Waltari Mika - Mikael 2.doc

(2016 KB) Pobierz
Mika Waltari

Mika Waltari

MIKAEL

 

Tom II: Mikael Hakim

 

Tłum: Zygmunt Łanowski

 

 

Księga 1

Pielgrzym

 

l

 

Powzięcie ostatecznej decyzji daje człowiekowi spokój ducha i uwalnia go od rozterki i duchowej męki. Kiedy wraz z moim bratem Anttim zostawiliśmy za sobą Rzym i całe chrześcijaństwo, aby wyruszyć w pielgrzymkę do Ziemi Świętej, i kiedy poczułem pod stopami deski pokładu statku, a świeża bryza przewiała z moich nozdrzy trupi odór zadżumionego Wiecznego Miasta, natychmiast zrobiło mi się lepiej.

Ambasador wenecki pan Vernier, w którego towarzystwie wyjechaliśmy z Rzymu i odbywali podróż do Wenecji, zaopiekował się nami i za dość zresztą wygórowaną opłatą ochraniał nas i pomagał nam we wszelki możliwy sposób. Za dodatkowe wynagrodzenie dał mi w dowód swego zaufania także list żelazny, opatrzony pieczęcią notariusza. Notariusz ten zapisał w dokumencie moje fińskie imię, Mikael Karvajalka, w zniekształconej formie Michael Carvajal, co dało później asumpt do twierdzeń, iż jestem pochodzenia hiszpańskiego, mimo że pan Vernier na moją usilną prośbę wyraźnie zaznaczył, że należę do dworu prawowitego króla duńskiego Chrystiana II i oddałem signorii wielkie usługi podczas złupienia Rzymu w lecie 1527.

Z takim dokumentem w ręku nie potrzebowaliśmy się obawiać urzędników świetnej republiki i mogliśmy jak wolni ludzie osiąść, gdzie nam się podobało, i jechać, dokąd byśmy chcieli, z wyjątkiem naturalnie krajów cesarskich, bo do nich droga była zamknięta z powodu wojny. Ale od tych krajów woleliśmy się raczej trzymać jak najdalej, gdyż właśnie dla zbawienia naszych dusz uciekliśmy niedawno spod sztandarów cesarza.

Gdy wolny jak ptak niebieski stanąłem na wielkim placu cudownego miasta Wenecji, zdawało mi się, jak gdybym z ciemnego, cuchnącego grobu powstał do nowego życia. Ozdrowiały po zarazie, z każdym oddechem pełną piersią wchłaniałem wiejący od morza świeży, letni wiatr. Radość życia kipiała w moim ciele, a oczy ciekawie chłonęły widok tłumów w barwnych szatach i nakryciach głowy, Turków, Żydów, Maurów, Murzynów i różnych innych nacji, nie mówiąc już o niezliczonych uchodźcach z wszystkich krajów włoskich, którzy szukali schronienia przed wojną w prześwietnej republice weneckiej. Miałem uczucie, że stoję u wrót bajkowego Wschodu, i porwało mnie nieprzeparte pragnienie oglądania obcych ludów i ras, krajów i portów, z których przybywały do miasta niezliczone okręty z proporcem świętego Marka dumnie powiewającym na wierzchołkach masztów.

Zrozumiałem szybko, że całe życie ludzkie nie wystarczyłoby na obejrzenie wszystkiego, co było godne widzenia w Wenecji. Chętnie byłbym został w tym mieście nieco dłużej, żeby przynajmniej zdążyć pomodlić się w jego licznych kościołach. Ale Wenecja była także pełna różnych złowieszczych pokus, toteż co rychlej zacząłem rozglądać się za statkiem udającym się do Ziemi Świętej. I nie trwało długo, jak w porcie spotkałem człowieka o krzywym nosie, który dowiedziawszy się o naszych chwalebnych zamiarach, ucieszył się i oświadczył, że przybyliśmy do Wenecji w samą porę. Niedługo bowiem wielki konwój pod ochroną weneckich galer wojennych ma odpłynąć na Cypr, a do tego konwoju z pewnością dołączy się też statek pielgrzymów.

—  Pora  roku sprzyja   najbardziej   takiej   podróży — zapewniał mnie. — Będziecie mieli pomyślne wiatry i nie potrzebujecie obawiać się burz. Potężne galery, uzbrojone w wiele dział, chronić będą statki handlowe przed piratami, którzy stale zagrażają samotnym okrętom. W tych bezbożnych i wojennych czasach nieliczni tylko udają się do Ziemi Świętej, toteż na statku pielgrzymów nie będzie nieprzyjemnego ścisku. Za godziwą cenę otrzymacie dobre i urozmaicone pożywienie i nic nie stoi na przeszkodzie, jeśli  podróżny chce zabrać z sobą własną żywność i własne wino. Maklerzy w  Ziemi  Świętej załatwią warn podróż z wybrzeża do Jerozolimy, a glejt, który można wykupić  w  przedstawicielstwie  tureckim  w  Wenecji,  zapewnia pielgrzymom pełną nietykalność.

Zapytałem go, jak sądzi, ile może kosztować taka podróż. Wtedy spojrzał na mnie, sine wargi zaczęły mu drgać, oczy zaszły łzami i nagle wyciągnął do mnie rękę, mówiąc:

—  Panie Michaelu de Carvajal, czy ufa mi pan?

A gdy wzruszony jego błagalnym tonem odparłem, że uważam go za równie uczciwego człowieka jak ja sam, podziękował mi za zaufanie i rzekł:

—  To zrządzenie boskie, panie Michaelu, że natknął się pan właśnie na mnie.  Bo mówiąc prawdę, nasze  piękne  miasto  pełne  jest rabusiów   i   bezwzględnych  oszustów,  którzy  nie   cofają się  przed niczym, aby tylko oszukać łatwowiernych cudzoziemców. Jestem człowiekiem pobożnym i moim największym pragnieniem jest, aby kiedyś samemu odbyć pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Skoro jednak z powodu mego  ubóstwa  to  nie  jest możliwe,  postanowiłem  poświęcić  życie innym, szczęśliwszym ode mnie, aby ułatwić im w ten sposób pielgrzymowanie do świętych miejsc, gdzie nasz Pan Jezus Chrystus żył, cierpiał, umarł i zmartwychwstał.

Wybuchnął gorzkim, płaczem i poczułem dla niego wiele współczucia. A on szybko otarł łzy, spojrzał mi szczerze w oczy i rzekł:

—  Biorę za pośrednictwo tylko jednego dukata. Od tej pory nie potrzebujecie się już o nic troszczyć.

Zaufałem mu więc, wręczyłem pieniądze i wśród licznych zapewnień, że wszystko będzie załatwione ku naszemu zadowoleniu, rozstałem się z moim krzywonosym przyjacielem.

Robiliśmy z Anttim plany podróży i w gorączkowym oczekiwaniu na wyjazd wałęsaliśmy się, jak w szczęśliwym śnie, po Wenecji, aż pewnego popołudnia nasz krzywonosy znajomy przybiegł zadyszany i wezwał nas, abyśmy czym prędzej udali się na statek, gdyż konwój nazajutrz rozwija żagle. Spakowaliśmy więc na łeb na szyję nasze rzeczy i pospieszyliśmy na statek, który stał zakotwiczony w porcie. Wyglądał wprawdzie dość marnie w porównaniu z wielkimi statkami handlowymi, ale nasz przyjaciel wyjaśnił nam przekonywająco, że za to statek ten jest w całości przeznaczony dla pielgrzymów i nie bierze innego ładunku. Ospowaty kapitan przyjął nas nader uprzejmie w kajucie, której podłogę pokrywał wschodni kobierzec, mocno wytarty przez wiele stóp. Kazał sobie wyliczyć po osiemnaście złotych dukatów od osoby, zapewniając, że tylko ze względu na naszego krzywonosego przyjaciela zadowala się tak skromną opłatą za przejazd.

Kwatermistrz statku wskazał nam legowiska w ładowni o podłodze wyłożonej czystą słomą oraz zachęcał, żebyśmy do woli korzystali z kiepskiego wina, którego całą beczułkę wydano podróżnym bezpłatnie w związku z mającym rychło nastąpić odjazdem. Zaledwie parę słabych latarń oświetlało pomieszczenie, tak że mimo zgiełku, który nas przywitał, nie zdołaliśmy się bliżej przyjrzeć współtowarzyszom podróży.

Nasz przyjaciel z krzywym nosem powrócił od kapitana, żeby się z nami pożegnać. Uściskał nas serdecznie, lejąc rzęsiste łzy, i życzył nam szczęśliwej podróży.

— Panie de Carvajal — powiedział — nie mogę sobie wyobrazić dnia szczęśliwszego niż ten, w którym ujrzę was zdrowych i całych wracających z dalekiej drogi, i będę z wiosną niecierpliwie wypatrywać każdego statku, czy nie zobaczę waszych zacnych twarzy. A z uwagi na niebezpieczeństwa podróży jeszcze raz ostrzegam was usilnie: nie zadawajcie się z nieznajomymi, choćby nie wiadomo jak starali się wam przypodchlebić. Wszystkie porty świata pełne są awanturników bez czci i sumienia, a Ziemia Święta nie stanowi pod tym względem wyjątku. Gdyby zaś spotkały was jakieś przykrości ze strony niewiernych, pamiętajcie tylko powiedzieć: Bismillah! Ir-rahman! Irrahim. To pobożne arabskie pozdrowienie z pewnością usposobi ich do was przychylnie.

Ucałował mnie jeszcze raz w oba policzki, płacząc gorzko, po czym dzwoniąc mieszkiem przelazł przez zmurszały reling statku do swojej łódki. Nie mam jednak ochoty mówić więcej o tym draniu bez serca, gdyż nawet wspomnienie o nim przyprawia mnie o mdłości. Zaledwie bowiem statek rozwinął połatane żagle w świeżej porannej bryzie i trzeszcząc we wszystkich spojeniach zaczął przemierzać morze, zostawiając za sobą spieniony ślad na powierzchni wody, gdy stało się dla nas jasne, że oszukano nas w najbardziej bezecny sposób. I jeszcze nie znikły nam z oczu zielone od patyny kopuły kościołów Wenecji, gdy zmuszony zostałem spojrzeć w oczy gorzkiej prawdzie.

Nasz mały statek kołysał się ciężko jak tonąca trumna w ogonie długiego sznura statków handlowych i coraz bardziej zostawał w tyle, gdy konwojująca galera wojenna rozmaitymi sygnałami nawoływała nas do pośpiechu. Załoga statku składała się z brudnych obszarpań-ców, którzy na domiar złego byli złodziejaszkami, gdyż już pierwszego wieczoru stwierdziłem, że część moich rzeczy znikła, gdy w dobrej wierze zostawiłem je bez nadzoru. A w rozmowach z pielgrzymami zorientowałem się też, że zapłaciłem za podróż szaloną sumę, z której z pewnością połowę schował do własnego mieszka nasz krzy-wonosy znajomek, pośrednik. Było bowiem wśród nas kilku biedaków, którzy podróżowali pod gołym niebem na pokładzie, płacąc za podróż zaledwie jednego dukata.

Na dziobie statku leżał mężczyzna wstrząsany ustawicznymi drgawkami. W pasie zakuty był w żelazny łańcuch, a na nogach dźwigał ciężkie kajdany. Jakiś starzec o płonących oczach i plugawej brodzie czołgał się po pokładzie na kolanach, zaklinając się, że w taki sam  sposób doczołga się od brzegów Ziemi Świętej do Jerozolimy. Ten sam człowiek zbudził nas pewnej nocy przeraźliwymi krzykami, twierdząc, że widział, jak białe anioły latały trzepocąc skrzydłami nad statkiem i jak potem usiadły na rejach, aby odpocząć.

Ospowaty kapitan nie był złym żeglarzem. Nigdy nie stracił łączności z konwojem i co wieczora, gdy gwiazdy zapalały się na niebie, ukazywały się naszym oczom latarnie na masztach innych statków, które już zwinęły żagle na noc albo stały na kotwicy w jakiejś bezpiecznej zatoczce. A gdy niepokoiliśmy się, że statek zostaje za daleko w tyle za konwojem, kapitan wzywał nas ochoczo do wioseł, mówiąc, że będzie to korzystny dla zdrowia ruch. I istotnie kilka razy byliśmy zmuszeni dopomóc załodze w wiosłowaniu, choć pośród około pięćdziesięciu podróżnych ledwie piętnastu znalazło się zdolnych do utrzymania wiosła w ręku. Mężczyźni byli bowiem w większości kalekami i chorymi, a kobiety trudno przecież zmuszać do pracy przy wiosłach. Wiodły swoje własne życie, spędzając dni na modlitwach, pieśniach i plotkowaniu i zajmując się przy tym różnymi ręcznymi robótkami.

Była jednak wśród nich pewna młoda dziewczyna, która od pierwszego wejrzenia wzbudziła moją ciekawość. Zarówno odzieżą, jak i piękną postawą odbijała całkowicie od innych. Jej jedwabna suknia ozdobiona była srebrnym brokatem i perłami i nie brak jej było kosztowności, toteż wielce się dziwiłem, w jaki sposób popadła w to plugawe towarzystwo. Strzegła jej niezmiernie opasła służąca. Najbardziej zdumiewające było jednak to, że nieznajoma stale występowała osłonięta welonem, który zakrywał jej nawet oczy. Zrazu sądziłem, że tylko z próżności zasłania twarz przed palącym słońcem, ale niebawem odkryłem, że nie zdejmuje welonu nawet wieczorami, po zachodzie. Welon był jednak tak przejrzysty, że widać było, iż nie ma zniekształconych rysów ani nie jest brzydka, jak z początku myślałem. Jak słońce prześwieca zza cienkiej chmurki, tak jej młodzieńcza uroda powabnie świeciła poprzez cienki tiul welonu. Toteż wcale nie mogłem zrozumieć, jaki to ciężki grzech skłonił ją do odbycia tej pielgrzymki i zmusił do zakrywania twarzy w taki sposób.

Gdy więc pewnego wieczora, tuż po zachodzie słońca, zobaczyłem nieznajomą stojącą samotnie przy poręczy, wpatrzoną w oblane purpurą morze, nie mogłem oprzeć się chęci podejścia do niej. Widząc, że się zbliżam, odwróciła szybko głowę i zakryła twarz welonem, tak że zdołałem tylko dostrzec krągłość policzków. Włosy jej spadały jasnymi lokami spod okrągłego czepka i gdy patrzyłem na nią, od czułem drżenie w kolanach i takie przyciąganie, jakie magnes wywiera na opiłki żelazne.

Zatrzymałem się w przyzwoitym oddaleniu i też patrzyłem, jak na morzu blednie czerwień zachodu. Cały czas jednak odczuwałem jej bliskość i gdy po chwili odwróciła lekko głowę, jak gdyby oczekując, bym się odezwał, zebrałem całą odwagę, na jaką mnie było stać, i rzekłem:

—  Jesteśmy towarzyszami podróży na tym statku i mamy ten sam cel. Przed Bogiem i w odkupieniu naszych grzechów jesteśmy wszyscy równi, nie bierzcie mi więc za złe, pani, że do was przemawiam. Pragnę rozmawiać z kimś kto jest moim rówieśnikiem •— kto różni się od tych kalekich starców.

—  Przerywacie mi moje  modlitwy, panie de  Carvajal — powiedziała z wyrzutem.

Mimo to jednak różaniec znikł w jej smukłych palcach i zwróciła się do mnie, jakby gotowa do rozmowy. Ucieszyłem się ogromnie, stwierdziwszy, że zna moje imię, co wskazywało na to, iż się mną interesuje. Ale w mojej pokorze chciałem być z nią całkiem szczery.

—  Nie nazywajcie mnie tak, pani, gdyż nie jestem szlachetnego rodu. W moim własnym języku imię me brzmi Karvajalka i należy do mojej przybranej matki, która zmarła już dawno temu. Dała mi je ona z litości, gdyż nie znałem nawet imienia mego ojca. Nie gardź jednak mną z tego powodu, bo gruby płaszcz pielgrzyma, który noszę, stanowi dowód moich szlachetnych intencji. Nie jestem też całkiem biedny ani zupełnie nie uczony, gdyż studiowałem na wielu dostojnych   uniwersytetach.   Ale  nie  chcę   się   chlubie   swoimi   zasługami i największą radość sprawi mi, jeśli zechcesz mnie nazywać po prostu Mikaelem Pielgrzymem.

—  Niech i tak będzie — odrzekła życzliwie. — Ale również i ty, panie, nazywaj  mnie tylko  Giulią i nigdy nie pytaj  o rodzinę czy imię  ojca   ani nawet  o   miejsce  mego  urodzenia,   bo  takie   pytania wzbudzą we mnie tylko wspomnienia żałosne i bolesne.

—  Giulio — zapytałem natychmiast ciekawie — dlaczego ukrywasz twarz pod. welonem, gdy dźwięk twego głosu i złote włosy dostatecznie mówią o twojej piękności? Czy chcesz tylko przeszkodzić nam, mężczyznom, w oglądaniu twej urody, aby słaba natura nie wiodła naszych myśli na niewłaściwe drogi?

Na te niedyskretne słowa Giulią westchnęła głęboko, jakbym ją ciężko zranił, i odwróciwszy się ode mnie zaczęła tak szlochać, że przerażony bełkotałem tysiączne przeprosiny i zapewniałem ją, iż wolałbym umrzeć, niż sprawić jej najmniejszą przykrość czy smutek.

Otarłszy pod osłoną welonu oczy z łez wierzchem dłoni, zwróciła się do mnie znowu i rzekła:

—  Mikaelu Pielgrzymie, z tej samej przyczyny, dla której ktoś nosi na grzbiecie krzyż, ktoś inny zaś zakuwa się w łańcuchy, ślubowałam i ja, że przed nikim obcym nie odsłonię oblicza w czasie tej świętej podróży. Nie proś mnie więc nigdy, żebym ci pokazała twarz, gdyż takie żądanie zwiększy tylko ciężar przekleństwa, którym Bóg ukarał mnie od urodzenia.

Mówiła to tak poważnym głosem, że do głębi wzruszony, chwyciłem jej dłoń, gorąco ją ucałowałem i obiecałem święcie nigdy jej nie kusić, aby złamała swój ślub. Następnie zapytałem, czy zechciałaby z zachowaniem wszelkich pozorów wypić ze mną puchar słodkiego wina, którego beczułkę wziąłem z sobą w podróż. Po chwili wstydliwego wahania zgodziła się na moją propozycję, ale życzyła sobie, żeby jej służebna dotrzymała nam towarzystwa, w celu zapobieżenia złośliwym plotkom na statku. Piliśmy więc z mego srebrnego pucharka, a przy wzajemnym wręczaniu go sobie czułem lekkie dotknięcia jej dłoni i za każdym razem przenikał mnie rozkoszny dreszcz. Ze swej strony poczęstowała mnie słodyczami, na turecki sposób owiniętymi w jedwab. Chciała też dać ich pokosztować Raelowi, ale ten prowadził pod pokładem pożyteczną wojnę z niezliczonymi szczurami okrętowymi i nie miał czasu na dotrzymywanie nam towarzystwa. Zamiast niego przyłączył się do nas Antti, który wdał się, ku memu zadowoleniu, w ożywioną rozmowę ze służebną Giulii.

Po chwili rozmowa stała się zupełnie swobodna i mamka Giulii, Joanna, dała się Anttiemu nakłonić do opowiadania śmiałych historyjek o książętach i mnichach. Ośmieliło to i mnie i opowiedziałem Giulii kilka swawolnych dowcipów, a ona wcale nie wzięła mi tego za złe, lecz śmiała się perliście i nie jeden raz pod osłoną ciemności kładła ciepłą dłoń na mojej dłoni lub kolanie. Tak siedzieliśmy długo w noc, a dokoła nas wzdychało ciemne morze i nad naszymi głowami wznosił się we wspaniałym przepychu usiany srebrnym gwiezdnym pyłem nieboskłon.

Antti wykorzystał nowe znajomości w taki sposób, że zasadził mamkę Joannę do łatania naszej odzieży i nakłonił do połączenia w jedno zapasów żywności. Gadatliwa mamka objęła natychmiast w posiadanie kambuz statku i gotowała odtąd dla nas własne pożywienie, inaczej bowiem pochorowalibyśmy się od marnego wiktu na statku. Ale po jakimś czasie Antti zaczął mi się uważnie przyglądać i w końcu zwrócił się do mnie ostrzegawczo.

—  Mikaelu, obaj szukamy zbawienia, każdy na swój sposób, i wcale się nie uważam za jakiś wzór, bo jestem przecież człowiek prosty i głupszy od ciebie, o czym zresztą aż nazbyt często mi przypominasz. Cóż jednak wiemy o tej Giulii i jej towarzyszce? Mowa mamki Joanny przystoi raczej gospodyni zamtuza aniżeli przyzwoitej niewieście, a Giulia kryje swoje oblicze w sposób tak podejrzany, że nawet żeglarze zaczynają już gadać na ten temat. Gdyby miały majątek i przyzwoitą pozycję w świecie, nie podróżowałyby z pewnością w naszym, towarzystwie na tak marnym statku. Miej się więc na baczności, Mi-kaelu, abyś pewnego dnia nie odkrył pod welonem krzywego nosa.

Jego niemiłe słowa ciężko mnie dotknęły, gdyż nie chciałem już więcej słyszeć o krzywych nosach, uważając całą wenecką przygodę za rzecz dawno zapomnianą. Zrobiłem mu więc wymówkę z powodu jego podejrzeń i oświadczyłem, że choć zapewne dobrze zna sposób wyrażania się gospodyń zamtuzów, to jednak brak mu zdolności i możliwość ocenienia, kogo należy uważać za wykształconą damę z dobrym wychowaniem.

Nazajutrz dotarliśmy do opanowanego przez Turków południowego cypla Morei i zdradliwe prądy morskie oraz warunki pogody na tych wodach zmusiły nasz konwój do zawinięcia do zbawczego portu na wyspie Cerigo strzeżonej przez wenecką fortecę. W oczekiwaniu na pomyślny wiatr stanęliśmy tam na kotwicy. A gdy tylko to nastąpiło, towarzysząca nam galera wojenna wyszła znowu na morze w pościgu za paru podejrzanymi żaglami, które nagle pojawiły się na horyzoncie. Na tych bowiem tak dla nich korzystnych wodach często czatowały dalmatyńskie i afrykańskie okręty pirackie. Mnóstwo łódek, które miały na sprzedaż świeże mięso, chleb i owoce, roiło się wokół naszego statku, a kapitan wysłał szalupy na ląd, aby przywiozły beczkę świeżej wody, gdyż nie wolno mu było przybić do nabrzeża bez złożenia opłaty portowej.

Brat Jan, fanatyczny mnich, który towarzyszył nam w podróży do Ziemi Świętej, oświadczył, że Cerigo jest wyspą, na której ciąży przekleństwo. To właśnie tu, mówił, urodziła się niegdyś jedna z czczonych przez Greków bogiń. Ospowaty kapitan potwierdził te słowa i opowiedział nam, że na wyspie można jeszcze oglądać ruiny pałacu nieszczęśliwego króla spartańskiego Menelausa, którego żona Helena odziedziczyła swoją niosącą zagładę piękność po bogini zrodzonej z piany morskiej koło tej wyspy. Zapomniawszy o małżeńskiej wierności, Helena uciekła później z pięknym młodzieńcem, co dało powód do straszliwej wojny trojańskiej. Ze słów kapitana zrozumiałem, że boginią, która zrodziła się w pobliżu wyspy, była Afrodyta, a wyspa nazywana była dawniej przez Greków Cyterą. Trudno mi było jednak  l l pojąć, dlaczego najpiękniejsza z bogiń wybrała sobie na miejsce urodzenia właśnie tę bezpłodną, skalistą i niedostępną wyspę.

Toteż ogarnęło mnie palące pragnienie wyjścia na brzeg i obejrzenia zabytków wyspy znanej ze starych podań, aby stwierdzić, czy istnieje jakaś rzeczywista podstawa greckich mitów na ten temat. A gdy opowiedziałem Giulii wszystko, co zdołałem sobie przypomnieć o narodzinach Afrodyty, o złotym jabłku Parysa i o występnej miłości Heleny, nie miałem najmniejszych trudności w skuszeniu jej, aby towarzyszyła mi w wycieczce na wyspę. Jej ciekawość rozpaliła się może jeszcze bardziej niż moja żądza wiedzy.

Kazałem żeglarzom zawieźć nas łódką na ląd, kupiłem kosz żywności: świeżego chleba, suszonego mięsa, fig i sera koziego, a jakiś pastuch pokazał nam na migi drogę na szczyt wzgórza, gdzie leżały ruiny starożytnego miasta. Poszliśmy brzegiem wartkiego strumienia, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie woda rozlewała się spokojnie i gdzie w dawnych czasach zbudowano wiele basenów kąpielowych. Naliczyłem ich około dziesięciu, a choć ocembrowania ich były już wyszczerbione zębem czasu i w szczelinach kamieni rosła trawa, wciąż jeszcze były zupełnie zdatne do użytku. Po dziesięciu dniach morskiej podróży i po skwarnej przechadzce stanowiły one dla nas widok ogromnie przyjemny i ponętny. Toteż Antti i ja natychmiast wykąpaliśmy się i obmyli sobie ciała delikatnym piaskiem, a obie damy również rozdziały się i wykąpały pod osłoną krzaków w innym basenie. I słyszałem, jak Giulia pluskała się w wodzie, śmiejąc się wesoło z zadowolenia.

Gdy po kąpieli zjedliśmy śniadanie, Antti oświadczył, że jest senny, a Joanna, spojrzawszy niechętnie na strome zbocze i porastający je gesty las pinii, zaczęła narzekać na zmęczenie i spuchnięte stopy.

Zostawiliśmy ich więc, aby odpoczęli, a sami ruszyliśmy w dalszą drogę na szczyt wzgórza.

Po męczącej wspinaczce znaleźliśmy się na wierzchołku i ujrzeliśmy tam dwie okrągłe marmurowe kolumny, których strącone głowice leżały na ziemi, na wpół ukryte w trawie i piasku. Z tyłu, za nimi, znajdowały się liczne inne poutrącane czworokątne kolumny i ruiny portalu jakiejś świątyni. Pośrodku, na marmurowym piedestale, stał wykuty w marmurze nadnaturalnej wielkości pomnik bogini. Majestatycznie piękna patrzyła na nas ślepymi oczyma, a ciało jej pokrywał tylko cienki grecki chiton.

Na ten widok ogarnęło mnie gwałtowne podniecenie i zdawało mi się, że przenieśliśmy się daleko wstecz, w czasy złotego pogaństwa, kiedy to ludzie nie znali jeszcze ani cierni wątpliwości, ani mąk  grzechu. Wiem, że powinienem był uciec od tego bezbożnego oczarowania, że obowiązkiem moim było uciec. Ale mimo to nie uczyniłem tego. Nie uciekłem. Szybciej, niż zdołam to opisać, legliśmy oboje na spoczynek w gorącej trawie i wziąłem Giulię w ramiona, zaklinając żarliwie, aby odsłoniła przede mną twarz, tak by w naszej przyjaźni nie było już odtąd żadnej obcości. Śmiałość moja była tym większa, że czułem, iż Giulia nigdy tak chętnie nie poszłaby ze mną w to odludne miejsce, gdyby w głębi serca nie pragnęła tego samego co ja. Nie opierała się też moim wargom i dłoniom, ale gdy chciałem przemocą zedrzeć jej welon z twarzy, chwyciła mnie z siłą rozpaczy za ręce i błagała, żebym zaniechał mego zamiaru.

— Mikaelu, mój przyjacielu, mój ukochany, uczyń, jak cię proszę — mówiła — jestem młoda i żyjemy tylko raz. Ale nie mogę odsłonić twarzy, bo to by nas rozdzieliło. Dlaczego nie możesz kochać mnie, nie patrząc na moją twarz, skoro .tak chętnie daję ci całą., moją czułość?

Ale ja nie chciałem się tym zadowolić. Jej opór uczynił mnie jeszcze bardziej natarczywym, tak że przemocą zdarłem welon i odsłoniłem jej twarz. Spoczęła w moich ramionach i złote jej loki wiły mi się po rękach, a mocno zaciśnięte powieki osłonięte były ciemnymi rzęsami. Twarz jej była bez skazy, wargi jak wiśnie, a moje pieszczoty wywołały gorącą falę rumieńca na jej policzkach. Nie mogłem się nadziwić, dlaczego tak przekornie kryła przede mną swoje rysy. Ale ona wciąż trzymała oczy mocno zamknięte i zakrywała je dłońmi, nie odpowiadając na moje pocałunki.

Ach, gdybym był tylko poprzestał na tym! Ale ja dziko błagałem ją, aby otworzyła oczy. Potrząsała głową odmownie i cała jej poprzednia radość i wesołość znikła jakby zdmuchnięta. Leżała w moich ramionach, jak martwa i nawet najśmielsze pieszczoty nie mogły jej ożywić. Aż strwożony wypuściłem ją z objęć i zacząłem błagać i przekonywać, by wreszcie spojrzała mi w oczy, żeby zobaczyć jak nieopisanie jej pragnę. W końcu odezwała się głuchym głosem:

— Dobrze więc, niech się wszystko między nami skończy, Mikaelu Pielgrzymie, i niech to będzie ostatni raz, kiedy szukam miłości. Nie dziwię się wcale, że ci się spodobałam, bo jestem przecież jedyną młodą kobietą na statku w naszej męczącej podróży, podobnie jak ty jesteś jedynym miłym mężczyzną pośród wszystkich tych okropnych ludzi. A] e gdy się znajdziemy u celu, szybko mnie zapomnisz. Miejmy nadzieję, że i mnie przyjdzie to równie łatwo. Na miłość boską, Mikaelu, nie patrz mi w oczy, bo mam złe oczy.

Wiedziałem naturalnie, że istnieją ludzie, którzy nie życząc nikomu źle, mogą jednak swym spojrzeniem zaszkodzić innym ludziom i zwierzętom. Tak mnie uczono i wiele opowiadań, szczególnie we Włoszech, potwierdzało prawdziwość tego poglądu. Także mój mistrz, doktor Paracelsus, wierzył, że złe oczy mogą nawet sprawić, iż drzewo owocowe uschnie. Ale właśnie na podstawie takich podejrzeń żona moja, Barbara, została spalona na stosie w niemieckim mieście biskupim, choć była niemal niewinna, i w rozpaczy odrzuciłem wtedy jako zabobon i dowód ludzkiej złości wszystkie te dowody, które nagromadzono przeciwko niej, skłaniając się tym samym w głębi serca do kacerstwa.

Nie mogłem też uwierzyć, by piękne oblicze Giulii mogło być zeszpecone złymi oczyma, toteż roześmiałem się na jej słowa. Może śmiech mój był trochę przymuszony, ale zakląłem się, że nie boję się jej spojrzenia, tak że w końcu zagryzła mocno wargi i odjęła dłonie od twarzy. Jasne jak dwie krople wody jej przerażone oczy spojrzały w moje. A mnie krew zlodowaciała w żyłach i serce zatrzymało mi się w piersi, bo gdy objawiła mi się prawda, wpatrzyłem się w Giulię równie oniemiały i przerażony jak ona sama.

Oczy jej były lśniące i piękne, ale mimo to nadawały twarzy wyraz złowieszczy, gdy się człowiek przypatrzył im bliżej. Różniły się bowiem zupełnie od siebie. Lewe oko było niebieskie jak morze, prawe zaś brązowe jak orzech. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś podobnego, mimo że studiowałem na słynnych uniwersytetach. Nigdy o czymś takim nie słyszałem i na próżno szukałem jakiegoś naturalnego 'wytłumaczenia tego zjawiska.

Długo patrzyliśmy sobie twarzą w twarz i instynktownie odsunąłem się od niej i usiadłem nieco dalej, nie spuszczając wzroku z tych oczu, aż i ona usiadła i zasłoniła obnażoną pierś. Całe ciepło uszło z mego ciała i chodziły mi zimne ciarki po grzbiecie na myśl, jakie straszliwe planety stanowiły o chwili mego urodzenia i moim losie, skoro jedyna kobieta, jaką kiedykolwiek pokochałem, spalona została na stosie, kiedy zaś serce moje po raz drugi przywiązało się do jakiejś niewiasty, także i ta okazała się przeklęta przez Boga i musi kryć swoje oblicze, aby nie wywoływać przerażenia u innych ludzi. Jakieś przekleństwo ciążyło nad moim życiem, a może we mnie samym czaiła się jakaś tajemnicza siła przyciągania tego, co ludzie uważali za czary. Przypomniałem sobie, jak osoba Giulii od pierwszej chwili ciągnęła mnie niby magnes, i nie mogłem już uwierzy że był to tylko  pociąg młodości   do  młodości,  lecz  zrodziło się w mojej duszy podejrzenie, że jest w tym coś przeraźliwego i tajemniczego,.

Nie mogłem się zdobyć, żeby powiedzieć coś do Giulii i wyznać jej moje myśli. A ona posiedziawszy przez chwilę z opuszczoną głową i owijając źdźbło trawy około smukłych palców, podniosła się i rzekła zimno:

—  No więc, Mikaelu, postawiłeś na swoim i czas już chyba, żebyśmy stąd poszli.

I odeszła wyprostowana, z dumnie podniesioną głową, a ja też wstałem i szybko pobiegłem za nią. Nie odwracając głowy, powiedziała do mnie jeszcze surowszym głosem:

—  Panie Carvajal, polegam na waszym honorze, że nie zdradzicie mojej tajemnicy tym ciemnym ludziom na statku. Życie jest mi całkiem obojętne i może byłoby najlepiej  dla moich bliźnich, żebym umarła albo wcale nie narodziła się na ten świat. Pragnę jednak dotrzeć do Ziemi Świętej, skoro raz już podjęłam tę długą pielgrzymkę. Toteż nie chcę, żeby zabobonni żeglarze wrzucili mnie do morza.

Zdyszany, chwyciłem ją za kiść dłoni i odwróciwszy twarzą do siebie zawołałem:

—  Giulio! Nie myśl, że miłość moja do ciebie wygasła z chwilą, gdy zobaczyłem twoje oczy, bo to nieprawda. Przeciwnie, odkąd zajrzałem ci w oczy, poczułem, że los przeznaczył nas dla siebie, gdyż i ja nie jestem taki jak inni, choć nie noszę żadnych znaków, które by mnie różniły od bliźnich.

Ona jednak zaśmiała się szyderczo i rzekła:

—  Jesteś miły j uprzejmy, Mikaelu, bo chcesz mnie pocieszyć. Ale ja  nie potrzebuję  fałszywych  słów,  gdyż   oczy twoje   dostatecznie wymownie powiedziały mi, jaką zgrozą cię napawam. Wracajmy więc na statek i zapomnij o mnie, jak gdybyśmy się nigdy z sobą nie spotkali. To najlepsze wyjście, a zarazem najlepszy sposób, w jaki możesz mi okazać życzliwość.

Jej gorzkie słowa rozgrzały mi serce i zawstydziłem się moich myśli. Aby udowodnić samemu sobie i jej, że nic się między nami nie zmieniło, przycisnąłem ją do piersi, objąłem i całowałem z całej siły. Ale ona miała słuszność, bo nie odczuwałem już takiego rozkosznego dreszczu jak poprzednio. A jednak może uścisk mój miał teraz głębszą treść niż przed chwilą, gdyż tym razem obejmowałem ją tylko jako bezbronne stworzenie, takie jakim sam byłem, chcąc pocieszyć ją w jej samotności pośród ludzi. Może zrozumiała moje dobre intencje, gdyż sztywność jej nagle została złamana. Przywarła twarzą do mojej piersi i wybuchnęła cichym płaczem.

Aby oswoić się z jej dziwną urodą, poprosiłem, gdyśmy się trochę uspokoili, aby jeszcze raz podniosła welon i bez lęku zeszła ze mną  ze wzgórza. Im dłużej przyglądałem się jej twarzy i dziwnym oczom, tym głębiej odczuwałem, że mimo odrazy jakaś tajemnicza siła łączy mnie z tą kobietą, tak jakby szły koło mnie dwie różne osoby i jakbym dotykając jednej, dotykał obydwóch. Tak to bez mojej wiedzy jej złe oczy rzuciły urok na moją duszę.

Przy basenach odnaleźliśmy Anttiego i Joannę pogrążonych w głębokim śnie. Słońce już zachodziło, wróciliśmy więc co rychlej do portu i daliśmy znać na statek, aby wysłano po nas łódź.

O zmierzchu galera wojenna powróciła z daremnego pościgu, musieliśmy jednak czekać jeszcze dwa dni i dwie noce, nim przyszedł w końcu pomyślny wiatr północno-zachodni i z galery dano sygnał statkom, żeby szybko wypływały z portu i rozwijały żagle. Te dwie doby spędziłem na pożytecznych medytacjach. Wstydziłem się samolubstwa i zbytniej pewności siebie, którą odznaczałem się poprzednio w podróży, i zacząłem odzywać się przyjaźnie do .moich ubogich współpielgrzymów, dzieląc między nich leki i chleb, które kupowałem na statku, i starając się pomagać im wedle najlepszej możności w troskach i zmartwieniach. Nawet po nocach nie mogłem zmrużyć oka i przemyśliwałem o moim życiu i o Giulii, gdyż odkąd zobaczyłem jej oczy, zgasł cały mój płomienny zapał i dla zapomnienia starałem się więcej myśleć o bliźnich niż o sobie samym.

 

2.

 

Ale skrucha moja przyszła za późno, gdyż na drugi dzień po opuszczeniu przez nas wyspy Cerigo wiatr przybrał na sile, fale rozkołysały się wysoko i pod wieczór niebo zasnuło się ciężkimi chmurami na burzę. Statek trzeszczał w spojeniach i przeciekał bardziej niż zwykle, tak że wszyscy zdolni do pracy podróżni musieli na zmianę pracować przy pompach. Do przeraźliwego kołysania się statku, trzeszczenia i strzelania żagli dołączyły się żałosne biadania chorych na morską chorobę, I nie będę przeczył, że i ja z gardłem ściśniętym trwogą drżałem na całym ciele, oczekując, że lada chwila statek pójdzie na dno. Mimo że dość spróchniały i zjedzony przez robaki, był jednak solidny, zbudowany przez weneckich cieśli, i gdy wreszcie zaświtał dzień, okazało się, że nie utraciliśmy naszych żagli ani nie ponieśli żadnej innej szkody. Ale kapitan uznał naszą radość za przedwczesną i rycząc zapędził nas natychmiast do wioseł, gdyż straciliśmy łączność z konwojem i znaleźliśmy się sami na pustym   morzu Nigdzie nie widać było ani żagli, ani lądu, a kapitan usiłował ostrym wiosłowaniem zmienić kurs, aby zbliżyć się do brzegu i dopędzić pozostałe statki konwoju.

W południe wiatr trochę zelżał, ale statek wciąż jeszcze kołysał się mocno na wzburzonym morzu, Gdy poprawiła się widoczność, żeglarze odkryli nagle na horyzoncie jakiś żagiel i żywo gestykulując zaczęli wołać coś do kapitana. Ten dla uniknięcia spotkania z obcym okrętem kazał natychmiast zmienić kurs. Wzięliśmy się ostro do wioseł, a siły nasze podwajał strach. Ale było już za późno, gdyż tak jak my zauważyliśmy ten niski żagiel, tak i oni od dawna spostrzegli nasze wysokie maszty. Okręt zbliżał się do nas z przerażającą szybkością i manewrował tak, aby przeszkodzić nam w ucieczce. Gdy nasz kapitan to zauważył, zaczął kląć i pomstować, posyłając do diabła wszystkich chciwych weneckich armatorów, prawa i zarządzenia prześwietnej republiki, a nawet wysoką signorię.

—  Okręt, który zbliża się do nas, nie wróży nam nic dobrego — wykrzyknął w końcu. — Jeśli więc jesteście dzielnymi ludźmi, weźcie za broń, aby walczyć u mego boku. A kobiety i chorzy niech się schronią pod pokładem.

Żołądek skurczył mi się ze strachu, gdy usłyszałem te słowa i zobaczyłem wysmukły okręt napastników, szybko pędzony naprzód wieloma parami wioseł i zbliżający się do nas w białej pianie. I nie trwało długo, jak na dziobie obcego okrętu wykwitły dwa kłęby dymu i kula działowa plusnęła obok nas w wodę, wzbijając obłok piany, druga zaś przedziurawiła nasz żagiel, zanim wiatr zdążył przynieść huk strzałów do naszych uszu.

—Moim zdaniem bitwa jest już przegrana — rzekł Antti — gdyż nie mamy tu więcej jak piętnastu zdatnych do broni ludzi. Według wszelkich reguł rozsądnego prowadzenia wojny tak nieliczna grupka nie powinna oporem drażnić przemożnego przeciwnika, lecz złożyć broń, aby uzyskać korzystne warunki kapitulacji. Przyznaję jednak, że zupełnie nie znam reguł prowadzenia wojny na morzu, ale -taki jest zwyczaj na lądzie.

Lecz ospowaty kapitan odrzekł'.

—  Ufajmy w Boga i miejmy nadzieję, że galera wojenna jest niedaleko i już nas wypatruje. Jestem dowódcą statku, który nosi wenecką flagę, z lwem, i z piratami niewiernych mogę rozmawiać tylko z bronią w ręku. Gdybym bowiem bez walki oddał ten statek, spotkałaby mnie wielka hańba i prześwietna signoria poruszyłaby niebo i ziemię, żeby mnie dostać w swoje race, a potem haniebnie powiesić na maszcie. Natomiast gdy będę walczyć dzielnie i wyjdą z tej walki  żywy, signoria wykupi mnie z niewoli. Gdybym zaś z bronią w raku padł w walce przeciw niewiernym, mogę żywić dobrze uzasadnioną nadzieję, że uwolniona od wszystkich grzechów dusza moja, opuściwszy ziemską powłokę poleci prosto do nieba.

A brat Jan wywijał miedzianym krucyfiksem i krzyczał głosem ochrypłym od strachu:

—  Ten, kto padnie w walce ze zwolennikami fałszywego proroka, zasłuży sobie na królestwo niebieskie i zdobędzie koronę męczeństwa, Walczmy więc   dzielnie   i   niech  naszym   zawołaniem  będzie Jezus Chrystus!

Antti podrapał się nieufnie za uchem i wsadził pięść w wylot jedynego na statku brązowego działa, zielonego od śniedzi, ale nie znalazł tam nic prócz resztek starych ptasich gniazd i szczurzego kału. Kapitan wyrzucił z kajuty wiązkę zardzewiałych mieczów, które ze szczękiem upadły na pokład, a żeglarze niechętnie chwycili za swoje żelazne bosaki. Kapitan przyniósł też z kajuty duży muszkiet, a ja spróbowałem go naładować, gdyż umiałem władać taką bronią, ale proch był mokry. Obcy okręt był już tak blisko, że mogliśmy rozróżnić zielone i czerwone proporczyki, powiewające na "wierzchołkach masztów, i wzbudzające strach wielkie turbany załogi. Piraci byli uzbrojeni po zęby i błysk wyostrzonych kling mieczy raził nas w oczy.

Rozległy się liczne wystrzały. Dwóch naszych padło brocząc krwią na pokład, a trzeci złapał się z jękiem za kiść dłoni. W chwilą potem wypuszczono w naszym kierunku rój strzał i znowu wielu zostało trafionych. Brat Jan na widok krwi i rannych wpadł w ekstazę i zaczął skakać dziko wykrzykując, że czeka nas korona męczeńska, a inni pielgrzymi poszli za jego przykładem, wymachując bronią i śpiewając psalmy jękliwymi i drżącymi ze strachu głosami. Wtedy Antti wyciągnął mnie spod gradu strzał pod osłonę kajuty kapitana,. który też przyłączył się tam do nas, żegnając się raź po raz, i powiedział:                                                                                           j —  Niech Święta Dziewica i wszyscy święci zmiłują się nad moją biedną duszą, a Jezus Chrystus wybaczy mi wszystkie grzechy, Poznałem ten okręt po proporczykach, pochodzi z wyspy Jerba, a dowodzi nim korsarz imieniem Torgut, który nie ma litości dla chrześcijan. Sprzedajmy więc nasze życie jak najdrożej, bo dziś umrzemy.

Lecz jakakolwiek obrona przeciw tym doświadczonym piratom oznaczała tylko bezmyślny rozlew krwi, gdyż na dany znak wioślarze ich wciągnęli wiosła i okręt korsarski samym rozpędem zbliżył się do nas burta w burtę. Mnóstwo bosaków zaczepiono o nasz reling i nie zdążyłem wymówić „Jezus! Maria!", gdy już oba kadłuby zderzyły się z sobą z trzaskiem i nasz statek został związany z napastnikiem niezliczonymi linami i łańcuchami. Jako człowiek honoru kapitan rzucił się z mieczem na nacierających, ale zaraz padł z rozpłataną czaszką, zanim zdążył kogokolwiek zranić. Na ten widok załoga rzuciła bosaki i piki i podniosła gołe ręce na znak, że się poddaje. W oka mgnieniu zarąbani zostali ostatni pielgrzymi, którzy jeszcze wymachiwali bronią, i statek znalazł się w rękach piratów. Tak więc nie zdobyliśmy wielkiej chwały w tej nierównej walce. Antti odezwał się do mnie:

— Nadeszła nasza ostatnia chwila, toteż nie chcę już więcej walać swoich rąk krwią bliźnich. Reguły wojny pozwalają na szczytny opór tylko dopóki istnieje najmniejsza choćby możliwość ratunku. — To mówiąc odrzucił miecz, ale zaraz dodał, jakby wstydząc się swego czynu: — Także i ty nie opieraj się przemocy. Umrzyjmy raczej z rąk niewiernych jak pokorni chrześcijanie.

Brat Jan próbował do ostatka nacierać zaciekle na atakujących swoim miedzianym krucyfiksem, ale oni nie zadali sobie nawet trudu, aby go zabić. Jeden wyrwał mu tylko całkiem spokojnie krucyfiks i wrzucił do morza, co tak rozwścieczyło brata Jana, że z pianą na ustach rzucił się na niego, drapiąc i gryząc, dopóki kopniak w brzuch nie posłał go na deski pokładu, gdzie zaczął sią wić wyjąc z bólu. Antti i ja daliśmy się spokojnie zapędzić między innych jeńców, a piraci rozbiegli się po całym pokładzie i wdarli do wnętrza statku przez wszystkie luki i otwory. Łatwe zwycięstwo wprawiło ich w dobry humor i zrazu nie okazywali nam zbytniej wrogości. Dopiero gdy ku swemu wielkiemu rozczarowaniu stwierdzili, że statek nie zawiera żadnego cennego ładunku, tylko grupę biednych pielgrzymów, zaczęli nam wygrażać pięściami i przeklinać nas we wszystkich językach świata. Ku memu zdziwieniu zauważyłem, że nie byli ani Afrykanami, ani Turkami. Mimo że nosili turbany, większość...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin