London Jack - Księżycowa Dolina.rtf

(1173 KB) Pobierz
Jack London

Jack London

Księżycowa Dolina

 

 

 

 

 

 

O autorze Jack London urodził się w roku 1876 w San Francisco jako syn zubożałego trapera. Bieda zmusza go do pracy od wczesnego dzieciństwa. Jako kilkuletni chłopak sprzedaje gazety. W czternastym roku życia pracuje w fabryce konserw. W szesnaście lat później, w roku 1906, w "Odszczepieńcu" opowie London wstrząsającą historię chłopca, który załamuje się pod brzemieniem nędzy, pracy ponad siły, odpowiedzialności za utrzymanie rodziny. Buntuje się, rzuca fabrykę i ucieka w świat, żeby przeżyć swoją wielką przygodę: jest "piratem ostrygowym" - zajmuje się nielegalnym połowem ostryg w zatoce San Francisco, a potem przechodzi na drugą stronę - wstępując do patrolu rybackiego, który walczy z "piratami". Siedemnastoletni chłopak zaciąga się na szkuner handlowy i odbywa daleką podróż do Japonii i na morze Beringa. Po powrocie znów pracuje jako robotnik, najpierw w fabryce juty, potem w elektrowni. Na ten okres przypadają jego pierwsze próby literackie. Pod koniec roku 1893 niespełna osiemnastoletni London bierze udział w konkursie literackim jednej z gazet w San Francisco i zdobywa pierwszą nagrodę za szkic pt. "Tajfun u brzegów Japonii". Zaczyna myśleć o karierze pisarskiej. Postanawia zdobyć wykształcenie. Nie ma pieniędzy na naukę - jest bezrobotny. Podróżuje po Stanach jako włóczęga. Wędrówkę tę opisał później w szkicach autobiograficznych "Na szlaku". Sąd skazuje go na miesiąc więzienia - za to, że nie ma pracy i jest bezdomny. Po wyjściu z więzienia wraca do San Francisco. Z gorzkich doświadczeń wyciąga osobiste wnioski. Musi zdobyć wykształcenie. W ten sposób wydostanie się z nędzy. Ciężko pracując przygotowuje się jednocześnie do egzaminu wstępnego na uniwersytet. W roku 1896 zdaje ten egzamin. Na uniwersytecie kalifornijskim uczy się z zapałem: studiuje historię, biologię, filozofię, literaturę piękną. Zbliża się wówczas do Amerykańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej. Przed upływem roku brak środków zmusza go do rezygnacji z dalszych studiów. Przyjmuje ciężką pracę fizyczną w pralni. Pisze, ale wszystkie czasopisma odrzucają jego próby literackie. London nie zraża się niepowodzeniami - w ciężkich warunkach o własnych siłach zdobywa wykształcenie i uporczywie przygotowuje się do zawodu pisarza. W roku 1897 wyrusza na Alaskę. Nowo odkryte pokłady złota w Klondike ściągają tam rzesze pałających gorączką złota awanturników z całego świata. Po roku ciężko chory na szkorbut London wraca do San Francisco. Nie zrobił majątku w Klondike, ale z krainy złota przywiózł ogromne bogactwo wrażeń i doświadczeń. Z zapałem zabiera się znów do pracy nad sobą. W gorączkowym pośpiechu i z niewyczerpaną energią uzupełnia braki wykształcenia. Pisze i znów na próżno szturmuje redakcje. Nareszcie w jednym z czasopism ukazuje się pierwsza jaskółka, krótka nowela pt. "Za zdrowie wędrowca na szlaku" (1898). London otrzymuje pierwsze honorarium autorskie - pięć dolarów. W rok później drukuje "Odyseję Północy". W ciągu dwóch lat po powrocie z Klondike staje się znanym pisarzem. W roku 1900 wydaje pierwszy zbiór opowiadań z Północy pt. "Syn wilka". W tym samym roku ukazuje się w odcinkach w jednym z tygodników "Zew krwi". Następne cztery lata przynoszą trzy dalsze zbiory opowiadań z Północy ("Bóg jego ojców", 1901, "Dzieci mrozu", 1902 i "Wiara w człowieka", 1904), dwie powieści ("Córka śniegów", 1902 i "Wilk morski", 1904) oraz "Mieszkańców otchłani" (1903) - wstrząsający obraz nędzy proletariatu londyńskiego. "Zew krwi", który w wydaniu książkowym ukazał się w roku 1903, przynosi autorowi sławę światową. W roku 1904 wybucha wojna między, Japonią i Rosją i London jedzie do Japonii jako amerykański korespondent wojenny. Dzięki swym reportażom zyskuje w kraju dużą popularność. W tym samym roku wychodzi czwarty tom jego nowel: "Wiara w człowieka". Lata 1905 i 1906 są okresem najżywszej działalności politycznej Londona i jego bliskich powiązań z amerykańskim ruchem robotniczym. Doświadczenia z tego okresu zawrze autor w swoim najbardziej dojrzałym politycznie dziele, w "Żelaznej stopie" (1907). W tym samym roku wychodzi zbiór opowiadań pt. "Miłość życia". W kwietniu 1907 roku na własnym jachcie "Snark" wyrusza London w obfitującą w przygody i niebezpieczeństwa podróż po Morzach Południowych, która trwać będzie do września 1908 roku. Na pokładzie "Snarka" powstaje najbardziej znana, a zarazem jedna z najlepszych - autobiograficzna powieść Londona "Martin Eden", opublikowana w roku 1909. Z wyprawy "Snarkiem " powrócił pisarz z bogatym żniwem wrażeń, których część zamknął w tym, co napisał na pokładzie (m.in. nowele "Dom Mapuhiego", "Chińczak"). W sumie egzotyczny plon wyprawy obejmuje sześć książek: "Podróż Snarka", trzy powieści i dwa zbiory nowel: "Opowieści Mórz Południowych" (1911) i "Dom Pychy" (1912). Plon niemały, chociaż nie dorównuje skarbom przywiezionym z Alaski, bogatszym i w sumie wyższej próby literackiej. Ostatni okres życia pisarza jest niezmiernie płodny. W roku 1912 powstaje znana powieść "Bellew Zawierucha", a w 1913 "John Barleycorn" i "Księżycowa Dolina", opowieść o wielkiej romantycznej miłości, zawierająca ciekawe realia obyczajowe i społeczne. Spuścizna literacka, którą London pozostawił, obejmująca około pięćdziesięciu tomów - powieści, nowel, szkiców i artykułów - wzbogaciła literaturę światową o trwałe wartości.

 

 

 

Nieś, koniu, nieś@ Przez step, przez wieś,@ Przez góry, rowy, gaje, bory!@ Twa moc, twój pęd@ Zabłyśnie wnet@ W słonecznej, złotej słońca glorii.

 

 

Księga pierwsza Rozdział pierwszy Słyszysz, Saxon? Musisz przyjść. Co z tego, że to jest piknik murarzy? Będę tam miała znajomych panów, a ty też pewnie kogoś spotkasz. Grać będzie orkiestra Al Vista. Wiadomo, że oni cudownie grają. Przecie przepadasz za tańcami ... Tęga, starsza kobieta, stojąca w odległości dwudziestu stóp, przerwała perswazje dziewczyny. Była zwrócona do nich plecami i właśnie te jej plecy - bezkształtne, zdeformowane, pochylone - zaczęły drgać w konwulsyjnym oddechu. - Boże! - zawołała. - O Boże! Wodziła dzikim spojrzeniem osaczonego zwierzęcia po ogromnej, biało tynkowanej izbie, ziejącej gorącem i dusznej od pary, która wydostawała się z sykiem z wilgotnych tkanin dotykanych żelazkami prasowaczek. Kobiety i dziewczęta w pobliżu, prasujące ruchem miarowym, lecz bardzo szybko, rzucały jej ukradkowe spojrzenia, przez co wydajność pracy zmalała o co najmniej dwadzieścia opuszczonych albo niewłaściwych ruchów. Krzyk starej kobiety przejął dreszczem pracujące na akord prasowaczki luksusowej bielizny; groziło im zmniejszenie zarobków. Z widocznym wysiłkiem kobieta opanowała się, schwyciła żelazko i bezładnymi ruchami prasowała delikatną, ozdobioną żabotem bluzkę. - już myślałam, że znowu ją chwyciło - powiedziała dziewczyna. - To hańba, żeby kobieta w jej wieku i ... i chora ... - odparła Saxon karbując specjalnymi rurkami koronkową falbankę. Ruchy miała precyzyjne, pewne i szybkie, a chociaż twarz jej pobladła ze zmęczenia i wyczerpującego upału, ani na chwilę nie zwolniła tempa pracy. - A w dodatku ma siedmioro drobiazgu, w tym dwoje w szkole poprawczej - dorzuciła współczująco dziewczyna przy sąsiedniej desce. - Ale musisz, Saxon, przyjść jutro do Weasel Park. Na pikniku u murarzy zawsze jest świetna zabawa ... przeciąganie sznura, wyścigi grubasów, irlandzkie tańce i ... i wszystko. Podłoga w pawilonie do tańca jest wspaniała ... Stara kobieta znowu przerwała im rozmowę. Upuściła żelazko na bluzkę i na próżno usiłowała chwycić się deski. Nogi ugięły się pod nią, opadła bezwładnie na ziemię, a jej przeciągłe wrzaski wypełniły aż pod sufit duszną izbę, w której szybko zaczął się rozchodzić drażniący zapach przypalonego materiału. Kobiety rzuciły się od pobliskich desek - wpierw do gorącego żelazka, aby uratować bluzkę, potem do niej - gdy tymczasem kierowniczka prasowalni pośpieszyła wojowniczo z drugiego końca sali. Kobiety przy dalszych deskach nadal pracowały, ale tak nierównomiernie, że strata ruchów dała jednominutowe opóźnienie w ogólnej wydajności prasowaczek z oddziału luksusowej bielizny. - Pies by zdechł od takiego życia - mruknęła dziewczyna rzucając żelazko na podstawkę gestem zuchwałym i stanowczym. - Życie pracującej kobiety nie jest znowu takiej różowe, jak je opisują. Jeszcze trochę, a cisnę to wszystko! - Mary! - Saxon wypowiedziała imię towarzyszki z wyrzutem tak głębokim, że musiała odstawić na chwilę żelazko, przez co straciła okrągłe dwanaście ruchów. Mary rzuciła jej na pół wylęknione spojrzenie. - Nie mówiłam tego poważnie, Saxon - wyjąkała. - Słowo daję. Ale powiedz tylko, czy taki dzień może nie działać człowiekowi na nerwy. Słyszysz? Kobieta w konwulsjach leżała na wznak i bijąc piętami o podłogę wyła przeraźliwie, monotonnie, jak syrena parowa. Dwie prasowaczki chwyciły ją pod pachy, i zaczęły ciągnąć przez salę, ona zaś nie przestawała wyć i walić piętami. Otwarto drzwi i do środka wdarła się potężna fala ściszonego łoskotu maszyn, w którym utonęło walenie i wycie, zanim jeszcze drzwi z powrotem zostały zatrzaśnięte. O epizodzie przypominał tylko swąd przypalonego płótna unoszący się złowróżbnie w powietrzu. - Człowiek może zwariować - powiedziała Mary. Potem, bardzo długo, żelazka to podnosiły się, to opadały miarowo i tempo pracy w prasowalni ani trochę nie osłabło. Tymczasem kierowniczka przechadzała się po izbie powstrzymując groźnym wzrokiem wszelkie oznaki załamania czy histerii. Od czasu do czasu któraś z prasowaczek zgubiła na chwilę rytm, westchnęła lub jęknęła z cicha, a potem, znużona, lecz zdeterminowana, podejmowała znów pracę. Długi letni dzień dobiegał końca, ale upał nie zelżał i praca toczyła się dalej w jaskrawym blasku lamp elektrycznych. O dziewiątej pierwsze kobiety zaczęły się zbierać do wyjścia. Góra luksusowej, krochmalonej bielizny zniknęła, tylko tu i tam na deskach leżały jeszcze jakieś resztki, nad którymi pochylały się prasowaczki. Saxon skończyła pracę przed Mary i w drodze do drzwi zatrzymała się przy jej desce. - Sobota wieczór i jeszcze jeden tydzień minął - powiedziała Mary posępnie. Policzki miała blade i zapadnięte, pod czarnymi oczami niebieskie sińce. - Jak myślisz, Saxon, ile zarobiłaś? - Dwanaście dolarów i dwadzieścia pięć centów, - brzmiała odpowiedź leciutko zabarwiona dumą. - A miałabym więcej, gdyby nie ta paczka sfałszowanego krochmalu. - Coś takiego! Bijesz mnie na głowę - pogratulowała Mary przyjaciółce. - Słowo daję, że jesteś prawdziwy wyścigowiec ... Pożerasz te sztuki jedna po drugiej. Ja dostanę tylko dziesięć i pół, a cały tydzień ciężko pracowałam ... Spotkamy się przy pociągu o dziewiątej czterdzieści. Umowa stoi. Połazimy trochę, dopóki się nie zaczną tańce. Po południu przyjedzie tłum moich znajomych. W odległości dwóch bloków od pralni, w miejscu, gdzie pod łukową lampą stała na rogu gromadka łobuzów, Saxon przyśpieszyła kroku. Kiedy ich mijała, jej twarz przybrała nieświadomie wyraz surowy i twardy. Saxon nie dosłyszała wymamrotanej uwagi, ale po ordynarnym śmiechu, jaki jej towarzyszył, odgadła treść słów i zaczerwieniła się z gniewu. Szła przez chłodniejącą już noc, minęła dalsze trzy bloki, skręciła raz w lewo, raz w prawo. Po obu stronach stały domy robotnicze, drewniane, zniszczone przez wiatry i deszcze, o ścianach pokrytych łuską wiekowej farby ściemniałej od kurzu. Odznaczały się jedynie taniością i brzydotą. Ciemno było bardzo, ale Saxon nie zabłądziła; gdy wyciągnęła rękę, przywitało ją znajome skrzypienie obluzowanej w zawiasach furtki. Wąską ścieżką okrążyła dom, machinalnie ominęła brakujący stopień i weszŁa do kuchni, gdzie migotał samotny płomyk gazu. Odkręciła kurek do końca, tak że gaz buchnął jasnym płomieniem. Izba była niewielka, ale panował w niej względny ład, brakowało bowiem sprzętów, które by ją mogły zagracić. Tynk na ścianach, wyblakły od pary licznych dużych prań, znaczyły pęknięcia powstałe ubiegłej wiosny w czasie wielkiego trzęsienia ziemi. Podłoga była nierówna, poprzecinana bruzdami i szerokimi szparami, a przed kominem tak zdeptana, że wyłatano ją dużą blaszanką po nafcie, sklepaną młotkiem na płask i złożoną podwójnie. Zlew, brudny ręcznik na rolkach, kilka krzeseł i drewniany stół dopełniały obrazu. Ogryzek jabłka trzasnął jej pod bucikiem, kiedy przysuwała krzesło do stołu. Na postrzępionej ceracie czekała kolacja. Saxon wzięła do ust wystygłą fasolę, gęstą od zakrzepłego tłuszczu, ale odstawiła talerz i posmarowała masłem kromkę chleba. Rozklekotana rudera zatrzęsła się od kroków ciężkich i wskazujących na brak próżności. Po chwili stanęła w drzwiach Sara, kobieta w średnim wieku, o obwisłych piersiach, rozczochranych włosach i tłustej twarzy pociętej bruzdami trosk i irytacji. - Ach, to ty - mruknęła na przywitanie. - W żaden sposób nie mogłam trzymać dłużej ognia na kominie. Co za dzień! O mały włos nie padłam od tego gorąca. A mały Henry okropnie sobie przeciął wargę. Doktor musiał zeszyć ranę czterema szwami. Sara podeszła bliżej i stanęła nad Saxon jak groźna góra. - Co znowu z tą fasolą? - spytała zaczepnie. - Nic, tylko ... - Saxon wciągnęła w usta powietrze i dzięki temu nie wybuchnęła. - Po prostu nie jestem głodna. Ten upał przez cały dzień ... W pralni było okropnie. Odważnie wzięła do ust łyk zimnej herbaty, która parzyła się tak długo, że miała teraz smak kwasu, i odważnie, pod wzrokiem bratowej, przełknęła to i wypiła całą zawartość filiżanki. Otarła usta chusteczką i wstała. - Pójdę chyba spać. - Dziwne, że nie idziesz na tańce - syknęła Sara. - Swoją drogą ciekawe, że jak wracasz, co wieczór padasz ze zmęczenia, ale na tańce tobyś latała każdego dnia w tygodniu i wracała o Bóg wie której. Saxon już miała coś powiedzieć, ale zacisnęła usta i zdołała się opanować. Potem nie wytrzymała i wybuchnęła: - Czyś ty nigdy nie była młoda? Nie czekając na odpowiedź poszła do swojego pokoju, który przylegał do kuchni. Była to mała izdebka o wymiarach osiem stóp na dwanaście; i tu trzęsienie ziemi pozostawiło ślady na tynku ścian. Łóżko i krzesło z taniej sosny i bardzo stara komoda składały się na umeblowanie. Komodę pamiętała Saxon całe swoje życie. Jej obraz wpleciony był w najdawniejsze wspomnienia. Saxon wiedziała, że komoda przebyła wraz z jej rodzicami prerie w wielkim wozie pionierskim. Była z solidnego mahoniu, jeden bok miała pęknięty i wyszczerbiony - pamiątka po przekoziołkowaniu się wozu w Rock Canyon. Ślad po kuli w górnej szufladzie przypominał o walce z Indianami pod Little Meadow. O tych zdarzeniach mówiła jej matka. Powiedziała też, że komoda przybyła wraz z jej przodkami z Anglii na długo, zanim urodził się Jerzy Waszyngton. Nad komodą wisiało lusterko. Pod ramkę wsunięte były fotografie młodych mężczyzn i kobiet oraz zdjęcia grupowe z pikników, na których młodzieńcy w kapeluszach zsuniętych zawadiacko na tył głowy obejmowali dziewczęta. Dalej wisiał barwny kalendarz, obok kolorowe ogłoszenia i rysunki wyrwane z magazynów. Od lampy gazowej u sufitu zwisało moc karnecików tanecznych, gęsto zapisanych. Saxon zaczęła zdejmować kapelusz, nagle jednak usiadła na łóżku. Płakała cicho, usiłując stłumić łkanie, ale słaba zasuwka u drzwi puściła, drzwi otworzyły się bez szmeru i zaterkotał głos Sary: - Co ty znowu wyprawiasz? Jak ci ta fasola nie smakowała ... - Nie, nie, to nie dlatego ... - wyjaśniła prędko Saxon. - Jestem po prostu zmęczona i nogi mnie bolą. Nie byłam głodna, Saro. To tylko zmęczenie. - Jakbyś się zajmowała tym domem - brzmiała odpowiedź - i musiała gotować i smażyć, i prać, i znosić to wszystko, co ja muszę znosić, miałabyś z czego być zmęczona. Masz powodzenie, a jakże. Ale poczekaj trochę. - Sara wybuchnęła złośliwym chichotem. - Poczekaj jeszcze trochę, to zobaczysz ... Będziesz na tyle głupia, że wyjdziesz któregoś dnia za mąż, jak ja ... a wtedy dostaniesz za swoje. Zaczną się bachory i bachory, i bachory ... nie będzie już tańców i trzech par butów naraz, i jedwabnych pończoch. Masz teraz święte życie - o nikogo nie musisz się troszczyć, chyba tylko o siebie samą, i skacze koło ciebie kupa chuliganów, którzy mówią ci, jakie masz ładne oczy. Tfu! Któregoś pięknego dnia wyjdziesz za jednego z nich i wtedy czasem będziesz miała na zmianę podbite oko. - Nie mów tak, Saro! - zaprotestowała Saxon. - Mój brat nigdy nie podniósł na ciebie ręki. Wiesz o tym. - Ma się rozumieć, że nie podniósł. Za mało ma na to oleju w głowie. Ale swoją drogą i tak jest lepszy niż ta hołota, z którą latasz, chociaż na przyzwoite życie zarobić nie potrafi i własnej żonie trzech par butów nie kupi. O niebo jest lepszy od tych łobuziaków, na których żadna przyzwoita kobieta nie chciałaby nawet spojrzeć. Nie mogę zrozumieć, nie wiem, jakim cudem uniknęłaś dotąd nieszczęścia. Może młodzi są teraz mądrzejsi w tych sprawach ... nie wiem. Ale wiem jedno. Młoda dziewczyna, co ma trzy pary butów i myśli tylko o tym, jak by się zabawić, dostanie zdrowo za swoje któregoś pięknego dnia. Tyle tylko mogę powiedzieć. Za mojej młodości tak nie bywało. Moja matka złupiłaby mi skórę, jakbym się zachowywała tak jak ty. I miałaby rację, a teraz na świecie jest wszystko na wywrót. Weź swojego brata. Nic, tylko biega na socjalistyczne wiece i zamiast żyć w zgodzie z pracodawcami, drze z nimi koty i wygrzebuje z kieszeni pieniądze na dodatkowe składki strajkowe dla związku, co oznacza mniej chleba dla jego własnych dzieci. Przecież za te składki, które płaci, mogłabym mieć siedemnaście par butów, jakbym była dość dumna, żeby tyle chcieć, Popamiętasz moje słowa - któregoś dnia Tom trafi do kozy, a co się wtedy z nami stanie? Co ja wtedy pocznę, biedna, z pięcioma gębami do żywienia i bez jednego centa w domu? Umilkła, bo zabrakło jej tchu, ale aż kipiała od słów, które się w niej zebrały. - Och, Saro, proszę cię, zamknij drzwi! - powiedziała błagalnie Saxon. Drzwi huknęły, ale zanim Saxon ponownie zaniosła się płaczem, usłyszała, jak jej bratowa stąpa ciężko po kuchni i na głos mówi do siebie. Rozdział drugi Przy wejściu do Weasel Park każda kupiła bilet dla siebie. I każda kładąc pół dolara uświadomiła sobie dokładnie, ile sztuk luksusowej bielizny musiała na to uprasować. Pora była wczesna, nie zebrały się więc jeszcze tłumy, ale przybywali już murarze obładowani wielkimi koszami z jedzeniem i dziećmi - zdrowa, krzepka klasa robotników, dobrze zarabiających i obficie żywionych. Tu i tam widziało się między nimi szczuplejsze i niższe postacie ludzi, których tożsamości nie zdołało ukryć dostatnie amerykańskie odzienie, postacie wysuszone nie tylko przez wiek; lecz także przez biedę lat chudych i dawne znoje. Byli to ich dziadkowie i babki, którzy światło dzienne ujrzeli na starej irlandzkiej ziemi. A gdy tak kuśtykali ze swoim bujnym potomstwem, które żywiło się lepiej niż oni, twarze ich wyrażały zadowolenie i dumę. Mary i Saxon nie należały do ich grona. Nie znały ich nawet, nie miały między nimi przyjaciół. Było obojętne, czy festyny urządzali Irlandczycy, Niemcy czy Słowianie; czy gospodarzami pikników były związki murarzy, piwowarów czy rzeźników. One, Saxon i Mary, należały do tłumu tancerzy, który powiększał o pewien stały procent wpływy z biletów wejściowych na wszelkie tego rodzaju zabawy. Przechadzały się między kioskami, gdzie łuskano już fistaszki i palono kukurydzę na dzisiejszy dzień. Potem poszły obejrzeć podłogę w pawilonie do tańca. Saxon objęła wyimaginowanego partnera i odtańczyła kilka pas wirowego walca. Mary klasnęła w ręce. - Słowo daję! - zawołała. - Jesteś pyszna! A te pończochy to cudo! Saxon uśmiechnęła się z wdzięcznością, wysunęła stopę w aksamitnym pantofelku na wysokim obcasie i leciutko uniósłszy czarną obcisłą spódnicę, odsłoniła zgrabną kostkę i delikatny łuk łydki; biała skóra prześwitywała przez cieniutką jak pajęczyna, czarną jedwabną pończochę za pięćdziesiąt centów. Saxon była smukła i niezbyt wysoka, ale jej ciało miało kobiecą krągłość. Ubrana była w białą bluzkę z plisowanym żabotem z taniej koronki, przepiętym modną broszką z imitacją korala. Na bluzkę włożyła szykowny żakiecik z rękawami do łokcia, strój zaś uzupełniła długimi rękawiczkami z imitacji zamszu. Jedynym naturalnym elementem jej wyglądu były nie tknięte przez żelazka kędziorki włosów, które wymykały się spod maleńkiego, zawadiackiego kapelusika z czarnego aksamitu, zsuniętego nisko na czoło. Czarne oczy Mary zabłysły radością na ten widok. Podbiegła do Saxon, schwyciła ją w ramiona, uścisnęła ze wszystkich sił i ucałowała. Później, zawstydzona tym wybuchem, zarumieniła się i wypuściła ją z objęć. - Strasznie mi się podobasz - zawołała z zapałem. - Gdybym była mężczyzną, ręce same by mi się po ciebie wyciągały! Zjadłabym cię żywcem, słowo daję. Wyszły z pawilonu dłoń w dłoń i przechadzały się po słońcu, radośnie wymachując splecionymi rękami, znajdując w wesołości odprężenie po ciężkim znoju tygodnia. Przewieszone przez balustradę otaczającą wybieg dla niedźwiedzia, przyglądały się z drżeniem ogromnemu przybyszowi z obcych stron, a potem prędko pobiegły pod klatkę z małpami i przez dziesięć minut zanosiły się od śmiechu. Wędrując przez rozległe tereny zerknęły w dół na małą bieżnię u stóp naturalnego amfiteatru, gdzie wczesnym popołudniem miały się odbyć zawody. Potem zwiedziły las poprzecinany licznymi ścieżkami, na końcu których zaskakiwały coraz to nowe widoki malowanych na zielono ogrodowych stołów i ławek ukrytych wśród liściastych altan, częstokroć zajętych już przez rodziny murarzy. Wreszcie rozłożyły gazetę na zielonym, osłoniętym drzewami zboczu i usiadły na puszystej trawie, wysuszonej promieniami kalifornijskiego słońca. Częściowo zrobiły to dlatego, że skusiła je rozkoszna bezczynność po sześciu dniach nieustannego ruchu, częściowo, aby wypocząć przed tańcami. - Bert Wanhope na pewno przyjdzie - szczebiotała Mary. - A obiecał, że przyprowadzi Billa Robertsa... Wielkiego Billa, jak go chłopcy nazywają. Bill Roberts jest po prostu wyrośniętym chłopcem, ale straszny z niego gagatek. Jest zawodowym bokserem i wszystkie dziewczyny za nim latają. Ja się go boję. W rozmowie nie jest taki znowu dowcipny. Trochę przypomina tego wielkiego niedźwiedzia, cośmy go przed chwilą widziały. Wrr! Wrrr! - i zaraz odgryzie ci głowę. Tak naprawdę to nie jest bokserem, tylko woźnicą i należy do związku. Pracuje w firmie Corberly i Morrison. Ale czasami walczy w klubach. Większość mężczyzn się go boi. Ma strasznie gwałtowne usposobienie i uderzyć człowieka to dla niego jak zjeść chleb z masłem. Nie będzie ci się podobał, chociaż tancerz z niego doskonały. Waży dużo, ale w tańcu lekki jak piórko. Tak czy siak, powinnaś z nim zatańczyć. A poza tym rękę ma szeroką. Niczego nie pożałuje. Tylko niech go licho! Straszny zabijaka! Rozmowa, a właściwie monolog toczył się dalej. Mary wracała wciąż do osoby Berta Wanhope'a. - Wygląda mi na to, że bardzoście się ze sobą zaprzyjaźnili - zaryzykowała Saxon. - Jutro bym za niego wyszła! - rzuciła Mary impulsywnie. Nagle twarz jej stała się beznadziejnie smutna, niemal surowa w swojej żałosnej bezradności. - Tylko że on mnie o to nie prosi. Bo on jest... - Umilkła, ale zaraz wybuchnęła namiętnie. - Uważaj na niego, Saxon, jakby się tak kiedy zaczął do ciebie zalecać! Straszny z niego numer. Ale mimo to jutro bym za niego wyszła. Inaczej mnie nie dostanie. - Otworzyła już usta, ale nie powiedziała nic, tylko ciężko westchnęła. - Dziwny jest ten świat, prawda? - dodała. - Właściwie śmiechu wart. A wszystkie gwiazdy to też światy. Ciekawe, gdzie jest Pan Bóg. Bert Wanhope powiada, że Boga nie ma. Ale on jest okropny. Mówi straszne rzeczy. Ja tam wierzę w Boga. A ty, Saxon? Co myślisz o Bogu? Saxon wzruszyła ramionami i roześmiała się. - Ale kto popełnia złe uczynki, ten dostanie za swoje. Prawda, Saxon? - nalegała Mary. - Wszyscy tak mówią... z wyjątkiem Berta. Ben uważa, że może robić, co mu się żywnie podoba, a za swoje i tak nie dostanie, bo jak umrze, to będzie nieżywy, a wtedy chciałby zobaczyć, czy ktoś najgorszym nawet pyskowaniem potrafi go wskrzesić. Czy on nie jest okropny? Ale to wszystko takie właściwie śmieszne. Czasem, jak sobie pomyślę, że Bóg nigdy nie spuszcza ze mnie oka, strasznie się zaczynam bać. Czy ty przypuszczasz, że Bóg wie, co ja teraz mówię? A w ogóle, Saxon, jak on może wyglądać? - Nie wiem - odparła Saxon. - Po prostu zabawny z niego osobnik. - Saxon! - jęknęła Mary. - Kiedy tak jest, sądząc z tego, co ludzie o nim mówią - ciągnęła Saxon rezolutnie. - Mój brat uważa, że jest podobny do Abrahama Lincolna. A Sara twierdzi, że nosi bokobrody. - Ja znowu jakoś nigdy nie mogę go sobie wyobrazić z przedziałkiem - dorzuciła Mary ważąc się na tę śmiałą myśl, ale jednocześnie drżąc z przerażenia. - Moim zdaniem nie może mieć przedziałka. Dopiero to byłoby zabawne. - Wiesz, jak wygląda ten mały, pomarszczony Meksykanin, który sprzedaje zgadywanki z drutu? - spytała Saxon. - No, więc dla mnie Bóg jakoś zawsze jest do niego podobny. Mary wybuchnęła śmiechem. - A to ci pomysł! Nigdy o nim tak nie myślałam. Jak na to wpadłaś, Saxon? - Bo uważam, że Bóg, jak ten mały Meksykanin, handluje zgadywankami. Każdemu daje jedną i potem ludzie przez całe życie próbują ją rozwiązać. Ale nie potrafią. Ja w żaden sposób nie mogę rozwiązać mojej. Nie wiem, od której strony zacząć. A pomyśl tylko o zgadywance, jaką dostała Sara. Zresztą Sara jest częścią zgadywanki Toma i przez nią Tom ma więcej kłopotów z rozwiązaniem własnej. A oni i w ogóle wszyscy, których znam - nie wyłączając ciebie - są częścią mojej zgadywanki. - Może z tym to masz nawet rację - powiedziała Mary z namysłem. - Ale Bóg nie wygląda jak ten mały, żółty Meksykanin. Na to się nie dam nabrać! Bóg nie wygląda jak człowiek. Pamiętasz, co jest napisane na ścianie w Armii Zbawienia? "Bóg jest duchem". - To jeszcze jedna z jego zgadywanek, bo przecież nikt nie wie, jak wygląda duch. - To prawda. - Mary przypomniała sobie coś i zadrżała ze strachu. - Ile razy próbuję pomyśleć o Bogu jako o duchu, zawsze widzę Hena Millera, jak cały okryty prześcieradłem gonił nas, kiedy byłyśmy małe. Nie wiedziałyśmy, że to on, i o mało nie umarłyśmy ze strachu. Mała Maggie Murphy zemdlała, a Beatrice Peralta upadła i okropnie sobie podrapała twarz. Jak teraz pomyślę o duchu, widzę tylko białe prześcieradło uganiające się w ciemnościach. Ale tak czy siak, Bóg jest niepodobny do tego małego Meksykanina i nie nosi przedziałka. Dźwięk muzyki płynący od strony pawilonu tanecznego poderwał dziewczęta na nogi. - Mogłybyśmy zatańczyć ze dwa razy, zanim pójdziemy coś zjeść - zaproponowała Mary. - A potem zaraz będzie popołudnie i przyjdą chłopcy. Większość z nich to straszne skąpiradła i nie przyjeżdżają wcześniej tylko dlatego, żeby się wymigać od zaproszenia dziewczyny na obiad. Ale Bert lubi wydawać pieniądze, tak samo Bill. Jeżeli inne dziewczęta nie wejdą nam w paradę, Bert i Bill zaproszą nas do restauracji. Chodźmy, Saxon, prędko! Kiedy przyszły do pawilonu, na parkiecie kręciło się zaledwie kilka par. Mary i Saxon zatańczyły pierwszego walca ze sobą. - Idzie Bert - szepnęła Saxon, gdy po raz drugi okrążały salę. - Udawaj, że ich nie widzisz - odpowiedziała Mary. - Będziemy tańczyły dalej. Niech sobie nie wyobrażają, że za nimi latamy. Ale Saxon zauważyła silniejszy rumieniec na policzku przyjaciółki i usłyszała jej przyśpieszony oddech. - Widziałaś tego drugiego? - spytała Mary prowadząc Saxon w długim okrążeniu wzdłuż przeciwległej ściany pawilonu. - To był Bill Roberts. Bert powiedział, że go przyprowadzi. Bert zaprosi mnie na obiad, a Bill ciebie. Zobaczysz, będzie świetna zabawa. Żeby tylko ta orkiestra nie przestała grać, zanim wrócimy na tamtą stronę sali. Okrążyły więc salę w zamiarze złowienia tancerzy i zapewnienia sobie obiadu - dwie hoże, młode istoty, które tańczyły naprawdę dobrze i które okazały radosne zdumienie, kiedy orkiestra nagle umilkła osadzając je w miejscu niebezpiecznie bliskim upragnionego celu. Bert i Mary zwracali się do sobie po imieniu, ale dla Saxon Bert był "panem Wanhope", chociaż on nazywał ją po prostu Saxon. Przedstawieni sobie zostali tylko Saxon i Bill Roberts. Ceremonii tej dopełniła Mary w podnieceniu i z wymuszoną swobodą. - Pan Roberts - panna Brown, moja przyjaciółka. Na imię jej Saxon. Czy to nie okropne imię? - Mnie się podoba - odparł Bill zdejmując kapelusz i wyciągając rękę. - Miło mi panią poznać. Gdy spotkały się ich ręce i Saxon poczuła stwardniałą od lejców skórę na dłoni Billa, jej bystry wzrok dostrzegł wiele. On zauważył tylko jej oczy, które zresztą wydały mu się niebieskie. Dopiero później, w ciągu dnia, spostrzegł, że są szare. Natomiast Saxon zobaczyła jego oczy takie, jakie naprawdę były - ciemnoniebieskie, duże i ładne w jakiś pochmurno chłopięcy sposób. Zobaczyła także, że patrzą prosto. Spodobały jej się te oczy, tak jak spodobała jej się ręka, którą w przelocie spostrzegła, i dotyk tej ręki. Zobaczyła też - choć niezbyt wyraźnie - krótki, prosty nos, różowość policzków i stanowczą, krótką linię profilu między nosem a górną wargą. Potem jej zachwycone spojrzenie dostrzegło w przelocie kształtne i duże wargi o szlachetnym zarysie, odsłaniające w ładnym uśmiechu wspaniałe, białe zęby. "Chłopiec, wielki mężczyzna_chłopiec" - pomyślała. A gdy uśmiechnęli się do siebie i Saxon wysuwała rękę z jego dłoni, zaskoczył ją przyjemny widok jego włosów - kędzierzawych i jasnych, przywodzących na myśl najbledsze złoto, chociaż właściwie były na to zbyt płowe. Tak był jasny, że patrząc na niego Saxon pomyślała o postaciach na scenie, które widywała, takich jak Ole Olson i Yon Yonson. Ale na tym wyczerpywało się podobieństwo. Ograniczało się jedynie do kolorytu, bo oprawę oczu miał Bill Roberts ciemną, a same oczy nie patrzyły na świat z jakby dziecinnym zdumieniem, były natomiast chmurne i zdradzały temperament. Co więcej, ubrany był w szyte na miarę ubranie z gładkiego, brązowego sukna, na którym Saxon natychmiast się poznała, szacując je w duchu na sumę nie mniejszą niż pięćdziesiąt dolarów. Ponadto Bill nie miał w sobie nic z niezdarności skandynawskich imigrantów. Przeciwnie, należał do tych rzadkich mężczyzn, którzy promieniują fizycznym wdziękiem poprzez niezgrabne odzienie cywilizowanego człowieka. Każdy jego ruch był sprężysty, swobodny i z góry obmyślony. Saxon nie widziała tego wszystkiego i nie analizowała. Widziała tylko mężczyznę o pięknej postawie i ruchach. Wyczuwała raczej niż dostrzegała spokój i pewność gry jego mięśni; wyczuwała w nim także obietnicę spokoju i wytchnienia, szczególnie pociągającą dla kogoś, kto przez sześć dni w tygodniu prasował w pośpiechu luksusową bieliznę. Podobnie jak przyjemny był dla niej dotyk jego ręki, tak też w sposób mniej uchwytny on sam - ciałem i duszą - wydał się Saxon miły. Gdy wziąwszy jej karnecik zaczął wzorem wszystkich młodych ludzi przekomarzać się z nią i żartować, Saxon pojęła, jak nieoczekiwanie szybko spodobał jej się ten człowiek. Nigdy żaden mężczyzna nie wywarł na niej takiego wrażenia. Zastanawiała się w duchu: czy to jest $o$n? Tańczył wspaniale. Odczuwała radość, jaką zwykle odczuwają dobre tancerki, gdy trafią na godnego siebie partnera. Wdzięczne i płynne ruchy jego ciała harmonizowały doskonale z rytmem muzyki. Ani jednego wahania, ani sekundy niepewności. Saxon zerknęła na Berta, który prowadząc Mary "z rozmachem", okrążał długi parkiet nierzadko powodując karambole z coraz liczniejszymi parami. Smukły, wysoki, cienki w pasie Bert miał po swojemu ruchy zręczne i był uważany za dobrego tancerza, ale taniec z nim nigdy nie sprawiał Saxon specjalnej przyjemności. Psuły go jak gdyby szarpnięcia - szarpnięcia, których właściwie nie było, ale które zawsze groziły. Umysł Berta działał jakby spazmatycznie. Był za szybki albo raczej bezustannie zagrażał nadmierną szybkością. To denerwowało. Bert rozsiewał wokół siebie niepokój. - Tańczy pani jak mało kto - powiedział Bill Roberts. - Wiele razy słyszałem od znajomych, że pani świetnie tańczy. - Lubię taniec - odparła. Ale ze sposobu, w jaki to powiedziała, wyczuł że nie ma ochoty na rozmowę, i tańczył dalej w milczeniu, podczas gdy ona z wdzięcznością oceniła, jak tylko kobiety potrafią ocenić, okazywane jej względy. W życiu Saxon okazywanie kobiecie względów było zjawiskiem rzadkim. Czy to jest $O$n? Przypomniała sobie słowa Mary: "Wyszłabym za niego jutro" i złapała się na tym, że rozważa możliwość małżeństwa z Billem Robertsem nazajutrz - gdyby jej to zaproponował. Z półprzymkniętymi oczami, rozmarzona, tańczyła w uścisku władczej siły, która kierowała jej ruchami. Bokser zawodowy! Przebiegł ją dreszcz złośliwego, przewrotnego zadowolenia na myśl o tym, co by Sara powiedziała, gdyby mogła ją teraz zobaczyć. Tylko że on nie był bokserem, a woźnicą. Nagle krok taneczny wydłużył się, siła tancerza stała się bardziej zniewalająca i Saxon, porwana w górę, popłynęła przez salę, chociaż jej stopy obute w aksamitne pantofelki ani razu nie oderwały się od podłogi. Potem nagle krok zmienił się z posuwistego na wirowy i Saxon poczuła, że Bill odsuwa ją nieco od siebie, aby spojrzeć jej w twarz i śmiać się razem z nią - śmiać się z radości, że dokonali takiego wyczynu. A gdy w kilku ostatnich taktach orkiestra zwolniła tempo, oni też zwolnili, aż ich taniec rozpłynął się wraz z muzyką w jednym wydłużonym, posuwistym pas i znieruchomiał wraz z ostatnim tonem. - Co jak co, ale jeśli idzie o taniec, to jesteśmy dla siebie stworzeni - powiedział, gdy szli w kierunku Mary i Berta. - Było jak we śnie - odparła. Saxon powiedziała to tak cicho, że Bill musiał się pochylić i wtedy zobaczył na jej policzkach rumieniec i odbicie tego rumieńca w oczach, które lśniły ciepłem delikatnym i zmysłowym. Wziął jej karnecik i z powagą, ogromnymi literami, wypisał swoje nazwisko w poprzek całej strony. - Teraz go zmarnowałem - powiedział zuchowato. - Na nic się nie przyda. Przedarł karnecik i odrzucił na bok. - Następny tańczysz ze mną, Saxon - zawołał Bert, gdy do nich podeszli. - Ty, Bill, weźmiesz Mary. - Nic z tego, Bert - brzmiała odpowiedź. - Postanowiliśmy z Saxon razem przetrwać ten dzień. - Uważaj, Saxon - ostrzegła ją żartobliwie Mary. - Gotów się jeszcze w tobie zadurzyć. - Na dobrej rzeczy potrafię się poznać od pierwszego wejrzenia - powiedział szarmancko Bill. - Ja też - zachęciła i pomogła mu Saxon. Mary przyglądała im się z udanym przerażeniem, a Bert powiedział dobrotliwie: - Powiem tylko, że czasu nie tracicie. Ale gdybyście tak swoją drogą mogli oderwać się od siebie na kilka minut po dwóch najbliższych tańcach, Mary i ja bylibyśmy zaszczyceni waszym towarzystwem przy stole. - O właśnie! - zawtórowała Mary. - Dość tych żartów! - bronił się Bill ze śmiechem i obróciwszy głowę spojrzał Saxon w oczy. - Proszę nie zwracać na nich uwagi. Są tacy kwaśni, bo muszą tańczyć ze sobą. Bert tańczy haniebnie. A Mary tak sobie. Chodźmy, Saxon. Spotkamy się po dwóch następnych tańcach. Rozdział trzeci Obiad jedli pod gołym niebem, w restauracji, w której konary drzew zastępowały dach. Saxon zauważyła, że Bill płacił rachunek za wszystkich czworo. Znali wielu spośród młodych ludzi i dziewcząt przy sąsiednich stolikach, nie było więc końca powitaniom i żarcikom. Bert odnosił się do Mary z zaborczością bez mała szorstką: to przykrywał dłonią jej dłoń, to chwytał ręką i więził w uścisku, a raz przemocą ściągnął jej z palca dwa pierścionki i przez długi czas nie chciał oddać. Niekiedy, gdy opasywał ramieniem jej kibić. Mary prędko uwalniała się z uścisku; kiedy indziej znów udawała, że nie zauważa ręki Berta, przy czym jej roztargnienie było tak wystudiowane, że nie mogło zwieść nikogo. Saxon, która mówiła mało, ale cały czas pilnie obserwowała Billa Robertsa, wyciągnęła wniosek, że on w takiej sytuacji będzie się zachowywał zupełnie inaczej... jeżeli w ogóle kiedyś to nastąpi. W każdym razie na pewno nie poklepywałby dziewczyny, jak to robił Bert i wielu innych chłopców. Zmierzyła wzrokiem szerokie bary Billa. - Dlaczego nazywają pana Wielki Bill? - spytała. - Nie jest pan taki bardzo, wysoki. - Nie jestem - przyznał. - Mam tylko pięć stóp, osiem i trzy czwarte cala. To pewnie przez tę moją wagę. - On walczy w wadze ciężkiej - wtrącił Bert. - Och, uspokój się! - rzucił szybko Bill z przelotnym błyskiem niezadowolenia w oczach. - Nie jestem bokserem. Nie walczę od pół roku. Rzuciłem ring. Nie opłaca się. - Dostałeś dwie setki, kiedyś rozłożył na deski tego diabła z San Francisco. - Bert z dumą obstawał przy swoim. - Daj spokój, mówiłem ci!... Słuchaj, Saxon, ty też nie jesteś taka znowu bardzo wysoka. Ale za to figurę masz doskonałą, to ci mogę powiedzieć. Jesteś smukła i jednocześnie okrągła. Zakład, że zgadnę, ile ważysz. - Już niejeden próbował odgadnąć - ostrzegła go, dziwiąc się zarazem w duchu, że i cieszy ją to, i martwi, iż Bill zaprzestał walk na ringu. - Na mnie się nie zawiedziesz - odparł. - Jestem mistrzem w zgadywaniu wagi. Zaraz zobaczysz. - Przyglądał jej się krytycznie; najwyraźniej gorący zachwyt dla tego, co widział, walczył o lepsze z chłodnym osądem wzroku. - Chwileczkę... Przysunął się do Saxon i dotknął ręką jej mięśni. W dotyku palców opasujących jej ramię było coś stanowczego i uczciwego, co przeniknęło Saxon przyjemnym dreszczem. Ten chłopak miał w sobie jakąś magię. Gdyby Bert lub ktokolwiek inny dotknął jej ramienia, odczuwałaby tylko irytację. Ale on! Czy to jest właśnie $o$n? - zapytywała się w duchu, gdy Bill ogłaszał swój wyrok. - Twoje ubranie nie waży więcej niż siedem funtów. A jak odejmiemy siedem od... hm... powiedzmy stu dwudziestu trzech... Tak, ważyłabyś sto szesnaście funtów, gdyby cię rozebrać. Ale przy ostatnich słowach Mary wybuchnęła ostrą naganą: - Słuchaj, Bill, nie mówi się o takich rzeczach! Spoglądał na nią uważnie, z narastającym zdumieniem. - O jakich rzeczach? - spytał w końcu, nic nie rozumiejąc. - Masz ci znowu! Wstydziłbyś się. Popatrz! Saxon się przez ciebie zaczerwieniła. - Wcale nie - zaprotestowała Saxon z oburzeniem. - A jeżeli zaraz nie przestaniesz, Mary, ja się przez ciebie zaczerwienię - warknął Bill. - Myślę, że wiem, co wolno, a czego nie wolno. Nie jest ważne to, co człowiek mówi, tylko jak myśli. A ja myślę uczciwie i Saxon wie o tym. Ani jej, ani mnie nie przyszło do głowy to, co ty masz na myśli. - Och, och - zawołała Mary. - Robisz się coraz okropniejszy! Nigdy takich rzeczy nie mam n myśli! - Prrr, Mary! Do tyłu! - powstrzymał ją stanowczo Bert. - Weszłaś do złej przegrody. Bill nigdy nie robi takich omyłek. - Ale nie powinien być taki ordynarny - upierała się Mary. - No, już dobrze, Mary. Bądź teraz dobrą dziewczyną i daj temu pokój - uciął Bill zwracając się do Saxon. - O ile się pomyliłem? - Sto dwadzieścia dwa - odparła spoglądając rozmyślnie na Mary. - Ważę sto dwadzieścia dwa funty w ubraniu. Bill wybuchnął serdecznym śmiechem, zaraz też Bert mu zawtórował. - Mnie to nic nie obchodzi - zaprotestowała Mary. - Jesteście okropni, obaj... i ty też, Saxon. Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewała. - Posłuchaj, mała... - zaczął Bert pojednawczo, opasując jej kibić ramieniem. Ale w sztucznym podnieceniu, do którego sama się doprowadziła, Mary szorstko odepchnęła jego rękę; potem zaś w obawie, że zbytnio wielbiciela uraziła, skorzystała z przekomarzania się i żarcików, aby odzyskać dobry humor. Ramię Berta wróciło na dawne miejsce i w chwilę później, z głową tuż przy głowie, prowadzili szeptem rozmowę. Bill dyskretnie zwrócił się do Saxon: - Wiesz, swoją drogą twoje imię jest dziwne. Nigdy nie słyszałem, żeby komuś przylepili taką etykietę. Ale nie mam nic przeciwko temu. Podoba mi się. - Matka mnie tak nazwała. Była wykształcona i znała strasznie dużo różnych słów. Wciąż czytała książki, prawie że do samej śmierci. I masę pisała. Mam niektóre jej wiersze, wydrukowane dawno temu w gazecie z San Jose. Saksonowie to była rasa ludzi, matka opowiadała mi o nich, kiedy byłam mała. Byli dzicy jak Indianie, tylko że biali. I mieli niebieskie oczy, płowe włosy i strasznie lubili wojować. Gdy mówiła, Bill przysłuchiwał się z powagą, cały czas patrząc jej w oczy. - Nigdy o nich nie słyszałem - wyznał. - Czy mieszkali gdzieś w tych okolicach? Roześmiała się. - Nie. Mieszkali w Anglii. Byli pierwszymi Anglikami, a wiesz, że Amerykanie wywodzą się od Anglików Jesteśmy Saksonami - ty i ja, i Mary, i Bert, i wszyscy Amerykanie, którzy są prawdziwymi Amerykanami, a nie Hiszpanami czy Włochami, czy Japończykami. - Moja rodzina od dawna mieszka w Ameryce. - Bill mówił powoli, przetrawiając otrzymaną informację i wiążąc ją z własną osobą. - W każdym razie rodzina mojej matki. Wiem, że przybyli do Maine setki lat temu. - Mój ojciec pochodził ze stanu Maine - wtrąciła. W jej głosie zadrgała radość. - A matka urodziła się w Ohio, a raczej tam, gdzie teraz jest Ohio. Nazywała te ziemie Wielkim Zachodnim Rezerwatem. Z jakiej rodziny pochodził twój ojciec? - Nie wiem. - Bill wzruszył ramionami. - Sam tego nie wiedział. W ogóle nikt nie wiedział, ale Amerykaninem był na pewno. - Nazwisko jest stare, amerykańskie - podsunęła Saxon. - W Anglii mają teraz wielkiego generała, który nazywa się Roberts. Czytałam w gazetach. - Ale mój ojciec nie był Roberts. Nie wiedział, jak się naprawdę nazywa. Roberts to nazwisko jednego kopacza złota, który go usynowił. Bo to było tak. Kiedy wybuchły walki z Indianami ze szczepu Modok, kopacze i osadnicy pomagali żołnierzom. Ten Roberts był kapitanem jednego oddziału i kiedyś po jakiejś walce wzięli do niewoli całą kupę jeńców - kobiety, dzieci, niemowlęta. Między tymi dziećmi był mój ojciec. Ludzie przypuszczali, że miał z pięć lat. Mówił tylko po indiańsku. Saxon klasnęła w dłonie, oczy jej zalśniły. - Porwali go Indidnie podczas jakiejś napaści? - Tak ludzie przypuszczali - potwierdził Bill. - Przypomnieli sobie, że cztery lata przedtem Modokowie wymordowali karawanę wozów pionierskich z Oregonu. Roberts zaadoptował mojego ojca i dlatego nie wiem, jak się naprawdę nazywał. Ale przebył prerię, bądź spokojna. - Tak jak mój ojciec - powiedziała Saxon z dumą. - I jak moja matka - dorzucił Bill. W jego głosie zabrzmiała nuta dumy. - W każdym razie tak jakby przekroczyła równiny, bo urodziła się w pionierskim obozie po przebyciu La Platy. - Moja matka też była pionierką - rzekła Saxon. - Miała wtedy osiem lat i jak woły zaczęły padać, prawie cały czas szła pieszo. Bill wyciągnął do niej dłoń. - Daj rękę, dziecino - powiedział. - Pochodzimy z podobnego pnia, więc jesteśmy jak starzy przyjaciele. Z oczami niby gwiazdy Saxon usłuchała. Z powagą wymienili uścisk. - Czy to nie cudowne? - wyszeptała Saxon. - Oboje pochodzimy ze starych amerykańskich rodów. A jeżeli ty nie jesteś Saksonem, to w ogóle nikt nim nie jest - masz takie włosy, oczy, cerę, wszystko. A poza tym lubisz się bić. - Jak już o tym mowa, to powiem, że chyba wszyscy nasi przodkowie lubili się bić. Urodzili się z tym - i niech to licho! Musieli się bić, bo inaczej nie przetrzymaliby tego wszystkiego. - O czym wy dwoje tak rozmawiacie? - spytała nagle Mary. - Nie tracą czasu i gruchają jak dwa gołąbki - zażartował Bert. - Człowiek mógł pomyśleć, że znają się od tygodnia. - Och, znamy się dłużej - odparła Saxon. - Jeszcze zanim przyszliśmy na świat, nasi przodkowie razem szli przez prerie. - Wtedy, kiedy wasi dziadkowie czekali sobie wygodnie na wybudowanie kolei i wybicie Indian, zanim zebrało im się na odwagę, żeby wyruszyć do Kalifornii. - Tymi słowy Bill oznajmił światu nowe przymierze. - Jesteśmy naprawdę pierwsza klasa, Saxon i ja, gdyby was tak kto pytał o zdanie. - Och, nie powiedziałabym tego - rzuciła Mary chełpliwie, z nutą rozdrażnienia w głosie. - Mój ojciec został po to, żeby walczyć w Wojnie Domowej. Był doboszem. Dlatego dopiero później przyjechał do Kalifornii. - A mój ojciec specjalnie wrócił, żeby walczyć - rzekła Saxon. - Mój też - dorzucił Bill. Spojrzeli po sobie rozradowani. Znaleźli nowe porozumienie. - Co tam! I tak wszyscy pomarli, nie? - rzucił posępnie Ben. - Co za różnica, czy ktoś umrze w bitwie, czy w przytułku. Najważniejsze, że umiera. Ani by mnie to grzało, ani ziębiło, jakby tak mój ojciec zginął na szubienicy. Wychodzi na jedno i to samo. A od całego tego gadania o przodkach zbiera mi się tylko na ziewanie. Zresztą mój ojciec i tak nie mógłby walczyć. Urodził się w dwa lata po zakończeniu wojny. Ale moi dwaj stryjowie zginęli pod Gettysburgiem. Zrobiliśmy chyba, co do nas należało. - O właśnie! - przytaknęła Mary. Ramię Bena znowu opasało jej kibić. - Jesteśmy tu, co? - spytał. - A to się tylko liczy. Umarli są umarli i zakład o całusa, że dalej umarłymi zostaną. Mary zatkała mu usta ręką i zaczęła go łajać, że jest taki straszny, na co on pocałował ją w dłoń i bliżej przysunął głowę do jej głowy. Wesoły brzęk talerzy wzmagał się, w miarę jak przybywało gości. Tu i tam rozlegały się urywki piosenek. Odwieczne utarczki między młodzieńcami a dziewczętami przybierały na sile. Coraz częściej słychać było chichoty i piski, i wybuchy grubszego, męskiego śmiechu. Niektórzy mężczyźni wyraźnie już byli podpici. Dziewczęta przy sąsiednim stoliku nawoływały Billa. A Saxon, w której poczucie czasowej własności już się zdążyło ugruntować, zauważyła z zazdrością, że Bill jest celem ich westchnień. - Czy one nie są okropne? - powiedziała Mary z naganą. - Bezczelne. Wiem, co to za jedne. Żadna uczciwa dziewczyna nie zadawałyby się z nimi. Posłuchajcie tylko! - Hej, Bill! - wołała jedna, młoda i hoża brunetka. - Chyba mnie jeszcze nie zapomniałeś, Bill! - Jak się masz, kurczaczku - odpowiedział Bill szarmancko. Saxon pochlebiała sobie, że Bill jest rozgniewany, i poczuła bezmierną antypatię do dziewczyny. - Idziesz tańczyć? - spytała brunetka. - Może - odparł i zwrócił się do Saxon: - Wiesz, my starzy Amerykanie powinniśmy się trzymać razem. Mam rację? Niewielu nas zostało. W kraju jest coraz więcej rozmaitych cudzoziemców. Mówił dalej, głosem cichym, poufnie, z głową przy głowie, dając w ten sposób do zrozumienia tamtej dziewczynie, że jest zajęty. Młodzieniec przy sąsiednim stoliku upatrzył sobie Saxon. Ubrany był jak andrus. Jego towarzysze obojga płci też wyglądali na andrusów. Twarz miał rozognioną, oczy dzikie. - Hej, ty! - zawołał. - Ty mała w aksamitnych pantofelkach! Tańczysz ze mną. Dziewczyna siedząca obok opasała mu szyję ramieniem i usiłowała zmusić do milczenia. Usłyszeli jego stłumiony bełkot: - Powiadam ci, że ona jest cacy. Pójdę i sprzątnę ją sprzed nosa tym dwóm niedojdom. - Hołota z Butchertown! - warknęła Mary. Oczy Saxon podchwyciły ziejące nienawiścią spojrzenie dziewczyny. Spostrzegła też, że w oczach Billa zapala się gniew. Były one teraz bardziej pochmurne, ładniejsze, a światła i cienie, błyski i chmury przesuwające się i kłębiące w błękicie oczu dały Saxon poczucie ich niezmierzonej głębi. Umilkł i nie podejmował rozmowy. - Nie zaczynaj awantury - ostrzegł go Bert. - Są z tamtej strony zatoki i nie wiedzą, kim jesteś. To jasne. Bert wstał nagle, podszedł do tamtych, powiedział cicho kilka słów i wrócił. Wszystkie twarze przy ich stoliku zwrócone były do Billa. Winowajca wstał, uwolnił się od ramienia dziewczyny, która usiłowała go zatrzymać, i podszedł do nich. Był to mężczyzna ciężkiej budowy, o twarzy brutalnej, złośliwej i nieprzyjemnych oczach. A także - był to mężczyzna wystraszony. - Jesteś Wielki Bill Roberts - powiedział bełkotliwie, opierając się o stolik i lekko zataczając. - Kłaniam się nisko. Przepraszam. Masz pan dobry gust do dam, nie ma co. Ale nie wiedziałem, kto pan jesteś. Jakbym wiedział, że pan jesteś Bill Roberts, nie rozpuściłbym gęby. Rozumiesz mnie pan? Przepraszam. Dasz pan rękę na sztamę? Bill burknął: - Dobrze, dobrze... nie ma o czym mówić. - Potem niechętnie uścisnął wyciągniętą dłoń i nieśpiesznym, mocnym ruchem pchnął intruza w stronę jego stolika. Saxon promieniała. Oto prawdziwy mężczyzna, opiekun. Nawet awanturnicy z Butchertown przed nim tchórzą. Rozdział czwarty Po obiedzie jeszcze dwa tańce w pawilonie, a potem orkiestra przeniosła się na boisko, gdzie miało nastąpić otwarcie zawodów. Tancerze podążali za orkiestrą, a gdy szli przez park, wycieczkowicze wstawali od stolików i przyłączali się do nich. Pięć tysięcy osób wypełniło trawiaste zbocza amfiteatru i stłoczyło się na samym boisku, gdzie mężczyźni ustawiali się już do przeciągania liny. Były to rozgrywki między Murarzami z San Francisco a Murarzami z Oakland i doborowi zawodnicy, masywni i wielcy, zajmowali pozycje wzdłuż liny. Wykopywali sobie w m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin