Cecil Scott Forester - Hornblower 06 - Hornblower i jego okręt Atropos.rtf

(745 KB) Pobierz
C

 

C.S. FORESTER

Hornblower i jego okręt Atropos

Przekład: Henryka Stępień

WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK

„TEKOP” GLIWICE

1991

Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Atropos

Redaktor: Alina Walczak

Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik

Korekta: Teresa Kubica

ISBN 83-85297-16-2

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991

we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1720/K

 

 


Rozdział I

 

Pokonawszy śluzy, łódź kanałowa płynęła teraz krętą trasą przez urocze okolice Cotswoldu[1]. Hornblowera rozpierała radość: był w drodze do objęcia dowództwa nad nową jednostką i sycił wzrok nieznanymi widokami, podróżując w zupełnie nowy dla siebie sposób, podczas gdy kapryśna pogoda angielska zdecydowała się zainscenizować jasny, słoneczny dzień w połowie grudnia. Mimo chłodu ten rodzaj podróżowania bardzo mu odpowiadał.

— Przepraszam na chwilkę, moja droga — powiedział.

Maria, z uśpionym Horatiem w ramionach, skwitowała westchnieniem niecierpliwość małżonka i odsunęła kolana, żeby mu zrobić przejście. Hornblower wyprostował się, na ile było to możliwe w niskiej kajucie pierwszej klasy, i wyszedł na otwartą część dziobową łodzi pasażerskiej, gdzie mógł stanąć na skrzynce ze swoimi rzeczami i rozejrzeć się. Była to dziwna jednostka, o długości najmniej siedemdziesięciu stóp[2] i ledwie pięciu stopach szerokości — przynajmniej tak mu się wydawało, gdy patrzył w kierunku rufy — podobne proporcje widywał w zwariowanych canoe z wydrążonych pni, jakimi posługiwano się w Indiach Zachodnich. Zanurzenie musiała mieć poniżej stopy; widać to było wyraźnie, kiedy mknęła za idącymi kłusem końmi z prędkością na pewno ośmiu węzłów — dziewięć mil na godzinę[3], przeliczył szybko w myśli, bo tak mierzono prędkość tu, na wodach śródlądowych.

Łódź podążała z Gloucester do Londynu kanałem łączącym Tamizę z rzeką Severn. Sunąc znacznie spokojniej niż dyliżans, była prawie równie szybka i zdecydowanie tańsza, o pensa na mili, mimo że zajmowali kabinę pierwszej klasy. On, Maria i dziecko byli w tej klasie jedynymi pasażerami i kiedy Hornblower wręczał przewoźnikowi opłatę za przejazd, ten, obrzuciwszy porozumiewawczym spojrzeniem figurę Marii, zauważył, że po sprawiedliwości powinni zapłacić za dwoje dzieci, a nie za jedno. Maria zareagowała pogardliwym prychnięciem na taką wulgarność, a obecni przy tej scence skwitowali to chichotem.

Stojąc na skrzynce i patrząc przez obwałowanie kanału Hornblower widział szare kamienne ogrodzenia i z takiego samego szarego kamienia zabudowania gospodarskie. Rytmiczny stukot podków biegnących kłusem koni, które holowały łódź, podkreślał gładkość jej biegu; ślizgała się niemal bez szmeru po powierzchni wody — Hornblower podejrzał sztuczkę stosowaną przez przewoźników: gwałtownie przyśpieszając wjeżdżali na grzbiet fali dziobowej wywołanej ruchem łodzi i utrzymywali na niej dziób łodzi, zmniejszając w ten sposób turbulencję w kanale do minimum. A kiedy Hornblower obejrzał się na rufę, spostrzegł, że daleko w tyle trzciny przybrzeżne pochyliły się, aby wyprostować się ponownie dopiero w dłuższą chwilę po ich przejściu. Właśnie ta sztuczka pozwalała na uzyskiwanie fantastycznych w tych warunkach prędkości. Konie zmieniane co pół godziny utrzymywały stałą prędkość dziewięciu mil na godzinę. Dwie liny holownicze uwiązane były do drewnianych pachołków na dziobie i rufie; jeden z przewoźników jechał na tylnym koniu w charakterze poganiacza konia przedniego, pokrzykując i trzaskając z bicza. Na ławce rufowej siedział drugi przewoźnik, o gburowatym wyglądzie. Hak zastępował mu brakującą dłoń u jednej ręki; drugą dzierżył rumpel, prowadząc łódź przez zakręty ze zręcznością budzącą podziw Hornblowera.

Nagły dźwięk podków na kamiennym podłożu ostrzegł Hornblowera w samą porę. Nie zwalniając biegu konie cwałowały pod niskim mostem, z trudem mieszcząc się na ścieżce holowniczej między wodą a łukiem przęsła. Jadący konno przewoźnik wtulił twarz w grzywę zwierzęcia, żeby nie zawadzić głową o most; ledwo Hornblower zdążył zeskoczyć ze skrzynki i przykucnąć, a już most przemknął nad nim. Usłyszał, jak sternik zaśmiał się głośno, widząc jego popłoch.

— Ucz się pan szybko poruszać w łodzi kanałowej, kapitanie — powiedział głośno ze swego miejsca u steru. — Taki, co ostatni zbiega z masztów, dostaje dwa tuziny kijów! Ale tu w Cotswold, kapitanie,p a ń s k agłowa się rozbije, jak nie będzie pan dobrze uważał.

— Nie pozwalaj, Horatio, żeby ten człowiek był taki niegrzeczny dla ciebie — odezwała się Maria z kajuty. — Nie możesz kazać mu przestać?

— Nie tak łatwo, moja droga — odparł Hornblower. — Tutaj on jest dowódcą, a ja tylko pasażerem.

— Jak nie możesz kazać mu przestać, to chodź tu, gdzie nie dosięgną cię jego ordynarne odezwania.

— Dobrze, skarbie, za minutkę.

Hornblower wolał wystawiać się na drwiny przewoźnika, byle tylko móc rozglądać się wokoło; była to dla niego doskonała sposobność do obserwacji funkcjonowania kanałów, które w ciągu ubiegłych trzydziestu lat zmieniły ekonomiczne oblicze Anglii. A niedaleko przed nimi znajdował się tunel Sapperton, cud techniki stulecia, największe osiągnięcie nowoczesnej nauki. Chciał go koniecznie zobaczyć. Niech sobie sternik pokpiwa z niego, jeśli ma na to chęć. To zapewne dawny marynarz, zwolniony ze służby z powodu utraty dłoni. Dla takiego to nie lada gratka mieć pod swoją komendą kapitana marynarki wojennej.

W dali zamajaczyła szarokamienna wieża śluzy i drobna postać śluzowego otwierającego wrota. Na okrzyk przewoźnika, pełniącego funkcję poganiacza, konie zwolniły bieg; prędkość łodzi bardzo się zmniejszyła, gdy jej dziób ześliznął się z fali dziobowej. Łódź weszła do śluzy i jednoręki sternik wyskoczył na brzeg z liną, owijając ją zręcznie wokół pachoła; jedno, może dwa silne pociągnięcia za linę i łódź prawie stanęła. Przewoźnik pobiegł do przodu i zamocował linę na następnym pachole.

— Kapitanie, niech nam pan rzuci tę linę — zawołał i Hornblower posłusznie cisnął w jego stronę cumę dziobową łodzi. Prawo morza obowiązywało również na wodach śródlądowych — najpierw okręt, a następnie, w znacznie dalszej kolejności, godność osobista.

Dozorca zamykał już za nimi wrota śluzy, a jego żona otwierała zasuwy wrót górnych, przez które zaczęła wdzierać się woda. Pod jej naporem dolne wrota zamknęły się z trzaskiem i łódź poszła w górę na wzbierającej z bulgotem wodzie. W mgnieniu oka zmieniono konie; przewoźnik-poganiacz wgramolił się na siodło. Przytknąwszy do ust ciemną butelkę, przechylił głowę do tyłu i ciągnął przez kilka sekund pozostałych do wypełnienia się śluzy. Sternik odrzucił liny — Hornblower odebrał od niego cumę dziobową — żona śluzowego napierała na jedną połowę wrót górnych, a śluzowy, nadbiegłszy od dołu śluzy zaczął napierać na drugą. Poganiacz krzyknął, trzasnął z bicza i konie szarpnęły łódź do przodu. Sternik wskoczył na swoje miejsce na ławce rufowej i już płynęli dalej, nie straciwszy ani sekundy. Niewątpliwie ruch na tym kanale był szczytem nowoczesności i przyjemnie było podróżować „Queen Charlotte”, najszybszą ze wszystkich łodzi kanałowych, której wszystkie inne jednostki ustępowały z drogi. Na dziobie miała przytwierdzony połyskujący brzeszczot kosy, dumny symbol swojej ważności. Jego ostrze przecięłoby linę holowniczą każdej zbliżającej się łodzi, która nie opuściłaby jej dostatecznie szybko, żeby dać im przejście. Około czterdziestu żon wieśniaków i dziewcząt wiejskich w drugiej klasie, na rufie, wiozło kury, kaczki, jajka i masło na targ odległy o dwadzieścia mil, z zamiarem powrotu jeszcze tego samego dnia. Naprawdę zadziwiające.

Teraz, kiedy płynęli ku szczytowi wzgórza, śluza goniła śluzę, a przy każdej poganiacz podnosił swoją ciemną butelkę do ust. Pokrzykiwał na konie coraz bardziej ochrypłym głosem i coraz częściej strzelał z bata. Przy każdej śluzie Hornblower posłusznie podawał cumę dziobową, mimo usilnych próśb Marii, żeby tego nie robił.

— Moja droga — perswadował jej — oszczędzamy w ten sposób czas.

— Ale to nie jest w porządku — upierała się Maria. — On wie, że jesteś kapitanem w marynarce wojennej.

— Wie aż za dobrze — odparł Hornblower z krzywym uśmiechem. — Ale ja mam dowództwo do objęcia.

— Jakby to nie mogło poczekać — fuknęła Maria.

Trudno było jej pojąć, że dla dowódcy okrętu jego stanowisko jest najważniejsze ze wszystkiego i że nie będzie on chciał tracić ani godziny, ani minuty w drodze do przejęcia dowództwa nad swoją korwetą[4] wojenną na Tamizie; nie mógł się doczekać chwili, gdy ujrzy „Atropos”, miotany nadzieją i obawą, jak narzeczony zakwefionej dziewicy na Wschodzie — o takiej jednak analogii lepiej było nie mówić Marii.

Sunęli teraz częścią kanału wiodącego przez szczyt wzniesienia; wykop pogłębiał się i stukot kopyt końskich odbijał się dzwoniącym echem od skalistych brzegów. Za małym zakrętem będzie już na pewno tunel Sapperton.

— Nie popuszczaj, Charlie! — zawołał nagle sternik. Zaraz też skoczył do rufowej liny holowniczej, żeby zdjąć ją z drewnianego pachołka. Nastąpiło wielkie zamieszanie. Krzyki i wrzaski na ścieżce holowniczej, rżenie koni, uderzenia podków. Hornblower ujrzał, jak koń czołowy w szaleńczym wysiłku próbował wdrapać się na stromą ścianę wykopu — tuż przed nimi był zakończony blankami mroczny otwór tunelu i koń nie miał innej drogi. „Queen Charlotte” przechyliła się niebezpiecznie w kierunku brzegu przy akompaniamencie krzyków pasażerek drugiej klasy; przez chwilę Hornblower był przekonany, że się wywrócą. Jednakże po zluźnieniu lin łódź wyprostowała się i stanęła; gwałtowna szarpanina drugiego konia zaplątanego w dwie liny holownicze skończyła się wyzwoleniem go z ich uwięzi. Sternik wygramolił się na ścieżkę holowniczą i założył cumę rufową na pachoł.

— Ładny klops — powiedział.

Jakiś mężczyzna zbiegł ku nim z wysokiego obwałowania, skąd rżąc spoglądały na nich zapasowe konie. Ujął za uzdy konie holujące „Queen Charlotte”. Na ziemi, tuż u jego stóp, leżał Charlie, przewoźnik-poganiacz, z twarzą zmienioną w krwawą maskę.

— Wracać mi z powrotem! — huknął sternik na kobiety wysypujące się tłumnie z kabiny drugiej klasy. — Nic się nie stało. Z powrotem do kabiny! Jak da im się wyjść na ląd — dodał do Hornblowera — to potem trudniej je połapać niż te ich kury.

— Horatio, co się dzieje? — pytała Maria stając w drzwiach kajuty pierwszej klasy, z dzieckiem w ramionach.

— Nic takiego, skarbie, żebyś musiała się niepokoić — odparł Hornblower. — Opanuj się. To nie jest czas na nerwy.

Odwrócił się i patrzył, jak jednoręki sternik pochylony nad Charliem sprawdza, co mu się stało; zaczepiwszy swoim stalowym hakiem o przód jego bluzy uniósł jego tułów do góry, ale głowa Charliego zwisła bezwładnie do tyłu. Po policzkach spływała krew.

— Z Charliego niewiele będzie pożytku — stwierdził sternik. Odczepił hak i ciało opadło z tępym stuknięciem. Gdy Hornblower schylił się, żeby popatrzyć z bliska, zauważył strużkę dżynu o trzy stopy od krwawiących ust. Na pół zemdlony i na pół pijany — właściwie bardziej pijany niż zemdlony.

— Musimy przenóżkować przez tunel — oświadczył sternik. — Jest tam ktoś w budnyku na górze?

— Ani żywej duszy — odpowiedział człowiek trzymający konie. — Cały ruch przeszedł wczesnym rankiem.

Sternik gwizdnął.

— Będziesz musiał popłynąć z nami — zdecydował.

— Ja nie — sprzeciwił się koniarz. — Mam szesnaście koni — z tymi dwoma osiemnaście. Nie mogę ich zostawić.

Sternik bluznął stekiem wyszukanych przekleństw, zadziwiając nawet Hornblowera, który tyle ich słyszał w swoim życiu.

— Co to znaczy „przenóżkować” przez tunel? — zapytał.

Sternik wskazał kikutem ręki posępną, ziejącą mrokiem gardziel tunelu oblankowaną u wlotu.

— W tunelu nie ma ścieżki holowniczej, to chyba jasne, kapitanie — powiedział. — Zostawiamy tu konie i przepychamy łódź nogami. Na dziób zakłada się parę „skrzydeł” — coś jak kotbelki. Charlie kładzie się na jednej, ja na drugiej, głowami do środka, a nogami do ścian tunelu. A potem tak jakby idziemy i tak się przeciąga łódź przez tunel, a tam, na południowym końcu, bierze się świeżą parę koni.

— Rozumiem — powiedział Hornblower.

— Wyleję parę wiader wody na tego opoja — ciągnął sternik. — Może to go ocuci.

— Może — zgodził się Hornblower.

Ale wiadra wody nie zrobiły żadnego wrażenia na nieprzytomnym Charliem, który uległ widocznie szokowi. Mimo obmycia potłuczonej twarzy ciekła z niej dalej powoli strużka krwi. Sternik wyrzucił z siebie nowy potok przekleństw.

— Przypłynom tu za wamy inne — zauważył koniarz. — Za jakie dwie godziny.

W odpowiedzi usłyszał nową porcję wymyślań.

— Z progów na Tamizie musimy zjechać za widna — stwierdził sternik. — Dwie godziny? Nawet jak ruszymy zaraz, ledwie zdążymy tam za dnia.

Powiódł wzrokiem wokoło, po milczącym wykopie kanału i gardzieli tunelu, po kobietach trajkocących po pokładzie łodzi i towarzyszących im paru zgrzybiałych starcach.

— Będziemy spóźnieni dwanaście godzin — powiedział zatroskany.

Dla Hornblowera oznaczało to dzień zwłoki w objęciu dowództwa nad okrętem.

— Niech to diabli — mruknął. — Pomogę wam przenóżkować.

— To zacnie z pana strony, sir — ucieszył się sternik, znacząco zastępując egalitarne „kapitanie” słówkiem „sir”, czego dotąd starannie unikał. — Tylko czy pan potrafi?

— Chyba tak — uspokoił go Hornblower.

— No to zakładamy te skrzydła — zdecydował natychmiast sternik.

Były to małe platformy wystające po obu stronach dziobu.

— Horatio — zapytała Maria. — Co ty wyczyniasz?

Takiego właśnie pytania można się było spodziewać po Marii. Hornblower miał już zamiar odpowiedzieć, że doi kury, jak to kiedyś słyszał na „Renown”, ale się powstrzymał.

— Pomagam tylko przewoźnikowi, skarbie — wyjaśnił cierpliwie.

— Za mało dbasz o swoją pozycję — gniewała się Maria.

Hornblower był już teraz na tyle doświadczonym małżonkiem, żeby wiedzieć, że warto pozwolić żonie mówić, co tylko chce, byle sam mógł robić, na co ma ochotę. Założono skrzydła i wszyscy trzej, on ze sternikiem na łodzi, a koniarz na brzegu, zajęli stanowiska wzdłuż burty „Queen Charlotte”. Silne zespołowe odbicie pchnęło łódź wykopem w stronę tunelu.

— Sir, niech pan jej nie daje stanąć — rzucił sternik gramoląc się w stronę dziobu na lewe skrzydło boczne. Było rzeczą oczywistą, że znacznie łatwej jest utrzymywać łódź w ciągłym, acz powolnym, ruchu, niż posuwać się skokami, to zatrzymując się, to ruszając. Hornblower pospieszył na prawe skrzydło, kładąc się na nim na płask z głową skierowaną ku środkowi. Dziób łodzi wsunął się już w mroczną czeluść tunelu. Hornblower wyczuł, że wyciągniętymi nogami dotyka kamiennej obmurówki. Zaparł się stopami i przebierając nimi posuwał łódź naprzód.

— Spokojnie, sir — doradził sternik, z głową tuż przy głowie Hornblowera. — Marny do przejścia więcej jak dwie mile.

Dwumilowy tunel wydrążony w litej skale pogórza Cotswoldskiego! Nic dziwnego, że uznano go za ósmy cud świata. Akwedukty Rzymian były niczym w porównaniu z tym dziełem. Posuwali się coraz dalej w głąb tunelu, w gęstniejących ciemnościach, aż mrok stał się kompletny i chociaż wytężali wzrok, przestali widzieć cokolwiek. Na początku tunelu kobiety gadały, śmiały się i pokrzykiwały, żeby usłyszeć echo swoich słów.

— Głupie gęsi — mruknął sternik.

Teraz jednak, przygnębione ciemnością, zamilkły wszystkie, z wyjątkiem Marii.

— Mam nadzieję, Horatio, że pamiętasz o porządnym ubraniu, które masz na sobie — gderała.

— Tak, skarbie — odparł Hornblower, rad, że Maria nie może go widzieć.

To, co robił, nie miało nic wspólnego z godnością ani z wygodą. Po kilku minutach mocno już odczuwał twardość platformy pod sobą, wkrótce i nogi zaczęły się buntować przeciwko wysiłkowi, do jakiego zostały zmuszone. Próbował zmieniać trochę pozycję, pracować innymi mięśniami i leżeć na innych okolicach swego ciała, ale szybko zorientował się, że należy to czynić rytmicznie i w odpowiednich momentach, żeby nie zakłócić równomiernego tempa posuwania się łodzi — sternik leżący tuż przy nim ofuknął go mrukliwie za to, że łódź chybnęła się nieco, kiedy Hornblower nie zdążył odepchnąć się prawą nogą od muru.

— Niech pan jej nie daje stanąć, sir — powtórzył.

Niczym w koszmarnym śnie posuwali się w absolutnej ciemności i ciszy. „Queen Charlotte” płynęła zbyt wolno, żeby wzbudzić szmer wody pod dziobem. Hornblower przebierał wciąż stopami, zmuszając obolałe nogi do ciągłego wysiłku; podeszwami butów wyczuł, że skończyła się obmurowana część tunelu, a zaczęła naga skała — szorstka i nierówna, jak ją zostawili drążący tunel robotnicy po rozbiciu oskardami i ładunkami prochu. To jeszcze bardziej utrudniało jego zadanie.

Z dala dobiegi go jakiś odgłos, cichutki pomruk — początkowo tak słaby, że dopiero gdy zwrócił na niego uwagę, zorientował się, że słyszał go już od pewnego czasu. W miarę posuwania się łodzi pomruk nasilał się, aż przeszedł w głośny ryk; Hornblower nie miał pojęcia, co to takiego, a ponieważ leżący obok sternik nie zdradzał niepokoju, postanowił go nie pytać.

— Odpocznijmy minutkę, sir — zaproponował sternik. Zdziwiony jego słowami Hornblower zluźnił nacisk obolałych stóp, gdy tymczasem jego sąsiad, dalej w pozycji leżącej, szukał czegoś obok po omacku. Po chwili naciągnął na nich obu plandekę aż po stopy wystające poza nią. Pod plandeką nie było ciemniej niż na zewnątrz, ale znacznie duszniej.

— Pchamy dalej, sir — powiedział sternik i Hornblower znowu zaczął odpychać się stopami od skały. Plandeka przytłumiła nieco słyszany przedtem hałas. Przetoczyła się po niej głośno strużka wody, potem druga, i Hornblower nagle pojął, co to był za odgłos.

— Nadchodzi — powiedział sternik spod plandeki.

Podziemny strumień przerwał tu sklepienie tunelu i spływał hucząc do kanału. Woda lała się na nich ogłuszającymi kataraktami, cisnąc na plandekę i dudniąc po daszkach kabin. W tym huku utonęły krzyki kobiet. Po chwili potok wody osłabł, zaczął się rozpadać na strużki i wkrótce pozostał za nimi.

— Jeszcze raz będzie coś takiego — mówił sternik obok niego w dusznych ciemnościach. — Po suchym lecie jest lepiej.

— Zmokłeś, Horatio? — rozległ się głos Marii.

— Nie, skarbie — odparł Hornblower, tym prostym zaprzeczeniem zapobiegając dalszym indagacjom.

Stopy miał faktycznie mokre, ale po jedenastu latach na morzu była to fraszka dla niego; znacznie bardziej martwiło go zmęczenie odczuwane w nogach. Wydawało mu się, że wiek upłynął, zanim następne strużki wody i okrzyk sternika „Nadchodzi” oznajmiły drugi potop. Gdy przeszli pod nim, sternik z westchnieniem ulgi ściągnął z nich plandekę. A wtedy, wykręciwszy szyję, Hornblower dojrzał coś daleko w przodzie. Oczy przywykły już do ciemności i w gęstym mroku, bardzo bardzo daleko, mignęło nagle coś o rozmiarach może ziarnka piasku. To był drugi koniec tunelu. Hornblower zaczął energiczniej pracować nogami. Wylot tunelu rósł w oczach, od ziarnka piasku do nasiona grochu; jak się należało spodziewać, kształt miał półokrągły i wciąż się zwiększał, dzięki czemu w tunelu robiło się powoli coraz widniej, aż można było dojrzeć ciemną powierzchnię wody i nierówności sklepienia. Tutaj tunel miał znowu wymurówkę z cegieł i łatwiej było się posuwać — przynajmniej się zdawało, że dużo łatwiej.

— Koniec nóżkowania — zakomenderował sternik odepchnąwszy się ostatni raz.

Hornblowerowi trudno było uwierzyć, że nie musi już wysilać nóg, że wypływają już na światło dzienne i że nie spadną na niego kaskady z podziemnych źródeł, gdy dusząc się będzie leżał pod plandeką. Łódź wyśliznęła się wolno z gardzieli tunelu i mimo że płynęła powoli, a zimowe słońce świeciło słabo, poczuł się przez chwilę oślepiony. Głośne teraz paplanie pasażerów urosło prawie do rozmiaru hałasu, z jakim podziemny strumień lał się na plandekę. Usiadł i mrugając powiekami rozglądał się wokoło. Na ścieżce holowniczej czekał człowiek z parą koni. Złapał linę rzuconą przez sternika i konie przyciągnęły łódź do brzegu. Duża grupa pasażerów, którzy tu wysiadali, wyroiła się z tobołkami i drobiem. Reszta czekała na pokładzie.

— Horatio — odezwała się Maria wychodząc ze swej kajuty. Maleńki Horatio obudził się i trochę kaprysił.

— Co, skarbie?

Hornblower czuł na sobie spojrzenie Marii, lustrujące nieporządny wygląd jego odzieży. Wiedział, że Maria najpierw go zbeszta, a potem wyszczotkuje mu ubranie, traktując go z taką samą macierzyńską zaborczością, z jaką on traktował swego syna. Ale w tym momencie nie chciał być traktowany zaborczo.

— Chwileczkę, kochanie, wybacz mi — powiedział i zszedłszy spiesznie na ścieżkę holowniczą, włączył się do rozmowy sternika i właściciela koni.

— Nie ma tu ani jednego mężczyzny — mówił ten ostatni. — I nie znajdziecie nikogo aż do Oksfordu, to wam ręczę.

Sternik obrzucił go takim samym stekiem przekleństw, co poprzedniego koniarza.

— Nie ma rady, tak sprawy stoją — stwierdził filozoficznie koniarz. — Będziecie musieli poczekać aż ktoś przypłynie.

— Nie ma nikogo na podorędziu? — dziwił się Hornblower.

— Nikogo, sir — odparł sternik i dodał po chwili wahania: — Może pan, sir, zgodziłby się zająć parą koni?

— Ja nie — odpowiedział natychmiast Hornblower — tak go zaskoczyła ta propozycja, że nie próbował nawet ukryć konsternacji na myśl o poganianiu koni, co dotąd robił potłuczony Charlie; potem przyszło mu do głowy, jak zachowując swoją godność może się wymigać spod opiekuńczych zakusów Marii, więc dodał: — Ale zajmę się sterem.

— To by pan mógł, sir — ucieszył się sternik. — Sterować dla pana nie pierwszyzna. Na pewno da pan sobie radę. Sprawa jasna. A ja poprowadzę szkapy . Moja awaryjna ręka mi w tym pomoże — dodał kierując spojrzenie na kikut ze stalowym hakiem.

— Załatwione — zdecydował Hornblower.

— Jestem panu wdzięczny, sir, jak pragnę zdrowia — ciągnął sternik, dorzucając parę przekleństw dla podkreślenia swej szczerości. — Dostałem zamówienie na ten przejazd — tamte dwie skrzynie herbaty na dziobie dla Londenu[5], z pierwszego zbioru w Chinach. Zaoszczędzi mi pan funtów, sir, i pomoże zachować moje dobre imię. Wdzięczny jestem jak…

Znowu podkreślił przekleństwami prawdziwość swoich słów.

— Nie ma o czym mówić — odparł Hornblower. — Im wcześniej ruszymy, tym szybciej będziemy na miejscu. Jak się nazywacie?

— Jenkins, sir. — Tom Jenkins, sternik, który teraz miał pełnić funkcję poganiacza, pociągnął za grzywkę nad czołem. — Starszy obsady marsa na starej „Superb”, pod kapitanem Keatesem, sir.

— W porządku, Jenkins. Ruszamy.

Właściciel koni zabrał się do przywiązywania lin holowniczych. Jenkins odrzucił cumę dziobową; Hornblower rzucił rufową i czekał, z liną raz tylko owiniętą wokół pachołka; Jenkins żwawo wgramolił się na siodło i zaczepił lejce o hak u kikuta.

— Ależ, Horatio — zawołała Maria — co ty masz zamiar robić?

— Dopłynąć do Londynu, skarbie — odparł Hornblower. W tym momencie świsnął bat i liny holownicze naprężyły się.

Hornblower, dzierżąc linę w ręku, musiał skoczyć na ławkę rufową i chwycić za rumpel. Maria mogła jeszcze gadać swoje, ale on był już zbyt zajęty, żeby słuchać, co ona mówi. Rzecz zadziwiająca, jak szybko „Queen Charlotte” nabierała rozpędu, gdy konie, przeszedłszy nagle w kłus, wciągnęły jej dziób na falę dziobową. Konie z kłusa przeszły w cwał i prędkość stała się fantastyczna — tak przynajmniej odbierała to wyobraźnia Hornblowera, który ze zwykłego pasażera stał się teraz sternikiem. Brzegi uciekały szybko; na szczęście w tym głębokim wykopie, przeprowadzonym szczytem wzniesienia, kanał biegł początkowo prosto, bo sterowanie nie było wcale takie łatwe. Dwie liny holownicze, jedna zamocowana do dziobu, a druga do rufy, utrzymywały stateczek w położeniu równoległym do nasypu przy minimalnym użyciu rumpla — to ekonomiczne wykorzystanie siły przemawiało do matematycznego umysłu Hornblowera, lecz utrudniało nieco wyczuwanie ruchu łodzi, gdy Hornblower chciał wypróbować działanie rumpla.

Z pewną obawą patrzył przed siebie na zbliżający się zakręt, a gdy podpływali do niego, przerzucał spojrzenie z brzegu na brzeg, chcąc się upewnić, że idą środkiem toru wodnego. Za zakrętem, prawie na wprost nich, był most — jeszcze jeden z tych piekielnych mostów kanałowych, oszczędnie budowanych, gdzie z powodu wybrzuszenia ścieżki holowniczej pod łukiem mostowym trzeba było dobrze uważać, żeby nie stracić z oczu środka bardzo tu zwężonego kanału. Maria z pewnością mówiła coś do niego, a mały Horatio niewątpliwie darł się w niebogłosy, ale nie miał czasu spojrzeć na nich ani nawet o nich pomyśleć. Przeprowadził łódź za zakręt i kopyta konia czołowego już zadzwoniły o kocie łby pod mostem. O Boże! Za mocno wychylił ster. Pchnął go z powrotem. Za daleko w drugą stronę! Cofnął ster i wyprostował kurs łodzi, gdy dziobem już weszła w zwężenie kanału. Skręciła, nawet dość szybko — częścią rufową prawej burty, gdzie stał Hornblower, uderzyła z tępym odgłosem o wygiętą obmurówkę ściany kanału, ale pas jej poszycia był w tym miejscu zabezpieczony grubą liną odbojową — przypuszczalnie właśnie na takie sytuacje — co zamortyzowało wstrząs; uderzenie było za słabe, żeby pasażerowie w kabinie pospadali z ławek, ale Hornblower, który nisko przykucnął w czasie przechodzenia pod łukiem mostu, omal nie upadł na twarz. Nie było czasu myśleć o tym, chociaż na dziobie mały Horatio, uderzywszy się widocznie o coś wskutek wstrząsu, darł się teraz jeszcze głośniej niż przedtem — kanał skręcał w przeciwną stronę i trzeba było przeprowadzić „Queen Charlotte” przez ten zakręt.

Trzask — trzask — trzask — trzask — to Jenkins z biczem — czyżby prędkość wciąż mu była za mała? Na zakręcie pojawiła się inna łódź, holowana wolniutko przez jednego konia, płynąca naprzeciw nim. Hornblower zrozumiał, że te cztery trzaśnięcia biczem były sygnałem żądającym wolnego przejścia; miał gorącą nadzieję, że je otrzymają, gdyż szybko zbliżali się do barki.

Flisak prowadzący konia holującego barkę zatrzymał go i skierował za ogrodzenie przy ścieżce holowniczej; jego żona wychyliła ster i barka resztą rozpędu skręciła majestatycznie w trzciny porastające przeciwległy brzeg. Zluźniona w ten sposób lina między koniem i barką opadła na ścieżkę i dosyć głęboko w wodę. Poganiane przez Jenkinsa konie przeszły nad nią galopem, a Hornblower skierował łódź w wąskie przejście między barką a ścieżką holowniczą. Domyślał się, że woda przy brzegu jest płytka i że łódź musi przepłynąć możliwie blisko barki. Żona flisaka, przywykła mieć do czynienia z wytrawnymi sternikami, zostawiła mu bardzo mało miejsca. Mknęli szybko i Hornblower był już bliski popadnięcia w panikę.

Ster w lewo — wstrzymywać. Ster w prawo — wstrzymywać. Sam sobie wydawał te rozkazy, jakby swemu sternikowi; poprzez zamęt w mózgu przebiła się myśl, że chociaż potrafi rzucać polecenia, nie może mieć pewności, iż jego niezręczne kończyny wykonają je z precyzją doświadczonego sternika. Wpływał właśnie w lukę; rufa skręcała jeszcze i dopiero w ostatnim momencie udało mu się opanować ją przy pomocy steru wyłożonego na burtę. Miał wrażenie, że mijają barkę z szybkością strzały; ledwie zauważył kącikiem oka, jak pozdrowienie rzucone przez żonę flisaka przeszło w zaskoczenie na widok „Queen Charlotte” sterowanej przez kogoś zupełnie nieznajomego. Usłyszał, że kobieta coś powiedziała, ale nie dosłyszał co — nie mógł pozwolić sobie na rozpraszanie uwagi przez wymianę grzecznościowych zwrotów.

Przemknęli jak błyskawica i znowu mógł odetchnąć spokojnie i wyszczerzyć zęby w uśmiechu; wszystko idzie dobrze na tym cudownym świecie, kiedy steruje się łodzią płynącą z prędkością dziewięciu mil na godzinę kanałem Tamiza-Severn. Ale oto Jenkins znowu coś krzyczy i ściąga cugle koni; przed nimi widać szarą wieżę budynku śluzy. Wrota są otwarte i stoi przy nich śluzowy. Hornblower skierował tam łódź, co przyszło mu dużo łatwiej dzięki nagłemu spadkowi prędkości „Queen Charlotte”, gdy fala dziobowa uciekła spod jej dziobu. Z cumą rufową w ręce Hornblower wyskoczył na brzeg, jakimś cudem utrzymując się na nogach. Podbiegł do pachołka oddalonego o dziesięć stóp, zarzucił na niego pętlę liny i począł hamować pęd łodzi. Idealnym rozwiązaniem by...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin