Adler Elizabeth - Kobiety rzadza swiatem.rtf

(971 KB) Pobierz

Elizabeth Adler

 

Kobiety rządzą światem

(Fortune Is A Woman)

 

Przełożyła Maria Plucińska-Woźniak

 


Dla mojej najdroższej Mamy, jedynej na świecie Anny Louisy

 

„Szczęście ma imię kobiety;

jeśli chcesz je zdobyć, nie wahaj się użyć siły”

 

Książę, NICCOLÓ MACHIAVELLI


Prolog 1937

 

Mandaryn Lai Tsin poczuł, że jego dni dobiegają kresu. Zabrał Lysandrę w ostatnią podróż do Hongkongu.

Miał już ponad siedemdziesiąt lat, był drobny i niewysoki. Twarz o pergaminowej skórze, wystające kości policzkowe i lśniące czarne oczy w kształcie migdałów nadawały mu wyraz dostojeństwa. Lysandra zaś ukończyła dopiero siedem lat. Złote włosy opadały jej na ramiona kaskadą zadziornych loków. W delikatnej, jasnej buzi błyszczały okrągłe szafirowe oczy. Ale Lysandra nigdy nie dziwiła się, że tak bardzo różni się od dziadka. Zawsze byli parą najlepszych przyjaciół.

Podróż z San Francisco trwała sześć dni. Nocowali w hotelach w sześciu miastach.

Ten wspólnie spędzony czas mandaryn wypełnił opowieściami o Chinach i interesach, które tam prowadził. Lysandra słuchała wszystkiego z zainteresowaniem.

- Jestem już stary, Lysandro - powiedział, gdy samolot powoli wznosił się nad zatoką Manila. Ich podróż dobiegała już końca. - Nie będę miał zaszczytu towarzyszyć ci w drodze przez życie ani patrzeć, jak stajesz się dorosłą kobietą. Dam ci wszystko, czego można pragnąć na ziemi - bogactwo i władzę - w nadziei, że będziesz szczęśliwa.

Nie powiedziałem ci, Lysandro, tylko jednej rzeczy, ale opisałem M ją w liście do ciebie, który złożyłem w sejfie, w Hongkongu. Możesz go przeczytać tylko wtedy, gdy ogarnie cię rozpacz albo gdy nie będziesz wiedziała, co uczynić ze swoim życiem. Wówczas, mam nadzieję, wybaczysz mi, że ukryłem przed tobą moją tajemnicę, która pomoże ci odnaleźć drogę do szczęścia.

Lysandra w milczeniu skinęła głową. Czasami mandaryn zachowywał się zagadkowo, ale kochała go tak bardzo, że niezrozumiałe dla niej „tajemnice” nie były ani w połowie tak ważne jak wspólna podróż.

Z lotniska w Hongkongu od razu pojechali do luksusowej rezydencji nad zatoką Repulse. Po domu przemykali bezszelestnie chińscy służący. Zachwycali się jasnowłosą, błękitnooką dziewczynką i wzdychali nad kruchym, przezroczystym niemal staruszkiem.

Po kąpieli i posiłku mandaryn wezwał eleganckiego rolls-roysa i pojechali do siedziby firmy Lai Tsin, mieszczącej się w wysokim, wspartym na kolumnach budynku, łączącym ulice Queens i Des Voeux.

Pokazał Lysandrze strzegące wejścia lwy z brązu, wspaniały hol, wyłożony kolorowym marmurem, wysokie malachitowe kolumny, rzeźby i mozaiki. Wchodzili do każdego pomieszczenia i Lai Tsin przedstawiał wnuczkę całemu personelowi, poczynając od sprzątaczki, a kończąc na zarządzających jego potężnym imperium.

Lysandra grzecznie kłaniała się wszystkim, słuchała uważnie i nie odzywała się ani słowem.

Pod koniec dnia czuła się już zmęczona, ale jak się okazało, mandaryn zaplanował jeszcze jedną wizytę.

Wezwał rikszę i przebijali się przez ruchliwe, zatłoczone ulice. Elegancki samochód sunął za nimi powoli. Rikszarz sprawnie torował sobie drogę przez labirynt wąskich alejek i wkrótce znaleźli się nad brzegiem morza, zostawiając rolls-?????’? i kierowcę na plaży. Po długiej jeździe, która zmęczonej Lysandrze wydawała się wiecznością, zatrzymali się przed obskurnym drewnianym barakiem, pokrytym cynowym dachem. Dziewczynka spojrzała pytająco na dziadka.

- Chodź, Mała Wnuczko - powiedział spokojnie. - Właśnie to miejsce chciałem ci pokazać. Stąd wzięła początek fortuna Lai Tsin.

Trzymając się mocno za ręce podeszli do odrapanych drzwi. Chociaż wyglądały licho, miały jednak solidne metalowe zawiasy i mocne zamki. Z bliska widać było, że ktoś dba o budynek - w starych ścianach widniały wstawki z nowej cegły i drewna. Metalowe kraty chroniły wysoko osadzone, małe okna.

- Tylko ogień mógłby zniszczyć magazyny Lai Tsina - powiedział mandaryn miękkim, spokojnym głosem. - Ale to już nigdy się nie zdarzy. - Staruszek wierzył, że magazyny nie spłoną, bo zapewniła go o tym wróżka, z którą rozmawiał co tydzień i ufał jej bez granic. Dawno temu zapewniła go, że ogień już nie zagrozi rodzinie Lai Tsin.

Mandaryn zapukał dwukrotnie. Po kilku sekundach ktoś otworzył ciężkie zasuwy i drewniane drzwi powoli uchylały się. Stał w nich uśmiechnięty czterdziestoletni Chińczyk. Ukłonił się głęboko zapraszając ich do środka.

- Czcigodny Ojcze, wejdź, proszę, z Małą Wnuczką - powiedział.

Mandaryn z radością objął młodszego mężczyznę. Potem odsunęli się i uważnie popatrzyli sobie w oczy.

- Cieszę się, że znów cię widzę - powiedział mandaryn ze smutkiem, jakby spotykali się po raz ostatni. - To mój syn, Filip Chen - zwrócił się do Lysandry. - Nazywam go synem, bo znalazł się w moim domu, gdy był jeszcze bardzo mały, młodszy niż ty teraz. Nie miał rodziców i zawsze traktowałem go jak własne dziecko. Teraz jest moim przedstawicielem w Hongkongu. Wierzę mu bez zastrzeżeń.

Lysandra z ogromnym zainteresowaniem wpatrywała się w nowego znajomego swymi wielkimi błękitnymi oczami. Dziadek ponownie wziął ją za rękę i poprowadził w głąb pomieszczenia. Magazyn był długi i wąski. Puste, zakurzone półki oświetlała zawieszona pod sufitem żarówka. Lysandra z lękiem patrzyła w ocienione kąty, odskoczyła gwałtownie, gdy spostrzegła parę innych oczu. Ale to nie był straszny smok, tylko mały chłopiec.

Filip Chen odezwał się z dumą.

- Ojcze, mam zaszczyt przedstawić mojego syna, Roberta. Malec ukłonił się nisko.

- Ostatni raz widziałem cię, gdy miałeś trzy lata - powiedział cicho mandaryn.

- Teraz skończyłeś dziesięć. Niedługo staniesz się mężczyzną. Podobasz mi się - nie lękasz się patrzeć prosto w oczy. Myślę, że w przyszłości będziemy mogli obdarzyć cię tak wielkim zaufaniem, jak twego ojca.

Lysandra z ciekawością patrzyła na małego Chińczyka. Był krępy, a z rękawów białej koszuli wyłaniały się krótkie, muskularne ręce. Miał też na sobie kremowe szorty i szary blezer ze szkolną tarczą. Mandaryn odwrócił się, a chłopiec odwzajemnił ciekawe spojrzenie Lysandry, zerkając zza drucianych okrągłych okularów. Potem ukłonił się jeszcze raz, podszedł do ojca i wspólnie odprowadzili starca do drzwi.

- Miałem nadzieję, że ugoszczę was w domu - powiedział ze smutkiem Filip. - Ale widzę, że jesteś bardzo zmęczony, ojcze.

- Wystarczy, że widziałem cię przez parę chwil - odpowiedział Lai Tsin, gdy Filip położył głowę na jego ramieniu w geście pożegnania. - Mogę ci teraz podziękować, że zawsze byłeś tak dobrym synem. I prosić, abyś nadal strzegł fortuny Lai Tsin, nawet gdy mnie już nie będzie.

- Masz moje słowo, czcigodny ojcze - Filip cofnął się o krok. Walczył ze sobą, aby nie okazać wzruszenia.

- Więc mogę umrzeć spokojnie - odrzekł mandaryn. Wziął za rękę Lysandrę i poszli powoli w kierunku rikszy.

Kiedy odjeżdżali wąską uliczką, kazał jej odwrócić się i spojrzeć raz jeszcze na stary, drewniany magazyn.

- Nie wolno nam nigdy zapomnieć, jak skromne były nasze początki - powiedział miękko. - Zapominając o tym, moglibyśmy uznać, że jesteśmy najmądrzejsi, najbogatsi i najważniejsi na świecie. Niewykluczone, że wtedy szczęście opuściłoby naszą rodzinę.

Po powrocie do rezydencji nad zatoką Repulse na Lysandrę oczekiwał cały stos prezentów od wspólników mandaryna. Z okrzykami zachwytu dziewczynka otwierała kolejne paczuszki: były w nich piękne perłowe naszyjniki, misternie wyrzeźbione figurynki, jedwabne sukienki i malowane wachlarze. Mandaryn, przyglądając się uszczęśliwionej wnuczce, powiedział tylko:

- Pamiętaj, że ci ludzie nie obdarowują cię z czystej przyjaźni. Dostałaś to wszystko, bo należysz do rodziny Lai Tsin.

Wiele lat ptóźniej Lysandra przekonała się, jak prawdziwe były te słowa.

Mandaryn umierał w swoim domu w San Francisco w chłodny, październikowy dzień.

Tylko Francie, piękna biała kobieta, którą wszyscy uważali za jego konkubinę, siedziała przy łóżku. Ocierała jego gorące czoło chłodnymi kompresami, trzymała za rękę i szeptała słowa otuchy. Mandaryn otworzył oczy i popatrzył na nią z czułością.

- Czy wiesz, co masz robić? - wyszeptał. Skinęła głową.

- Tak.

Na twarzy starca odmalował się błogi spokój. Po chwili już nie żył.

Wbrew chińskim obyczajom prochów Lai Tsina nie odesłano do rodzinnych Chin, aby spoczęły obok przodków. Francie wynajęła wielki biały jacht, kazała go udekorować czerwonymi flagami i w pięknym białym stroju żałobnym wypłynęła z Lysandra na wody zatoki San Francisco. Tam rozsypała prochy mandaryna na cztery strony świata.

Takie było jego ostatnie życzenie.

 


Rozdział 1

 

Wtorek, 3 października  1937

 

 

Annie Aysgarth była małą, pulchną kobietką o pełnych wyrazu brązowych oczach i lśniących kasztanowych włosach, modnie ostrzyżonych na pazia. Brwi przecinała nigdy nie znikająca zmarszczka. „To przez te lata zmartwień”, powtarzała zawsze.

Skończyła 57 lat, a od prawie trzydziestu przyjaźniła się z Francescą Harrison.

Wiedziały o sobie wszystko.

Annie prowadziła luksusowy hotel na Union Square. Miała język ostry jak brzytwa, ośli upór i złote serce. Była właścicielką całej sieci hoteli Aysgarth sprzężonych z handlowym imperium Lai Tsina. Przebyła długą drogę z rodzinnego Yorkshire.

Szybkim krokiem przemierzała pokryte grubymi dywanami korytarze hotelu. Zajrzała do wyłożonego dębową boazerią holu, gdzie - niezależnie od pory roku - w ogromnym kamiennym, elżbietańskim kominku codziennie płonął ogień. Zerknęła na kelnerów w szkarłatnych kurtkach myśliwskich i bryczesach, gotowych na każde skinienie gości. Sprawdziła też bar w malachitowo-żółtych barwach i kiwnęła głową pięciu uwijającym się barmanom. Z zadowoleniem zauważyła, że jak zwykle, pełen był bogatych młodzieńców.

Potem zlustrowała bogato urządzoną jadalnię o lustrzanych ścianach. Co chwila zatrzymywała się, aby wymienić uprzejmości ze stałymi gośćmi. Z uśmiechem wychwytywała wymieniane szeptem uwagi, że to zapewne ta sławna Annie Aysgarth, wygląda wspaniale i bez wątpienia jest warta kilka milionów.

Po latach spędzonych w Aysgarth Arms natychmiast zauważyłaby dywanik przekręcony o kilka centymetrów, pełną popielniczkę lub gościa zbyt długo czekającego na kelnera. Kochała ten hotel, zbudowała go praktycznie własnymi rękoma. Znała tu każdy zakamarek, wiedziała, jak funkcjonuje wszystko, poczynając od kilometrów instalacji elektrycznej, a kończąc na skomplikowanym systemie centralnego ogrzewania. Dokładnie wymieniłaby, ile sztuk pościeli z irlandzkiego płótna znajduje się w tej chwili na każdym piętrze, ile funtów pierwszorzędnej chicagowskiej wołowiny zamówił w tym tygodniu szef kuchni, ilu kelnerów pracowało tego wieczoru i jacy goście wymeldują się lub też przyjadą następnego dnia.

Mówiła praczkom, ile krochmalu mają użyć do adamaszkowych obrusów, a pokojówkom pokazywała, jak porządnie wyczyścić wannę. Sama decydowała o kolorach ścian, materiałach i wykończeniu każdego z 20 apartamentów. Zawsze sprawdzała jadłospisy i zakup win, a znakomitą kawę przyrządzano według jej przepisu.

Niczego w hotelu Aysgarth Arms nie pozostawiano przypadkowi ani decyzji podwładnych. Annie fanatycznie dbała o czystość i porządek. Prowadziła hotel tak samo, jak dawniej w Yorkshire zajmowała się domem ojca.

Zadowolona, że wszystko jost jak należy, wróciła do marmurowego holu i małym złotym kluczykiem otworzyła drzwi prywatnej windy. Westchnęła z uśmiechem, gdy winda lekko sunęła w górę. Ciekawe, dlaczego tak wielu ludzi uważa, że luksus to grzech. Na najwyższym piętrze Annie wkroczyła do własnego królestwa. Rzuciwszy welwetowy płaszcz na krzesło jak zwykle podeszła prosto do okna.

Apartament był wysoki, okna sięgały 40 stóp. Ulice rozbrzmiewały gwarem, ale na górze panowała cisza. Przed Annie rozpościerała się magiczna panorama nocnego miasta, iskrząca się milionem świateł. Ten widok wciąż przyprawiał ją o dreszcz emocji. To cudownie mieć u stóp cały świat.

Annie chciała, żeby jej dom był zupełnie inny niż wszystko, co znała dotychczas, toteż zatrudniła wziętą dekoratorkę wnętrz, kobietę pewną siebie, bystrą, utalentowaną, ale chudą i brzydką. Annie także znała swoją wartość, miała talent, intuicję, ale była pulchna i ładniutka. Od razu przypadły sobie do gustu.

- Proszę na mnie spojrzeć - zażądała, przybierając dramatyczną pozę na środku wielkiego, pustego pokoju. - Widzi pani niewysoką, pulchną kobietę z angielskiej prowincji. Lecz tak naprawdę jestem wysoką blondynką z klasą, dziesięć lat młodszą. I dla takiej kobiety proszę zaprojektować to mieszkanie.

Dekoratorka z uśmiechem zapewniła, że doskonale wie, o co Annie chodzi, i stworzyła białosrebray apartament z hollywoodzkich snów, pełen jedwabiu, satyny i kryształu. Podłogi z białego marmuru pokryto grubymi kremowymi dywanami. W oknach wisiały dziesiątki metrów marszczonej tafty. Filigranowe srebrne lichtarzyki odbijały się w kryształowych lustrach. Przepastne sofy pokryte białym brokatem stały obok małych, oszklonych stolików. Wielkie łoże pod baldachimem z kremowej satyny wyglądało, co Annie lubiła powtarzać, jak przeniesione z buduaru kurtyzany.

Na lśniących białym lakierem komodach i kredensach zawsze stały wazony pełne róż o wysokich łodygach.

Ten apartament był dla Annie oazą luksusu, komfortu i świadectwem życiowego sukcesu. Dzieliły go setki mil od brązowych cerat i wypłowiałych tureckich chodników, które pamiętała z dzieciństwa. Jak mówili ludzie w Yorkshire, nikt nie przewidzi swego losu. Przypadek może wznieść nas na szczyty powodzenia, a nazajutrz skazać na nędzną wegetację. Jednak w życiu Annie wszystko, co dobre, zaczęło się od Josha. Nigdy o tym nie zapomniała.

Ale dzisiaj nie myślała o przeszłości ani o rozświetlonej nocy za oknami pięknego apartamentu, lecz o Francie. Usiadła wygodnie na sofie z ostatnim numerem Kroniki San Francisco w ręku. Po raz siódmy tego dnia przeczytała notatkę w plotkarskiej kronice towarzyskiej. Tytuł brzmiał:

„ŚMIERĆ MANDARYNA LAI TSIN”

„...Mandaryn Lai Tsin, sławny i tajemniczy businessman, zmarł wczoraj w wieku około siedemdziesięciu lat. Mówiono, że urodził się w małej wiosce nad brzegiem rzeki Jangcy w Chinach. Nikt nie wie, jak dotarł do Stanów Zjednoczonych. Wiadomo tylko, że pojawił się w San Francisco pod koniec ubiegłego wieku i szybko zrobił majątek korzystając ze starego chińskiego systemu pożyczkowego - kredytów rotacyjnych.

Ale dopiero skandaliczny związek z Francescą Harrison, córką milionera z Nob Hill, Harmona Harrisona, założyciela jednego z naszych najpotężniejszych banków, umożliwił mu penetrację obszarów w tamtych czasach niedostępnych dla Chińczyków.

To właśnie Francescą Harrison reprezentowała interesy Lai Tsina zarówno w Stanach, jak i w Hongkongu, a wielu ludzi sądziło, że to ona inspirowała go w dorabianiu się fortuny.

Lai Tsin był hojny. Stworzył fundację finansującą szkoły dla chińskich dzieci, ufundował stypendia dla najlepszych college’ów i uniwersytetów w kraju, budował szpitale i sierocińce. Mówiono, że w ten sposób próbował zrekompensować sobie ubogie dzieciństwo i braki w wykształceniu. Jeżeli tak było, to nie osiągnął sukcesu, bo żaden z college’ów, które tak hojnie sponsorował, nie nadało mu honorowego tytułu i nigdy nie zasiadał w radzie nadzorczej żadnej ze swych szkół, sierocińców czy szpitali.

Mandaryn strzegł prywatności i o jego życiu - poza powszechnie znanym związkiem z konkubiną - nic nie wiadomo. Ale teraz największą tajemnicą jest to, czy wiecznie młoda i wciąż piękna Francescą Harrison odziedziczy jego fortunę i ile ta fortuna jest warta. *

San Francisco czeka z zapartym tchem na ostatni epizod historii najbardziej znanego, tajemniczego i najbogatszego obywatela miasta”.

Annie zastanawiała się, czy Francie przeczytała już notatkę i czy plotki bardzo ją dotknęły. Nie uczestniczyła w pogrzebie mandaryna, chociaż znała go i kochała równie gorąco jak Francie. Wyczuła jednak, że Francie pragnie spełnić ostatnią wolę Lai Tsina w samotności. To było ich prywatne pożegnanie.

Zirytowana rzuciła Kronikę na podłogę, podniosła słuchawkę telefonu i poleciła szoferowi, aby mały, ciemnozielony packard czekał na nią przed wejściem do hotelu. Zarzuciła na ramiona welurowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, wepchnęła gazetę do kieszeni i zjechała do holu. Na krótko zatrzymała się przy kierowniku zmiany.

- Czy państwo Wingate już wyjechali? - zapytała, naciągając rękawiczki.

- Tak, proszę pani. Około pół godziny temu.

Jednej rzeczy była pewna siadając za kierownicą: ani słowem nie wspomni Francie o tym, że Buck Wingate z żoną Marianną przyjechali do miasta i jedli obiad ze znienawidzonym przez Francie bratem - Harrym.

Ah Fong, chiński służący, który pracował u Francie ponad dwadzieścia lat, poinformował Annie, że pani usypia na górze Lysandrę.

- Powiedz, żeby nie spieszyła się. Poczekam. - Annie przeszła przez mały hol do saloniku. Nalała sobie duży kieliszek brandy, usiadła i rozejrzała się wokół z uznaniem. W domu były jeszcze trzy salony, biblioteka wypełniona ponad dwudziestoma tysiącami książek oraz gabinet mandaryna, skromny i surowy jak cela mnicha. Ale salonik Francie był kobiecy i przytulny. Na ścianach wisiały obrazy, zbierane przez nią na całym świecie, kolekcja cennej białej porcelany zapełniała serwantkę z drzewa tulipanowego, a niezliczone książki i pisma aż spadały z półek na krzesła i stoły. Sute, jedwabne zasłony barwy złota wisiały w oknach, chroniąc przed chłodną i mglistą nocą.

Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Francie.

- Lysandra nareszcie usnęła - powiedziała z westchnieniem. - Będzie za nim bardzo tęskniła.

- A my nie? - odparła ze smutkiem Annie. - Myślę, ze setki ludzi myślą teraz o nim z żalem i wdzięcznością. Odszedł naprawdę wielki człowiek.

Rzuciła Francie Kronikę.

- Czytałaś? Sądzę, że to samo jest w całej prasie.

- Czytałam.

Annie z niepokojem popatrzyła na przyjaciółkę. Wyglądała na spokojną, ale jej piękna twarz była blada, a ręka drżała lekko, gdy starannie składała gazetę i kładła na stolik. Pomyślała, że Francie nadal wygląda tak pięknie jak podczas ich pierwszego spotkania.

Jej błękitne oczy pociemniały od smutku, ale zachowały intensywny szafirowy kolor niczym u młodej dziewczyny. Długie, jasne włosy, upięte po obu stronach kunsztownymi grzebykami, związała w kok. Biała wełniana sukienka podkreślała szczupłą, zgrabną figurę.

- Źle wyglądasz - Annie jak zwykle nie owijała niczego w bawełnę. - Powinnaś napić się brandy.

Francie wzruszyła tylko ramionami i opadła na miękkie poduszki sofy.

- Prosiłam go, żeby nie zostawiał mi pieniędzy - powiedziała. - Mam więcej, niż potrzeba, a poza tym jeszcze ten dom i ranczo. W testamencie były duże zapisy, rodzina Chen w Hongkongu otrzymała dziesięć milionów dolarów, ale większość przypadła Lysandrze. Osobisty majątek w wysokości trzystu milionów dolarów i udziały w spółkach warte co najmniej trzy razy tyle. - W zamyśleniu obracała w palcach ogromne perły naszyjnika. - Rezydencję nad zatoką Repulse wraz ze wszystkimi dziełami sztuki i bezcennymi antykami podarował miastu Hongkong jako muzeum sztuki, wyznaczając od razu dużą sumę na przyszłe zakupy. I, oczywiście, Fundacja Mandaryna uzyskała całkowitą samodzielność.

Annie patrzyła na nią w osłupieniu.

- Nie zdawałam sobie sprawy, że miał taki majątek. To znaczy, wiedziałam, że jest bogaty, ale...

- Och, Annie - Francie zalała się łzami. - Najsmutniejsze jest to, że za te wszystkie pieniądze nie mógł kupić tego, czego naprawdę pragnął: wykształcenia i akceptacji. Nauki pobierał na ulicy, a dzięki wrodzonemu poczuciu piękna swobodnie poruszał się w świecie sztuki. Ale nie zdobył uznania. Siebie za to obwiniam. Gdyby nie ja, może chociaż Chińczycy zaaprobowaliby go.

- Niewykluczone, lecz w San Francisco nigdy nie uczyniono by tego. A o to mu chodziło. Właśnie ze względu na ciebie.

Francie wzięła z biurka rolkę pergaminu przewiązaną czerwoną taśmą. Annie robaczyła znak Lai Tsina - wielką złotą pieczęć.

- Sam napisał to po chińsku - powiedziała Francie. - Posłuchaj.

Mandaryn wykaligrafował każdą z liter tak, że przypominała miniaturowe dzieło sztuki.

„Zgodnie z moim życzeniem żaden z męskich potomków rodziny Lai Tsin nigdy nie stanie na czele firmy. W zamian otrzymają pieniądze, które umożliwią im samodzielny start i prowadzenie własnych interesów. Niech sami torują sobie drogę w życiu, jak przystało mężczyznom.

Życie przekonało mnie wiele razy, że kobiety są więcej warte od mężczyzn.

Dlatego postanowiłem, że kobiety pokierują losami rodziny Lai Tsin. Kobiety z naszej rodziny będą tak potężne jak chińskie cesarzowe, ale muszą być skromne i nie wolno im zhańbić nazwiska Lai Tsin. Gdyby tak się stało, zostaną wygnane bez prawa powrotu.

Postanawiam, że Lysandra Lai Tsin po ukończeniu 18 lat zostanie właścicielką i dyrektorem naczelnym korporacji Lai Tsin. Do tego czasu całkowitą kontrolę nad moimi firmami przekazuję Francesce Harrison”.

- To nie w porządku obarczać dziewczynkę tak wielką odpowiedzialnością! - żywo zareagowała Annie. - Lysandra jest jeszcze dzieckiem! Nie wiemy, czy wystarczy jej rozumu i siły, żeby kierować korporacją, nie mówiąc już o tym, czy będzie tego chciała. Wszystko znów będzie jak dawniej. Kobieta w świecie rządzonym przez mężczyzn. Ty chyba najlepiej wiesz, jak to ciężko.

Francie przymknęła oczy, odpędzając wspomnienia.

- Uwierz mi, Annie. Wcale nie pragnęłam, żeby Lysandra odziedziczyła majątek Lai Tsina. Zobaczysz, jak tylko dziennikarze dowiedzą się o testamencie, okrzykną ją najbogatszą dziewczynką na świecie. Zrobią z niej widowisko!

Chciałam, żeby miała normalne dzieciństwo, wyszła za mąż, urodziła dzieci...

żeby była szczęśliwa... O tym przecież marzył mandaryn. Zaplanował całe życie Lysandry. Po ukończeniu szkoły pojedzie do Hongkongu. Zamieszka z rodziną tamtejszego dyrektora firmy i będzie uczyć się zarządzania interesami Lai Tsinów. Musi przygotować się do objęcia kierownictwa nad całością...

Usta Annie zacisnęły się w wąziutką linijkę.

- Nie pozwól jej na wyjazd do Hongkongu. A poza tym, kiedy powiesz jej prawdę?

Francie milczała. Podeszła do okna i rozsunęła jedwabne zasłony.

Ale nie dostrzegała migoczących w dole świateł San Francisco. Przed oczyma przepłynęła twarz mandaryna, taka, jaką widziała w czasie ostatniej rozmowy.

Prosił, by jeszcze raz przyrzekła.

- Nawet ty nie znasz całej prawdy - powiedziała powoli. Annie wstała, wygładzając spódnicę na okrągłych biodrach.

- Francie Harrison - odezwała się ze złością - przez te wszystkie lata byłyśmy przyjaciółkami i nie mam przed tobą sekretów. A ty mi teraz mówisz, że cały czas coś ukrywałaś przede mną. A zresztą, nie zależy mi, chyba że to dotyczy Lysandry, mam chyba prawo...

Francie z trzaskiem rozwinęła cienki pergamin przed nosem przyjaciółki.

- Dowiedziałaś się wszystkiego o Lysandrze. Proszę, przeczytaj sama.

- Wiesz, że nie znam chińskiego... a poza tym, nie o to mi chodziło.

- W takim razie wszystko jasne. Mandaryn dobrze pokierował naszym życiem. Teraz zaplanował przyszłość Lysandry i moim obowiązkiem jest przypilnować, aby wypełniono jego wolę.

Annie założyła płaszcz i szczelnie owinęła szyję dużym, futrzanym kołnierzem.

- Nie chcę kłócić się z tobą, Francie Harrison, ale nie podobają mi się twoje zamiary. Lysandra zapewne będzie wiedziała, do kogo zwrócić się, gdy sprawy nie ułożą się pomyślnie. Ma jeszcze matkę chrzestną!

Podbiegła do drzwi i chwyciła za klamkę, lecz zatrzymała się nagle.

- Och, Francie - głos załamał się jej z żalu - przyszłam tutaj, żeby cię pocieszyć, a robię wszystko, byś poczuła się jeszcze gorzej. Chyba już nigdy nie poskromię języka!

Francie uśmiechnęła się przez łzy i przytuliła się do przyjaciółki.

- Jesteś sobą, Annie. Nie zmieniaj się.

- Pamiętaj, że przeszłość już minęła, Francie. Liczy się przyszłość.

Francie potrząsnęła głową.

- Dla Chińczyków przeszłość jest ciągle częścią życia.

- Ale nie bardziej niż żal - szepnęła Annie, gdy szły do drzwi. Francie patrzyła, jak światła packarda znikają w mglistej nocy.

Dopiero dziewiąta, ale California Street już opustoszała. W górze ulicy latarnie oświetlały chodnik przed jej domem rodzinnym. Oczywiście, to nie był ten sam budynek, w którym wyrosła - tamten legł w gruzach w czasie wielkiego trzęsienia ziemi w 1906 roku - ale brat Francie, Harry Harrison, bardzo szybko odbudował rezydencję. „Żeby pokazać San Francisco i Ameryce, że nic, nawet wyrok boski nie zniszczy Harrisonów”. Tylko Francie jeden jedyny raz dokonała tego.

Ponownie spojrzała na zamglone światła miasta, myśląc o wszystkich szczęśliwych ludziach, którzy właśnie teraz wybierają się na obiad, dansing lub do teatru i samotność osaczyła ją niczym zimna, gęsta mgła. Szybko dorzuciła polano do ognia i skuliła się na sofie, owinięta miękkim kocem. Rozlegał się tylko trzask palących się drewek i tykanie zegara. Cały świat o niej zapomniał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin