              161

10              177

CZĘŚĆ DRUGA              195

11              196

12              230

13              253

14              262

15              301

16              330

17              342

(KRÓTKIE) POSŁOWIE AUTORSTWA SIRINA              344

PODZIĘKOWANIA              350

MUZYCZNE PODZIĘKOWANIA              351


OD AUTORKI

Oto moja opowieść o życiu uznanego historyka Duncana Shrieka. Niniejszy tekst pierwotnie miał się stać spóźnionym posłowiem do Hoegbottońskiego przewodnika po wczesnej historii miasta Ambergris autorstwa Duncana, jednak od chwili rozpoczęcia pracy nad książką okoliczności uległy zmianie.

Opowieść rozpoczęła się jako posłowie, zakończyła jako elegia, w środku zaś uczyniłam z niej gorączkową rodzinną kronikę, a teraz, gdy czas pisania dobiega końca, mogę jedynie stwierdzić, że dałam z siebie wszystko i odchodzę. W mieście zwanym Ambergris nic nie trwa długo.

Co się tyczy Mary Sabon, pozostawiam tę opowieść także dla niej. Być może nawet teraz, mimo że zostało tak niewiele czasu, moje słowa cię zmienią.

Żegnajcie.

Janice Shriek

(Kiedy znalazłem ten maszynopis, rozważałem jego całkowite zniszczenie, jednak ostatecznie nie miałem motywacji ani serca, by to uczynić. Uznałem, że tak naprawdę wcale tego nie pragnę. Tekst zawiera poważne błędy, jest stronniczy i w wielu miejscach niedopracowany, lecz nie można mu odmówić szczerości. Mam nadzieję, że Janice wybaczy lub zapomni moje próby poprawienia jej relacji. Duncan).


CZĘŚĆ PIERWSZA

[Na ołtarzu kappana Aquelusa odnaleźli] stary, wyblakły dziennik i dwie ludzkie gałki oczne, zachowane na drodze nieznanego nam obecnie procesu w bryle sześcianu z bliżej nieokreślonego przezroczystego metalu. Pomiędzy dziennikiem a sześcianami z gałkami ocznymi ktoś wyrysował krwią symbol... Jeszcze bardziej przerażający był fakt, że owo legendarne zejście, swego czasu zaślepione i zabite deskami, stało teraz otworem, i dokładnie te same schody, które kiedyś skusiły Manzikerta I, wzywały teraz Aquelusa. Dziennik, co oczywiste, był tym, który wiele lat temu zniknął wraz z Samuelem Tonsure'em. Oczy zaś, nieznośnie intensywnie niebieskie, mogły należeć tylko i wyłącznie do jednej osoby - Manzikerta I. Pochodzenia krwi nikt nawet nie starał się odgadnąć.*

- z opisu Ciszy autorstwa Duncana Shrieka w

Hoegbottońskim przewodniku

po wczesnej historii miasta Ambergris


1

Mary Sabon powiedziała kiedyś o moim bracie Duncanie Shrieku, że nie jest istotą ludzką, lecz ciągle tylko zbacza i wykracza. Nie jestem pewna, co miała nadzieję osiągnąć tymi słowami, lecz i tak je wypowiedziała. Wiem, że to zrobiła, gdyż przypadkiem byłam tego świadkiem trzy tygodnie temu na przyjęciu wydanym dla Martina Lake'a. Sama pomogłam zorganizować to przyjęcie, by uczcić najnowsze dzieło genialnego artysty: serię sztychów ilustrujących Dziennik Samuela Tonsure'a. (Jedno z wielu przyjęć, które przegapiłem na przestrzeni lat. Może gdybym tam był, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może nawet wpłynęłoby to na przeszłość, którą Mary opisała w swoich książkach).

Sabon przybyła długo po tym jak Lake, powściągliwy człowiek o psychice niepozbawionej skaz, wyszedł, udając się w stronę kawiarni Pod Czerwonogardłym Cielaczkiem. Nie zaprosiłam jej, jednak pozostali goście najwyraźniej uznali jej obecność za pewnik: zgromadzili się wokół niej jak koraliki oszałamiającego, choć niewątpliwie podrabianego naszyjnika. Pary na parkiecie tańczyły z taką ambicją, że wydawało się, że naszyjnik Sabon krąży wokół niej, choć wielbiciele trwali w bezruchu.

Krople deszczu uderzały o świetlik przy wtórze odgłosu, który przypominał postukiwanie polakierowanych paznokci o szkatułkę na klejnoty. Przez otwarte drzwi balkonowe wpadał świeży zapach deszczu, pomieszany - jak zwykle w Ambergris - z wonią zielonej wilgoci. Pokuśtykałam w dół marmurowych schodów, prosto w ich objęcia, wyławiając każdy śmiech, każdą niedoskonałość i rysę na ich zroszonych potem obliczach. W skład naszyjnika ciał wchodziły nazwiska, które pewnego dnia powinny zostać odhaczone na liście i zasługujące na większą popularność.

Na parterze widziałam już tylko fragmenty Sabon - mignięcie rudych włosów, ziemiste policzki pokryte skupiskami uwodzicielskiego różu, błysk oka, rzęsy ciężkie od tuszu. Absurdalnie wydęte usta. Poczułam miażdżącą woń perfum, które bardziej pasowały do zakładu pogrzebowego. Wyglądała zupełnie inaczej niż podczas naszego pierwszego spotkania - wtedy była gibką studentką - i przez chwilę myślałam, że jest w przebraniu. Czyżby się ukrywała? Przed czym?

- On nie jest istotą ludzką, lecz ciągle tylko zbacza i wykracza.

Przyznaję, że roześmiałam się, słysząc komentarz Sabon, lecz powodowała mną serdeczność, a nie okrucieństwo. Ponieważ Duncan rzeczywiście słynął z dygresji. Rzeczywiście dopuszczał się wykroczeń. Mógłby rozerwać ten żywy naszyjnik na pojedyncze koraliki, w równie zabawny sposób opisując Sabon, gdyby nie zniknął, być może na zawsze, na kilka dni przed przyjęciem. Oto kolejna z jego cech - Duncan zawsze gdzieś znikał, już w dzieciństwie.

Komentarz Sabon był zabawny, ale, wbrew błędnej opinii jednego z dżentelmenów, nie był ostatecznym stwierdzeniem faktu. Szkoda, gdyż mój brat to uwielbiał. Gdy ktoś z przekonaniem stwierdzał jakiś fakt, Duncan zrywał się z krzesła i pozbawiał mówcę animuszu, spuszczał z niego powietrze za pomocą ostrza swego dowcipu, zadzierzystego geniuszu argumentacji, bezgranicznego wyczucia ironii. (Mam wrażenie, że oboje ze mnie kpicie. Kimkolwiek byłem za młodu - a nie pamiętam, bym kiedykolwiek był zręcznym rozmówcą - już dawno nie zajmują mnie sztuczki. To domena spór. Niech ci, którzy je ignorują - natywiści i tym podobni - tracą siły na efektowne słowne potyczki, które i tak nie przyniosą im żadnego pożytku).

 

Tak naprawdę powinnam zacząć jeszcze raz. Od nowa. Na razie pozostawić Sabon jej wielbicielom. Później będę miała czas, by do niej powrócić.

Duncan często tak robił - nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż ponowne rozpoczynanie w środku książki, niczym magik, który udaje, że znika - pozostawiając czytelnika zawieszonego niepewnie nad otchłanią, by samemu zabrać się za budowanie kolejnej fabuły, a ostatecznie spleść wszystko w zgrabną całość, unikając katastrofy. Byłabym głupia, próbując powtórzyć taki wyczyn.

Był czas, gdy Duncan przesiadywał przy biurku w moim mieszkaniu - na starym wygodnym żółtym fotelu, który nasi rodzice kupili w Stockton wiele lat wcześniej. Blask pojedynczej lampki wydobywał jego sylwetkę z półmroku, w którym rozbrzmiewały tylko wezwania na modlitwę dobiegające z Dzielnicy Religijnej oraz chichot Duncana czytającego maszynopis najnowszego rozdziału swojej książki. Uwielbiał własne żarty, tak jak uwielbia się dzieci, które zasługują na miłość niezależnie od upośledzenia, braku kończyn czy złamanego kręgosłupa.

Jednakże najczęściej widywałam Duncana w jego ulubionej tawernie, Sporze Szarego Kapelusza, równie bliskiej jak stukanie tych klawiszy. (Ulubionej? Być może, ale czasami było to po prostu jedyne miejsce, do którego mnie wpuszczano. W bardziej przyzwoitych lokalach witała mnie cisza, jakby w progu nagle stanęło jakieś mityczne stworzenie). Trzeźwy czy pijany, Duncan uznawał Sporę za idealne miejsce do pracy. W jej mrocznych i zadymionych pomieszczeniach, odcięty od zewnętrznego świata za matowymi szybami o zielonym kolorze wodorostów, mój brat czuł się niewidzialny i niezwyciężony. Większość jego tekstów powstała w pokoju na tyłach Spory. Za sprawą nietypowej synchronii korytarzy, która kłóciła się z otaczającą lokal aurą labiryntu, klienci zebrani wokół ołtarza baru mogli, patrząc wzdłuż błyszczącego dębowego kontuaru, dostrzec sylwetkę Duncana oświetloną przez odprysk głównej sali - czasami pisał w natchnieniu w staroświeckim bloku listowym, a czasem leniwie wyglądał przez okno, które co prawda nie pozwalało dojrzeć świata zewnętrznego, lecz dzięki migoczącym zielonym odbiciom ujawniało sekrety wnętrza Duncana. (Świat zewnętrzny przychodził do mnie - przyjmowałem tam Mary, Sirina, Sybel, a nawet Bonmota, filar naszej społeczności).

Był już wtedy potężnym mężczyzną, nosił brodę i ubierał się w szare marynarki bądź płaszcze, które ukrywały wciąż rozwijające się osobliwe właściwości jego ciała. Czasami pozwalał sobie na cygaro - nowy zwyczaj, który zawdzięczał znajomości z alternatywnym historykiem Jamesem Lacondem - a wtedy rozpierał się w fotelu i palił, a ja znajdowałam go zatopionego we wspomnieniach, które nie zawsze byłam w stanie z nim dzielić. W tych chwilach problemy i choroba nie mogły go dotknąć.

Zdecydowanie wolę pamiętać mojego brata z tamtych chwil, spokojnego i skupionego. Gdy tam przebywał, wielu stałych klientów tawerny nazywało go Bogiem Zielonego Światła, sprawiał bowiem wrażenie zarazem ponadczasowego i nadszarpniętego upływem czasu. Teraz, kiedy odszedł, myślę sobie, że stał się Duchem Zielonego Światła i zapisze się w annałach Spory jako cicha, świetlista legenda. Duncanowi by się to spodobało: niech więc tak będzie.

***

Jednakże postanawiam zacząć od nowa - w końcu Duncan często tak czynił. Był jak snop zielonego światła przemierzający labirynt korytarzy Spory, a każda nowa analiza i perspektywa przedstawi zaledwie ułamek albo ułomek wizerunku człowieka, którego pod wieloma względami nigdy nie poznałam.

Gdybyśmy chcieli wskazać jakiś punkt startowy w życiu Duncana, musiałby to być dzień, w którym nasz ojciec, Jonathan Shriek, mało znany historyk, umarł pod wpływem gwałtownego przypływu radości w naszym domu w Stockton, mieście położonym o jakieś sto mil na południe od Ambergris, na drugim brzegu rzeki Moth. Radość przeszyła naszego ojca i zniszczyła mu serce, gdy miałam trzynaście, a Duncan zaledwie dziesięć lat. Pamiętam, że właśnie siedziałam przy stole w kuchni i odrabiałam lekcje, gdy pojawił się listonosz. Tata usłyszał dzwonek i skoczył do drzwi. Skoczył to nie przesada - był wyzywająco brzydkim mężczyzną zbudowanym jak ropucha, miał pofałdowane podgardle i masywne nogi.

Usłyszałam, jak w przedpokoju rozmawia z listonoszem o pogodzie. Trzask zamykanych drzwi. Szelest papieru, gdy otwierał kopertę. Chwila ciszy, jakby wciągał powietrze. A potem straszliwie głośny śmiech, okrzyk radości lub triumfu, albo obu. Wpadł do kuchni i przemknął obok mnie, zmierzając otwartym korytarzem do tylnych drzwi.

- Gale! - zawołał. - Gale!

Imię mojej matki. Wytoczył się na podwórko, a ja biegłam zaraz za nim, zapomniawszy o lekcjach, nie posiadając się z niecierpliwości. Stało się coś cudownego i chciałam się dowiedzieć co to takiego.

Na drugim końcu trawnika Duncan, dziesięcioletni i wciąż rudawy, pomagał matce w ogródku ziołowym. Ojciec pobiegł ku nim, w sam środek letniego dnia. Drzewa leniwie kołysały się na wietrze. Pszczoły gromadziły się wokół żółtych kwiatów. Ojciec wymachiwał listem ponad głową i wrzeszczał:

- Gale! Duncanie! Gale! Duncanie!

Był do mnie odwrócony plecami. Biegłam za nim, pytając:

- Co, tato? Co się staro?

(Pamiętam to równie intensywnie jak ty, Janice. Tata biegł w naszą stronę. Uśmiechałem się, bo uwielbiałem jego entuzjazm. Uwielbiałem, gdy euforia choć na chwilę pozbawiała go nieśmiałości).

Już prawie był na miejscu. Udałoby mu się. Nawet dziś nie wątpię, że by mu się udało. Ale stało się inaczej. Potknął się. Upadł na słodką, dziwną trawę. (Upstrzoną cieniami drzew, zapisałem później w dzienniczku. To właśnie te cienie najlepiej zapamiętałem z tamtego dnia - łaty kontrastujących ze sobą światła i ciemności). Jako ostatnia upadla dłoń z listem, a druga dłoń zacisnęła się przy piersi.

Gdy zobaczyłam, jak upada, zatrzymałam się, myśląc, że się potknął. Spojrzałam ponad trawnikiem na matkę i brata. Mama przewróciła oczami, widząc niezdarność męża, ale twarz Duncana była blada z przerażenia. Duncan wiedział, że nasz ojciec się nie potknął, lecz coś go powaliło. (Nie wiem, skąd to wiedziałem, po prostu pamiętam, że ojciec przestał się uśmiechać, a jego oblicze nagle pobladło i pojawił się na nim smutek, gdyż, padając, zrozumiał, co się z nim dzieje). Po chwili mama także zdała sobie z tego sprawę i całą trójką podbiegliśmy do niego, otoczyliśmy go, podtrzymywaliśmy, szukaliśmy pulsu, dzwoniliśmy po lekarza i siedzieliśmy zapłakani, gdy się nie poruszył, nie wstał, nie powiedział, że to wszystko żart lub wypadek. (Do dziś zapach świeżej trawy kojarzy mi się ze śmiercią. Czy już wtedy jakiś wartownik obserwował nas z cienia?).

To Duncan wyjął ojcu list z ręki i gdy lekarz już sobie poszedł, a przedsiębiorca pogrzebowy zabrał ciało, usiadł w kuchni, by go przeczytać. Najpierw przeczytał go sam, a potem odczytał na głos. Mama siedziała na kanapie w salonie, patrzyła nieobecnym wzrokiem i nie usłyszała ani słowa.

List zdezorientował Duncana bardziej niż podejrzewałyśmy. Zagiął powierzchnię jego świata i wpuścił do niego czarną nutę tego, co nieracjonalne, nielogiczne i nonsensowne. Dla mnie ojciec był martwy i nie miało znaczenia, jak i dlaczego to się stało, gdyż nic nie mogło przywrócić mu życia. Jednakże dla Duncana było to niezwykle istotne. Bezpiecznie zakorzeniony w tym miejscu i rodzinie, był dzieckiem szaleńczo nieustraszonym - badaczem tuneli i wilgotnych, mrocznych miejsc. Nigdy nie doświadczył brutalnej interwencji przypadku i ironii. Aż do tej chwili. (Czy to rzeczywiście było istotne? Nie wiem. Zawsze wydawało mi się, że moja determinacja pochodzi wyłącznie z wewnątrz).

Ponieważ nasz ojciec, Jonathan Shriek, zmarł u szczytu kariery. W liście, który był oznaczony pieczęcią samego Kalifa, gratulowano mu zdobycia Najwspanialszego Wyróżnienia - Laskiańskiej Nagrody Historycznej za artykuł opublikowany w biuletynie Ambergriańskiego Towarzystwa Historycznego i zapraszano na w pełni opłaconą wycieczkę na dwór Kalifa, gdzie ojciec miał studiować księgi, których nie czytano od pięciu wieków, wliczając najświętszy ze świętych Dziennik Samuela Tonsure'a.

List stał się bronią. Uratował naszego ojca przed przeciętnością, a następnie go zabił, rozpędzając krew w jego żyłach do morderczej prędkości. (Nie mogłem pozbyć się myśli, że umarł przez coś, co odkrył w trakcie swoich badań, choć wydawało się to irracjonalne. Te podejrzenia wpędziły mnie w paranoję. Przez pewien czas dopuszczałem możliwość, że list został zatruty przez ludzi Kalifa, gdyż tata znalazł się zbyt blisko odkrycia jakiejś historycznej tajemnicy, której wyjścia na jaw pragnął uniknąć Kalif).

Pogrzeb okazał się farsą i tragedią. Pojawiliśmy się przy niewłaściwej trumnie i zaszokowani ujrzeliśmy oblicze młodego mężczyzny, zupełnie jakby śmierć korzystnie wpłynęła na ojca. Tymczasem inna rodzina pogrzebała naszego ojca w zamkniętej trumnie.

Ze śmiercią mu do twarzy. To oczywiste kłamstwo wydawało się nam prawdą. Zanurzył się w śmierci jako starzec, a wyszedł jako młodzieniec. Jeszcze bardziej pocieszała nas myśl, że być może nastąpiła jakaś pomyłka i on wciąż gdzieś żyje.

Z nas wszystkich Duncan najdłużej wpatrywał się w młodego mężczyznę, który nie był naszym ojcem, zupełnie jakby szukał wyjaśnienia zagadki, której nie da się rozwiązać.

*

Cztery lata później przeprowadziliśmy się ze Stockton do Ambergris, gdzie zamieszkaliśmy z rodziną matki w wilgotnej starej posiadłości z zalaną piwnicą. Dom stał nad brzegiem rzeki Moth, z dala od większości zabudowań Ambergris, i trudno było go uznać za lepsze lokum od domu, w którym dorastaliśmy, był jednak tańszy, a matka doszła do wniosku, że po śmierci męża nic jej już nie trzyma w Stockton. Dlatego dzieliliśmy przestrzeń życiową ze stale zmieniającym się tłumem ciotek, wujków, kuzynów, siostrzeńców, siostrzenic oraz przyjaciół rodziny. (Chociaż w ciągu kolejnych lat tę kakofonię dalekich krewnych zastąpiła sama matka, czego zapewne pragnęła od samego początku).

Przybyliśmy do Ambergris promem poprzez gęste wody błotnistej rzeki Moth. Pamiętam, że podczas podróży zauważyłam w kieszeni koszuli Duncana jakąś kartkę. Gdy go spytałam, co to, wyjął papier i mi go pokazał. Okazało się, że zatrzymał wiadomość Kalifa do naszego ojca; z tego co wiem, list nadal jest w jego posiadaniu, rozsypujący się i porwany. (Owszem, mam go - a przynajmniej jego resztki. Nie mam już odwagi go otwierać, gdyż boję się, że obróci się w proch)....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin