Reilly Matthew - Siedem cudów starożytności.doc

(2843 KB) Pobierz

 

 

 

 

MATTHEW REILLY

SIEDEM

CUDÓW

STAROŻYTNOŚCI

Z angielskiego przełożył JERZY J. MALINOWSKI


Tytuł oryginału: SEVEN DEADLY WONDERS

Copyright © Karanadon Entertainment Pty Ltd. 2005 All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007

Copyright © for the Polish translation by Jerzy J. Malinowski 2007

Redakcja: Jacek Ring

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7359-407-4

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

www.merlin.pl

www.ksiazki.wp.pl

www.empik.com

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

Wydanie I

Skład: Laguna

Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole


Dla Natalie


 

W starożytności szczyt piramidy Cheopsa w Gizie zdobiła olbrzymia kopuła wykonana ze złota.

Zniknęła nagle w zamierzchłych czasach.


KOLEKCJA CUDÓW ŚWIATA

Tytuł zbioru dokumentów, zebranych przez Kallimacha z Cyreny

bibliotekarza Biblioteki Aleksandryjskiej, zaginionych w 48 r p.n.e.,

kiedy biblioteka została zniszczona.

SKULCIE SIĘ ZE STRACHU, KRZYCZCIE Z ROZPACZY,

ŻAŁOŚNI ŚMIERTELNICY,

GDYŻ TEN, KTÓRY DAŁ WIELKĄ MOC,

TERAZ JĄ ODBIERZE.

JEŚLI BENBEN NIE ZOSTANIE UMIESZCZONY W ŚWIĘTYM MIEJSCU

NA ŚWIĘTEJ ZIEMI, NA ŚWIĘTEJ WYSOKOŚCI,

W CIĄGU SIEDMIU WSCHODÓW SŁOŃCA OD PRZYBYCIA PROROKA BOGA RE,

SIÓDMEGO DNIA W SAMO POŁUDNIE, OGNIE NIEPRZEJEDNANEGO NISZCZYCIELA RE POCHŁONĄ NAS WSZYSTKICH.

Licząca 4500 lat inskrypcja, odnaleziona na szczycie piramidy Cheopsa w Gizie, w miejscu, gdzie znajdowała się złota kopuła.

POSIADŁEM WŁADZĘ I WIDZIAŁEM JEJ MOC.

TERAZ WIEM JEDNO.

PROWADZI DO SZALEŃSTWA.

Aleksander Wielki





 

NAJWIĘKSZY POSĄG W DZIEJACH

 

 

Górował niczym bóstwo nad wejściem do portu Mandraki, największego na wyspie Rodos, tak jak dzisiaj Statua Wolności góruje nad Nowym Jorkiem.

Ukończony w dwieście osiemdziesiątym drugim roku przed naszą erą po dwunastu latach budowy, był największym wyko­nanym z brązu posągiem, jaki kiedykolwiek powstał. Wysoki na ponad trzydzieści metrów, przyćmiewał swym ogromem nawet największe okręty, które koło niego przepływały.

Posąg przybrał postać greckiego boga słońca, Heliosa - muskularnego, potężnego, z wieńcem laurowym na głowie i naszyjnikiem z wielkim złotym wisiorem na szyi. W wysoko uniesionej prawej ręce trzymał płonącą pochodnię.

Specjaliści wciąż się spierają czy wielka statua stała okra­kiem nad wejściem do portu, czy na końcu długiego falochronu, który stanowiłby wówczas jej fundament. Tak czy inaczej widok posągu musiał w owych czasach robić ogromne wrażenie.

Co ciekawe, obywatele Rodos budowali go dla uczczenia zwycięstwa nad Antygonidami (którzy oblegali wyspę Rodos przez równy rok), ale za budowę posągu płacił Egipt, a kon­kretnie dwaj faraonowie: Ptolemeusz 1 i jego syn Ptolemeusz II.

Ludziom wykonanie tej rzeźby zajęło dwanaście lat, a natura potrzebowała sześćdziesięciu sześciu, by obrócić posąg w ruinę.

Kiedy w dwieście dwudziestym szóstym roku przed naszą erą trzęsienie ziemi poważnie uszkodziło statuę, to znowu Egipt,

13


a konkretnie następny faraon Ptolemeusz III zaoferował pomoc w odbudowie. Wyglądało to tak, jakby Egipcjanom bardziej zależało na kolosie niż mieszkańcom Rodos.

W obawie przed bogami, którzy powalili kolosa, obywatele Rodos odrzucili ofertę Ptolemeusza III. Fragmenty budowli pozostały ruiną przez następne dziewięćset lat, do roku 654 n.e., kiedy to arabscy najeźdźcy zburzyli ją do końca i rozprzedali w kawałkach.

Pozostaje jedna, tajemnicza kwestia.

Tydzień po tym, jak Rodyjczycy odrzucili ofertę Ptole­meusza III odbudowy posągu, zniknęła głowa powalonego kolosa, a miała pięć metrów wysokości.

Rodyjczycy podejrzewali, że została zabrana przez egipski statek, który w tym czasie wypłynął z portu.

Głowy kolosa z Rodos nigdy już nie odnaleziono.





MOKRADŁA ANGAREB

PODNÓŻE GÓR W ETIOPII

PROWINCJA KASALA, WSCHODNI SUDAN

14 MARCA 2006, GODZINA 16.55



6 DNI PRZED POJAWIENIEM SIĘ TARTARU

 

Dziewięć pochylonych postaci pędziło biegiem przez rojące się od krokodyli bagno.

Właściwie nie mieli żadnych szans.

Przeciwników było ponad dwustu.

Ich tylko dziewięcioro.

Wróg miał potężne zaplecze techniczne i wsparcie logistycz­ne: śmigłowce, reflektory do pracy w nocy i wszelkiego rodzaju łodzie - kanonierki, barki mieszkalne, trzy olbrzymie pogłębiarki; należy również wspomnieć o prowizorycznej tamie, którą zdołali wybudować.

Dziewięciu ludzi dysponowało tylko kilkoma rzeczami nie­zbędnymi w kopalni.

Na dodatek odkryli właśnie, że pojawiła się trzecia siła. Kolejni rywale, jeszcze liczniejsi i bardziej bezwzględni, już zbliżali się do wzgórza, byli tuż za nimi.

Jakkolwiek na to patrzeć, nie mieli szans. Beznadziejna sprawa. Wrogowie przed nimi, wrogowie za plecami.

Mimo to biegli dalej.

Musieli.

Musieli podjąć ostatnią rozpaczliwą próbę.

16


Ostatni rzut kośćmi.

Ostatnia nadzieja małej grupki narodów, które reprezentowali.

Ich bezpośredni przeciwnicy - koalicja narodów euro­pejskich - natrafili na północne wejście do kopalni dwa dni temu i szybko posuwali się naprzód systemem podziem­nych korytarzy.

Podsłuchany godzinę wcześniej przekaz radiowy ujawnił, że siły paneuropejskie - francuscy żołnierze, niemieccy inżynie­rowie i włoski szef misji - dotarły właśnie do ostatniego syfonu po ich stronie kopalni, ostatniej przeszkody dzielącej ich od celu. Kiedy go pokonają, znajdą się w samej Wielkiej Grocie.

Szybko posuwali się naprzód.

Znaczyło to, że wiedzieli, jakie trudności mogą napotkać w kopalni, i dobrze się przygotowali.

Koszmarne trudności - syfony.

Nie obeszło się bez ofiar - trzech członków zespołu zginęło w makabrycznych okolicznościach, już pierwszego dnia wpa­dając w pułapkę. Mimo to szef europejskiej ekspedycji - przysłany przez Watykan jezuita Francisco del Piero nie po­zwolił, by ich śmierć spowodowała zwolnienie tempa prac.

Zdeterminowany, kompletnie pozbawiony współczucia del Piero popędzał swoich ludzi. Jeśli wziąć pod uwagę stawkę, ofiary były wkalkulowane w to przedsięwzięcie.

Dziewięcioro ludzi pędziło przez mokradła ku południowej stronie wzgórza. Głowy chowali w ramionach, chroniąc się przed zacinającym deszczem, nogami ubijali grząski grunt.

Biegli jak żołnierze, pochylone tułowie, szybkie tempo, jeden za drugim, gęsiego. Miarowo i z determinacją. Omijali zwie­szające się gałęzie, przeskakiwali błotniste bajora.

W rękach trzymali broń: MP-7, M-16, Steyry-AUG. W przy­twierdzonych do ud kaburach - wszelkiego rodzaju broń krótką. Na plecach nieśli różnych rozmiarów pakunki, zwoje lin, sprzęt wspinaczkowy, stalowe rozpórki.

17


Nad ich głowami, ponad linią drzew z wdziękiem szybował niewielki ptak.

Siedmiu z nich było prawdziwymi żołnierzami. Elitarne jednostki. Siły specjalne. Każdy z innego kraju.

Pozostałe dwie osoby to cywile. Starszy to długobrody profesor Maximilian T. Epper, pseudonim Mistrz.

Pseudonimy wojskowych brzmiały nieco groźniej: Myśliwy, Szaman, Łucznik, Krwawa Mary, Saladyn, Matador, Bandyta.

Co ciekawe, podczas tej misji otrzymali zupełnie nowe pseudonimy: Drwal, Miś Kędzierzawy, Długi, Księżniczka Zoe, Kubuś Puchatek, Noddy, Wielkouchy.

Tak nazwał ich dziewiąty członek zespołu - dziesięcioletnia dziewczynka.


Wzgórze, do którego się zbliżali, było ostatnim wzniesieniem długiego pasma ciągnącego się aż do granicy sudańsko-etiopskiej.

Z tych gór w Etiopii płynęła do Sudanu rzeka Angareb. Na okolicznych mokradłach jej wody zwolniły bieg, by ruszyć dalej przez terytorium Sudanu i ostatecznie zasilić nurty Nilu.

Stałym mieszkańcem tych mokradeł był cieszący się złą sławą krokodyl nilowy. Osiągający długość sześciu metrów, krokodyl nilowy jest znany ze swej przebiegłości i zaciekłych ataków. To najbardziej rozsmakowany w ludzkim mięsie gatu­nek krokodyli. Rocznie zabija ponad trzysta osób.

Podczas gdy dziewięcioro ludzi zbliżało się do wzgórza od południa, ich rywale z Unii Europejskiej założyli na północy bazę, która wyglądała jak pływające miasto. Okręty dowodzenia, pływające kantyny, łodzie-baraki, łodzie zabezpieczenia na­szpikowane bronią, cała ta flotylla była połączona siecią mostów pontonowych. Dzioby wszystkich łodzi zwrócone były w kie­runku centralnego punktu ich operacji: potężnej kasetonowej tamy, zbudowanej na północnym zboczu góry.

Był to, trzeba przyznać, szczyt mistrzostwa - sto metrów długości, dwanaście wysokości, lekko zaokrąglona tama reten­cyjna zatrzymywała wodę z mokradeł, aby odsłonić kwad­ratowe, wykute w skale wejście u podstawy wzgórza, dwanaście metrów poniżej linii wody.

Artyzm, z jakim wykonano kamienne wejście, zapierał dech w piersiach.

Egipskie hieroglify pokrywały każdy centymetr kwadratowy

19


jego obramowania, ale szczególną uwagę przykuwał kamień nadproża, zwieńczający portal. Zdobił go glif często znajdowany w grobowcach faraonów.

Dwie postacie ze skrępowanymi z tyłu rękami, przywiązane do laski zwieńczonej szakala głową Anubisa, egipskiego boga podziemi. Oto co świat zmarłych oferował rabusiom - zwią­zanie się z Anubisem po wsze czasy. Niezbyt miły sposób na spędzenie wieczności.

Przekaz był czytelny: nie wchodzić.

Budowla wewnątrz góry była starą kopalnią, sięgającą czasów Ptolemeusza I, czyli około roku 300 p.n.e.

W czasach świetności Egiptu Sudan był znany jako Nubia, to słowo pochodziło z egipskiego określenia złota: nub.

Nubia - Złota Kraina.

I taka rzeczywiście była. To właśnie z Nubii starożytni Egipcjanie czerpali złoto na budowę swoich świątyń i skarbców.

Ze źródeł odnalezionych w Aleksandrii wynika, że w tej kopalni złoża złota wyczerpały się w ciągu siedemdziesięciu lat od ich odkrycia. Wkrótce przeistoczyła się w miejsce wydobycia rzadkiej kopaliny - diorytu. Kiedy i dioryt się skończył, faraon Ptolemeusz III postanowił przeznaczyć ją do bardzo specyficznego celu.

Wysłał swojego najlepszego architekta, Imhotepa V, wraz z grupą około dwóch tysięcy ludzi.

Trzy lata pracowali nad tym projektem w absolutnej ta­jemnicy.


Północne wejście było wejściem głównym.

Z początku znajdowało się na tym samym poziomie co linia wody na mokradłach. We wnętrzu wzgórza wydrążono poziomy tunel, którym na barkach wywożono urobek złota i diorytu.

Kiedy na miejscu pojawił się Imhotep V, przebudował kopal­nię. Używając tymczasowej tamy, całkiem podobnej do tej, której dzisiaj używały siły europejskie, jego ludzie zatrzymali wody mokradeł, a inżynierowie wykuli nowe wejście dwanaście metrów niżej. Dotychczasowe zabudowano kamiennymi głaza­mi i pokryto warstwą ziemi.

Następnie Imhotep rozebrał tamę i pozwolił, by wody z ba­gien zalały nowe wejście, skrywając je przed światem na ponad dwa tysiące lat.

Aż do dzisiaj.

Do kopalni można się było dostać jeszcze inną drogą od południowego stoku góry.

To było tylne wejście, koniec pochylni używanej do wy­rzucania odpadów z urobku. Tu też dokonano przebudowy.

To tego właśnie wejścia poszukiwało dziewięcioro ludzi.

Prowadzeni przez wysokiego białobrodego Mistrza, trzymają­cego w jednym ręku bardzo stary zwój papirusu, a w drugiej bardzo współczesny sonograf, zatrzymali się nieoczekiwanie około osiemdziesięciu metrów od podnóża góry na niewielkim błotnis­tym pagórku, osłoniętym przez cztery rosnące tu krzewy głożyny.

21


-              Tutaj! - zawołał starszy mężczyzna, dostrzegłszy coś
na pagórku. - Och, Boże! Chłopcy ze wsi już tu byli!

Pośrodku, na samym szczycie, znajdował się niewielki kwad­ratowy otwór, tak wąski, że z trudem mieścił się w nim człowiek. Jego brzegi okalało cuchnące brązowe błoto.

Ktoś, kto nie szukał tego wejścia, z pewnością by go nie dostrzegł. Tak się jednak składało, że profesor Max T. Epper chciał je odnaleźć.

Szybko przeczytał słowa zapisane na zwoju papirusu:

Na nubijskich mokradłach, na wschód od kopalni Sotera, Pośród sług Sobka,

Odnajdziesz cztery symbole podziemnego królestwa. Tu właśnie są wrota trudniejszego szlaku.

Epper podniósł wzrok na swoich towarzyszy.

-              Cztery krzewy głożyny, roślina ta była symbolem pod­
ziemnego królestwa. Sługi Sobka to krokodyle, sam Sobek był
egipskim bogiem krokodyli. Na mokradłach na wschód od
kopalni Sotera - Soter to przydomek Ptolemeusza Pierwszego.
Jesteśmy na miejscu!

Obok ziejącej jamy leżał przewrócony mały wiklinowy koszyk. Takich koszy używali na co dzień wieśniacy w Sudanie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin