53. Lindsey Johanna - Sherring Cross 2 - Kochaj mnie zawsze.doc

(1452 KB) Pobierz





Rozdział I

-              Lachlan, żyjesz, chłopie?

Sam nie wiedział. Nie wiedział nawet, czy chce żyć. Leżąc na ziemi, w którą wsiąkała jego krew, Lachlan MacGregor czuł, że choć rana cielesna bardziej go irytuje niż boli, to jednak jego duma doznała ciosu morderczego. Nie dość, że on, głowa klanu Mac-Gregorów, zmuszony przez okoliczności stał się zwyk­łym rozbójnikiem, to jeszcze dał się tak głupio zranić*..

-          Lachlan? - Jego towarzysz nie ustępował.

-          Na Boga, jeślim nawet jeszcze nie umarł, tom powinien. I nie łam sobie głowy, Ranald, jak dowieźć moje ciało na pogrzeb do domu. Masz je tu zostawić, by zgniło, tak jak na to zasługuje.

Z drugiej strony dobiegł go chichot.

-              Nie mówiłem ci, Ranald, żebyś się o niego nie
martwił? - rzekł Gilleonan MacGregor. - Żeby położyć
takie cielsko, trzeba czegoś więcej niż tycia kulka
z angielskiego pistoletu.

Lachlan odpowiedział gniewnym prychnięciem. Ra­nald, który z takim niepokojem doszukiwał się w nim oznak życia, odetchnął.

Tom i ja wiedział - odparł z mieszaniną dumy i ulgi. Martwiłem się, jak się dostanie z powrotem na konia, i tyle. Bo jeśli sam nie zdoła go dosiąść, to my go na pewno nie podsadzimy, nawet we dwóch.

7


Och, ja bym się o to nie kłopotał. Pamiętani, jak raz, gdy był jeszcze młodzieniaszkiem, podłożyłem mu pod tę wielkie stopy ogień. Nie do wiary, jak szybko potraficie podnieść nawet taki kawał mężczyzny jak MacGregor, kiedy...

Lachlan warknął groźnie. Sam to świetnie pamiętał. Gilleonan znów zachichotał, a Ranald klasnął językiem i oświadczył z udaną powagą:

Tego bym nie próbował, kuzynie. Jeśli Anglicy są na tyle głupi, żeby nas jeszcze szukać, ogień mógłby wskazać im drogę.

To prawda, jak również to, że ogień nie byłby potrzebny, gdyby nasz pan z upadkiem ze swojej prze­klętej szkapy poczekał do domu. Ale skoro nie zaczekał i tu oto leży, masz jakiś inny pomysł?

Ja mam — wtrącił zaczepnie Lachlan. — Skręcę wam obu karki i wszyscy trzej tu zgnijemy.

Obaj krewni znali dobrze drażliwość Lachlana na punkcie jego wzrostu — całych stu dziewięćdziesięciu ośmiu centymetrów. Dokuczali mu celowo, w nadziei że rozwścieczą go na tyle, by wstał o własnych siłach, a - daj Boże! - nie na tyle, by ich pozabijał.

Na razie, zważywszy na wszystkie okoliczności, trudno było orzec, jak bardzo jest wściekły, więc Ranald znów się odezwał.

Jeśli ci to nie robi różnicy, Lachlan, wolałbym raczej zgnić dalej od angielskiej granicy. Tam, w domu, w górach, może bym się tak nie buntował, ale tu na nizinach, o nie, wcale mi się ten pomysł nie podoba.

To zamknijcie gęby i dajcie mi chwilę odpocząć, a może wyświadczę wam tę łaskę, że wsiądę na konia o własnych siłach. W każdym razie o tym, co z nich zostało.

8


Odpowiedzią na tę propozycję była całkowita cisza. Zapewne zgodnie z jego życzeniem postanowili dać mu odpocząć. Bieda w tym, że chyba nic nie zostało, i odpoczynek nie mógł tego zmienić. Słabł z każdą chwilą, siły żywotne uchodziły z niego dosłownie wraz z krwią. Przeklęta rana. Gdyby nic to, że czuł ukłucie żądła kuli, nie byłby w stanie stwierdzić nawet tego, że został ugodzony gdzieś w okolicach klatki piersio­wej. Tułów zdrętwiał mu całkowicie na długo przed upadkiem z konia, a twarde lądowanie przysporzyło mu kolejnych cierpień. Była to jeszcze jedna zła stro­na jego potężnego wzrostu. Jak już padał, to padał so­lidnie.

- Założę się, że jego myśli znów zbłądziły i dlatego dał się postrzelić - podjął Gilleonan, gdy Lachlan przez kilka następnych chwil ani o cal nie zmienił pozycji. — Wszak przez ostatni rok nie robił nic innego, tylko opłakiwał swoją skradzioną mu przez Anglika rudo­włosą ślicznotkę.

Lachlan wiedział doskonale, że krewniak znów pró­buje rozpalić w nim gniew, żeby podźwignął się wresz­cie i położył kres ich kłopotom. I niech go diabli, jeśli mu się to nie udało, uwaga Gilleonana była bowiem aż nadto celna.

Kiedy go postrzelono, rzeczywiście tonął w roz­myślaniach o pięknej Megan, jej płomiennorudych włosach i oczach barwy północnego nieba. Próżno by szukać wdzięczniejszej istoty. Myślał o niej zawsze, gdy zapuszczali się pod angielską granicę, bo tu właś­nie ją spotkał i tu utracił. Kiedy indziej też o niej myślał - i to o wiele za dużo - ale to już był jego problem, nie do publicznego roztrząsania, nawet w najlepszych intencjach.

9


To ja skradłem ją Anglikowi - mruknął. - On ją tylko odbił. To nie to samo.

- Odbił ją, a przy okazji odbił ci... Za tę wypowiedz należał się porządny szturchaniec. Cios Lachlana, jakkolwiek pozbawiony zwykłej siły, zwalił Gilleonana z nóg. Padając na plecy, Gilleonan wydał pełne zdziwienia westchnienie, choć przecież oczekiwał, czy raczej miał nadzieję na żywą reakcję swego przywódcy.

Ranald z kolei roześmiał się.

Świetnie, Lachlan. Gdybyś jeszcze wykrzesał z sie­bie drugie tyle energii i usadowił swoje wielkie cielsko na rumaku, dotaszczylibyśmy cię do domu, a tam już Nessa zajęłaby się tobą jak należy.

Lachlan jęknął. Gilleonan, podchwyciwszy myśl, war­
knął na Ranalda.             

Czyś oszalał, chłopie? Gdyby to mnie ktoś powie­dział, że Nessa będzie się nade mną trzęsła, zaraz ruszyłbym w przeciwnym kierunku. Ona potrafi tak człowieka umordować, że wyzdrowieje, choćby nie chciał — a najpierw oczywiście całego obleje łzami. Och, sama myśl o tym przyprawia mnie o mdłości. Ranald z namysłem uniósł brwi.

Myślisz, że umorduje naszego pana?

Ja to wiem - mruknął Lachlan. -I dobrze mi tak, za moją głupotę.

To mówiąc przekręcił się na brzuch, po czym z wysił­kiem wsparł się na rękach i kolanach. Spojrzenie zaszło mu mgłą, choć prawdę powiedziawszy w tych ciemno­ściach i przedtem niewiele widział. Dobra noc na zbó­jecką wyprawę, noc bezksiężycowa. Księżyc, a zwłasz­cza wzdychanie przy księżycu i rzemiosło rozbójnika nie pasowały do siebie ni w ząb i Lachlan miał świa-

10


domość, że musi coś zrobić, by te dwie rzeczy rozdzie­lić - jeśli tylko przeżyje dzisiejszą klęskę,

- Pokażcie mi, gdzie ta moja bestyjka - powiedział do przyjaciół.

Zrobili nawet więcej, bo spróbowali pomóc mu wstać. Ale ich niezdarne wysiłki raczej mu przeszka­dzały, więc wreszcie strząsnął ich z siebie z gniewnym warknięciem. Jakoś zdołał jednak zasiąść z powrotem w siodle. I jakoś udało się krewniakom dotaszczyć go do domu, choć niewiele zapamiętał z tej długiej i wy­czerpującej jazdy i postojów na prowizoryczne opa­trzenie rany, by nie zgniła, nim dostanie się w ręce Nessy.

W końcu jednak rana, a wraz z nią i Lachlan dostał się w ręce Nessy i minęły trzy dręczące tygodnie, zanim był zdolny rozkazać jej, by dała mu spokój - to jest rozkazać tak, aby posłuchała.  Z Nessą był pewien kłopot. Otóż wyobrażała sobie, że jest w Lachlanie zakochana, i uważała za pewnik, iż kiedyś się pobiorą, choć on nigdy nie dał jej ku temu najmniejszych po- wodów. Ale już samo to, że nigdy też poważnie nie zalecał się do innej, było dla niej jak widać dostatecznym powodem. A kiedy to niby miał się zalecać? Był przecież młodym chłopcem, gdy spoczęła na nim odpowiedzial­ność za cały klan.

Nessa, tak jak wielu innych członków klanu, miesz­kała na jego dworze. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze była pod ręką. Była towarzyszką jego zabaw w dzieciń­stwie, utrapieniem, gdy zaczął się interesować dziew­czętami - bo jej, takiego urwisa, nie zaliczał do tej ka­tegorii. O pięć lat młodsza od niego, teraz dwudziesto­sześcioletniego, obdarzona piekielnym temperamen­tem, w dużej mierze przejęła prowadzenie domu, gdy jego ojciec zmarł, a macocha ulotniła się, unosząc ze

//


sobą wszystko, co nadawało się do wyniesienia z mająt­ku MacGregorów wszystko prócz ziemi i tym samym zmuszając go, by wszedł na drogę rozboju.

Powiedział pięknej Megan, że rzemiosło rozbójnika to jego rodzinna tradycja, ale nie była to prawda. Od czasu, gdy jego przodkowie wypuszczali się nocami na gościńce, minęło ponad dwieście lat, a nawet wtedy chodziło im bardziej o to, by dokuczyć innym klanom, niż by napełnić kiesę. Na majątek MacGregorów zło­żyły się przez lata darowizny królewskie, parę sprytnie poprowadzonych przedsięwzięć i jedna szczęśliwa wy­grana w karty. Były też wielkie wydatki: na remonty starego zamku i coroczne niezliczone wesela, i na to, by nikt potrzebujący nie został bez pomocy. Zyski z upraw były tylko sezonowe, szczupłe stada nie mogły na dłuższą metę żywić całego domu, a jedyną inwesty­cję, która co roku dostarczała im żywej gotówki, diabli wzięli. Lecz mimo wszystko żyłoby im się nie najgorzej, gdyby nie lady Winnifred.

Myśl o macosze i o tym, ile kosztowała klan, zawsze wprawiała Lachlana w podły nastrój. Nie wychowywała go, choć mieszkała w zamku Kregora przez całe lata jego dorastania. Nie można też powiedzieć, by przez te dwanaście lat, gdy była żoną jego ojca, Lachlan jej nie lubił. Istniała i już, jak element pejzażu, od czasu do czasu rzucała mu uśmiech i właściwie nic więcej. Była zbyt płytka, by zawracać sobie głowę dziećmi. Zajmowała ją tylko własna osoba, no i, rzecz jasna, mąż.

Nikt nie odgadłby w niej złodziejki, a przecież tym się właśnie okazała. Nie minął tydzień jej wdowieństwa, gdy zniknęła jak sen, a wraz z nią dziedzictwo Lachlana. Szukali jej ponad rok, ale nie natrafili na żaden ślad. Zdawać by się mogło, że kradzież i ucieczka zostały

12


starannie zaplanowane, do najdrobniejszego szczegółu — lecz to stawiałoby w jeszcze gorszym świetle tę i tak rysującą się w czarnych barwach postać, więc może lepiej dać temu spokój.

Faktem jest, że teraz, trzy lata później, zamek Kre-gora chylił się ku upadkowi. Nieliczni Anglicy, których Lachlanowi udało się złupić przy granicy, mieli za mało, by starczyło na remont starej siedziby. A jednak nie chciał więcej rabować w obawie, że ktoś, niechby nawet tylko Anglik, poniesie z jego powodu naprawdę ciężką stratę. Ta myśl mu ciążyła, gdyż wiedział dobrze, jak to jest, z trudem móc wyżywić tych, za których się ponosi odpowiedzialność.

Sam przecież dźwigał ten ciężar. Wesela odłożono, a niektórzy członkowie klanu, którzy całe życie spędzili w zamku lub we włościach MacGregorów, na dobre opuszczali góry.

Wpajając mu, jakie są jego obowiązki, nikt nigdy nie brał pod uwagę nagłej utraty majątku. W wieku dwudziestu trzech lat nie był przygotowany na takie brzemię. Gdy skończył dwadzieścia sześć, sytuacja była znacznie gorsza i wciąż nie widział sposobu jej na­prawienia, który by w dodatku nie napełniał go takim niesmakiem jak rzemiosło zbójeckie. U wszystkich swo­ich nielicznych bogatych krewnych był już zadłużony, a wszystko, co tylko było w zamku i miało jakąkolwiek wartość, zostało dawno sprzedane. Ten żałosny stan rzeczy był powodem, dla którego Lachlan, wciąż jesz­cze nie całkiem zdrów, wezwał na rozmowę dwóch swoich najbliższych wspólników przestępstwa: Gille-onana i Ranalda.

O kilka lat starszy Gilleonan był jego kuzynem drugiego stopnia. Ranald był kuzynem trzeciego stop-

13


nia i o rok młodszym. Żaden nie mieszkał na stałe w zamku. Obaj mieli w pobliżu własne domy, choć częściej niż na własnych śmieciach widziało się ich u boku Lachlana, tak jak teraz, w zimny i wietrzny listopadowy wieczór, przy wspólnej kolacji.

Lachlan zaczekał, aż skończyli skromny posiłek, po czym wygłosił swoje oświadczenie:

-              Nic z tego.

Ponieważ przyjaciele zostali uprzedzeni o temacie dyskusji, nie musieli pytać, co ma na myśli.

-            Dopóki nie dałeś się postrzelić, coś jednak z tego było — sprzeciwił się Ranald.

-            Moja rana nie ma tu nic do rzeczy. Rozejrzyj się, Ranald - odparł Lachlan i powtórzył z naciskiem: — Nic z tego.

Nie trzeba nawet było specjalnie się rozglądać, by zauważyć jaśniejsze plamy na boazerii w miejscach, gdzie niegdyś wisiały obrazy, pustki w kredensie, czy niemal goły stół, którego nie zdobiły już wytworne kryształy ni srebra. Prawda, wszystkie te rzeczy znik­nęły tak dawno, że. przyjaciele Lachlana mogli nie pamiętać, jak wyglądała jadalnia za życia jego ojca.

Więc powiadasz, że koniec z grabieżą? - spytał Gilleonan.

A jaki to ma sens? Tylko raz przynieśliśmy do domu sakiewkę tak wypchaną, że na krótki czas rze­czywiście coś to dało. Odbywamy tę długą drogę sześć, siedem razy w miesiącu, i doprawdy nie mamy się czym pochwalić.

Zgoda, ja sam nie kocham tych wypraw, zwłaszcza o tej porze roku -- przytaknął Gilleonan. - Ale rzecz w tym, żeśmy nigdy nie wzięli się za to poważnie. To były zwykłe figle.

14


Lachlan nie mógł zaprzeczyć. Zanim został postrze­lony, więcej w tym było zabawy niż czegokolwiek innego. Jemu jednak nie o to szło.

              Nazwijmy rzecz po imieniu, Gill. Nie jesteśmy
lepsi od pospolitych złodziei.

Gilleonan uniósł brew,

       Tak sądzisz?

       Nigdy nie uważałem łupienia Anglików za zło­dziejstwo — obruszył się Ranald.

Lachlan nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rzeczy­wiście. Szkoci i Anglicy mogli się dziś oficjalnie do­gadywać w wielu sprawach, ale w głębi serca zawsze pozostaną wrogami. Przynajmniej tak to widzieli Szko­ci z gór i z pogranicza, którzy od dawien dawna polowali na Anglików. Na granicy urazy i konflikty wciąż wrzały. Przekazywana z pokolenia na pokolenie wrogość była zbyt głęboka, by puścić ją w niepamięć.

       Myśl o łupieniu Anglików zrodziła się w naszych głowach, gdy sprawy nie wyglądały jeszcze tak ponuro — zauważył. — Ale teraz wyglądają, i trzeba pomyśleć o czymś innym, zanim stracimy także Kregorę.

       Masz na uwadze coś szczególnego? - spytał Gil­leonan.

Lachlan westchnął.

              Nie, ale jak zawsze jestem gotów wysłuchać każdej
propozycji.

Obaj krewniacy poprawili się na siedzeniach. Gil­leonan kręcił kieliszkiem, wprawiając tanie wino w ruch wirowy, a Ranald przerzucił nogę przez poręcz swojego krzesła. Lachlan splótł dłonie za głową, gotów ustrzelić w locie każdą sugestię, która nie przypadnie mu do gustu.

Słyszałem, że w tej tam Kalifornii można znaleźć

15


złoto - podsunął Ranald. - Całe bryłki po prostu leżą na ziemi i każdy może brać, ile chce.

Lachlan zmarszczył czoło, ale nim zdążył odpowie­
dzieć, zrobił to Gilleonan.             

A jakże, i ja żem o tym słyszał, lecz ten tu Mac-Gregor nie może wypuścić się tak daleko od ogniska domowego. Może powinniśmy posłać kilku chłopców z klanu, żeby zobaczyli co i jak. Arnalda ciągnie do podróży, a i jego brat pewnie zgodziłby się z nim pojechać. Ale nie możemy polegać na plotkach ani też czekać tak długo. Zanim dowiemy się czegokolwiek z takiego oddalenia, upłyną długie miesiące.

Lachlan sam by tego lepiej nie ujął, więc skwitował rzecz jedynie potakującym skinieniem głowy, jakkol­wiek żałował, że naprawdę nie może wyruszyć tak da­leko, Ale Gilleonan miał rację. Starszy klanu musi być na miejscu.

Zgoda - oświadczył Ranald. — Możemy spytać Arnalda, czy nie chciałby wypuścić się na poszukiwanie złota, ale tymczasem... ja już jakiś czas temu znalazłem rozwiązanie, ale pomyślałem sobie, że Lachlan jest jeszcze za młody.

-              Jakie?

              Żona. To jest bogata żona.

Lachlan wzniósł oczy w górę. Tej propozycji na pewno nie weźmie poważnie. Ale Gilleonan, podnie­cony, pochylił się do przodu.

- Masz słuszność, Ranald, to jest rozwiązanie. Zresz­tą już czas, żeby MacGregor dał nam dziedzica, którego moglibyśmy hołubić.

- A gdzież to niby znajdę tę bogatą żonę? - spytał Lachlan, któremu to rozwiązanie bynajmniej nie przy-padło do gustu.

16


-  &...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin