Swarup Vikas - Slumdog. Milioner z ulicy.rtf

(649 KB) Pobierz

VIKAS SWARUP

 

 

 

Slumdog. Milioner z ulicy

 

 

 

 

Slumdog Millionaire

 

 

 

 

 

Tłumaczyła: Łukasz Praski


Moim rodzicom

Vinodowi i Indrze Swarupom

oraz memu zmarłemu dziadkowi

Shri Jagadishowi Swarupowi


PROLOG

 

Zostałem aresztowany. Za to, że wygrałem teleturniej. Przyszli po mnie późną nocą, kiedy spały już nawet bezpańskie psy. Wyważyli drzwi, skuli mnie kajdankami i zaprowadzili do czekającego dżipa z migającym czerwonym kogutem.

Nie było żadnych głośnych protestów. Z chaty nie wyjrzał ani jeden z mieszkańców. Gdy mnie aresztowano, zahukała tylko stara sowa siedząca na gałęzi tamaryndowca.

W Dharavi aresztowania są czymś tak powszednim jak kieszonkowcy w miejskiej kolejce. Nie ma dnia, by policjanci nie zabrali na posterunek jakiegoś nieszczęśnika. Czasem muszą używać siły, kiedy aresztowani drą się wniebogłosy i wierzgają. Inni spokojnie przyjmują swój los. Jak gdyby się spodziewali, może nawet czekali na policję. Dla nich przyjazd dżipa z czerwonym kogutem to chwila wielkiej ulgi.

Myśląc o tym z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że może powinienem drzeć się wniebogłosy i wierzgać. Wykrzyczeć swoją niewinność, zrobić awanturę, poruszyć sumienia sąsiadów. Chociaż pewnie nic bym tym nie wskórał. Gdyby nawet udało mi się obudzić jakichś sąsiadów, nikt nie kiwnąłby palcem w mojej obronie. Oglądaliby widowisko zaczerwienionymi od snu oczami, skwitowaliby wydarzenie jakimś banałem w rodzaju „No i przyszła kolej na następnego”, a potem, ziewając, wróciliby do łóżek. Moje zniknięcie z największego slumsu Azji w niczym nie zmieniłoby ich życia. Rankiem znów będzie ta sama kolejka po wodę, a potem codzienna szamotanina, byle tylko zdążyć na pociąg o wpół do ósmej.

Nikt nie zadałby sobie trudu, by spróbować ustalić, dlaczego mnie aresztowano. Zresztą gdy dwaj policjanci wpakowali się do mojej chatki, ja też nie zastanawiałem się nad przyczyną najścia. Kiedy człowiek istnieje „nielegalnie”, gdy żyje na skraju nędzy w miejskiej dżungli, gdzie walczy o każdy centymetr przestrzeni dla siebie i nawet do kibla musi stać w kolejce, aresztowanie staje się czymś nieuniknionym. Człowiek przywyka do myśli, że pewnego dnia zobaczy nakaz z wypisanym na nim swoim nazwiskiem i wsiądzie do dżipa z migającym czerwonym kogutem.

Niektórzy powiedzą pewnie, że się doigrałem, bo zachciało mi się bawić w teleturniej. Pogrożą mi palcem i przypomną o przestrogach starszych mieszkańców Dharavi, którzy powtarzają, że nie wolno przekraczać linii oddzielającej bogatych od biednych. Zresztą po co kelner bez grosza przy duszy miałby brać udział w teleturnieju sprawdzającym wiedzę? Mózg nie jest organem, którego wolno nam używać. Mamy używać tylko rąk i nóg.

Gdyby tylko mogli zobaczyć, jak odpowiadałem na te wszystkie pytania. Po swoim występie może zyskałbym w ich oczach trochę uznania. Szkoda, że programu jeszcze nie pokazano w telewizji. Ale już krąży plotka, że coś wygrałem. Niby na loterii. Gdy dowiedzieli się o tym inni kelnerzy, postanowili wydać przyjęcie w restauracji na moją cześć. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy i piliśmy do późnej nocy. Po raz pierwszy nie jadłem na kolację nieświeżych dań od Ramziego. Zamówiliśmy biryani z kurczaka i kebaby seekh z pięciogwiazdkowego hotelu przy Marine Drive. Trzęsący się ze starości barman zaoferował mi rękę swojej córki. Nawet zrzędliwy zwykle szef uśmiechał się do mnie pobłażliwie i wreszcie postanowił wypłacić mi zaległą pensję. Tego wieczoru nie nazywał mnie parszywym draniem. Ani wściekłym psem.

Teraz słyszę od Godbole’a jeszcze gorsze wyzwiska. Siedzę po turecku w celi o rozmiarach trzy na dwa metry, z zardzewiałymi metalowymi drzwiami i kwadratowym okratowanym okienkiem, przez które wpada słońce. W snopie światła widać unoszący się w powietrzu kurz. W areszcie panuje wilgotny skwar. Nad spleśniałą resztką przejrzałego owocu mango, który leży rozgnieciony na kamiennej posadzce, brzęczą muchy. Na moją nogę wspina się z mozołem smutny karaluch. Zaczynam być głodny. Burczy mi w brzuchu.

Mówią mi, że niedługo znów zostanę zabrany do sali przesłuchań, gdzie będą mnie męczyć już drugi raz od aresztowania. Po nieskończenie długim oczekiwaniu zjawia się moja eskorta. To inspektor Godbole we własnej osobie.

Godbole nie jest zbyt stary – ma czterdzieści kilka lat. Łysieje, a w jego okrągłej twarzy uwagę zwracają podkręcone wąsy. Chodzi ciężkim krokiem, kołysząc wydatnym brzuchem wystającym znad paska spodni khaki.

– Cholerne muchy – klnie, próbując trzepnąć jedną, która krąży wokół jego twarzy. Chybia.

Inspektor Godbole nie jest dziś w dobrym humorze. Dokuczają mu muchy. Męczy go upał. Na jego czole lśnią strużki potu. Inspektor ociera je rękawem koszuli. Przede wszystkim jednak irytuje go moje imię i nazwisko.

– Ram Mohammad Thomas – co to za bezsens? Skąd ta religijna mieszanka? Matka nie mogła się zdecydować, kto jest twoim ojcem? – słyszę. Nie pierwszy raz.

Puszczam obelgę mimo uszu. Już się uodporniłem.

Przed salą przesłuchań prężą się na baczność dwaj policjanci – znak, że w środku jest ktoś ważny. Rano żuli paan i opowiadali sobie sprośne dowcipy. Godbole dosłownie wpycha mnie do pomieszczenia, gdzie pod ścienną tablicą, na której wywieszono listę wszystkich porwań i morderstw, jakie popełniono w ciągu całego roku, stoi dwóch mężczyzn. Poznaję jednego z nich. Tego z długimi włosami jak u kobiety – albo gwiazdy rocka – który podczas nagrania teleturnieju przekazywał prezenterowi instrukcje przez mikrofon. Drugiego mężczyzny, białego i zupełnie łysego, nigdy nie widziałem. Ma na sobie jasno-fioletowy garnitur i jaskrawo-pomarańczowy krawat. W taki okropny upal tylko biały mógł się ubrać w garnitur i krawat. Jego strój przywodzi mi na myśl pułkownika Taylora.

Wentylator pod sufitem wiruje na pełnych obrotach, ale i tak ma się wrażenie, jakby w pozbawionej okien sali nie było powietrza. Żar bije z bielonych ścian i zastyga uwięziony pod niskim drewnianym sufitem. Długa cienka belka dzieli pomieszczenie na dwie równe części. Umeblowanie sali składa się z ustawionego pośrodku odrapanego stołu i trzech krzeseł. Tuż nad stołem z drewnianej belki zwisa lampa z metalowym kloszem.

Godbole przedstawia mnie białemu tonem konferansjera cyrkowego, który zapowiada pojawienie się na arenie jego ulubionego lwa.

– Oto Ram Mohammad Thomas.

Biały osusza czoło chustką i patrzy na mnie, jak gdybym był małpą jakiegoś nieznanego gatunku.

– A więc to jest nasz słynny zwycięzca! Muszę przyznać, że wygląda na trochę starszego, niż sądziłem.

Próbuję odgadnąć, skąd pochodzi, po jego akcencie. Brzmi w nim ten sam nosowy ton, jaki słyszałem u tłoczących się w Agrze bogatych turystów z dalekich miast, takich jak Baltimore i Boston.

Amerykanin sadowi się na krześle. Ma ciemno-niebieskie oczy i różowy nos. Zielonkawe żyłki na jego czole wyglądają jak cieniutkie gałęzie.

– Witam – mówi do mnie. – Nazywam się Neil Johnson. Reprezentuję NewAge Telemedia, firmę, która udziela licencji na teleturniej. To jest Billy Nanda, producent.

Milczę. Małpy nie mówią. Zwłaszcza po angielsku. Amerykanin zwraca się do Nandy.

– Rozumie po angielsku?

– Oszalałeś, Neil? – strofuje go Nanda. – Spodziewasz się, że ktoś taki będzie mówił po angielsku? Na litość boską, przecież to tylko głupi kelner z jakiejś zapuszczonej knajpy!

Powietrze przeszywa ryk zbliżającej się syreny. Do sali wpada policjant i szepcze coś do Godbole’a. Inspektor wybiega i po chwili wraca w towarzystwie niskiego korpulentnego mężczyzny ubranego w policyjny mundur oficera wysokiej rangi. Godbole posyła Johnsonowi promienny uśmiech, ukazując żółte zęby.

– Panie Johnson, przyjechał sahib komisarz. Johnson wstaje.

– Dziękuję, że pan przyjechał, komisarzu. Poznał pan już chyba Billy’ego.

Komisarz kiwa głową.

– Przyjechałem, gdy tylko dostałem wiadomość od ministra spraw wewnętrznych.

– Ach, tak... To stary przyjaciel pana Michajłowa.

– Co mogę dla pana zrobić?

– Panie komisarzu, potrzebuję pańskiej pomocy w sprawie KWM.

KWM?

– To skrót tytułu „Kto wygra miliard?”.

– Cóż to takiego?

– Teleturniej, który nasza firma produkuje od niedawna w trzydziestu pięciu krajach. Może zauważył pan reklamy w Mumbaju.

– Musiałem przeoczyć. Ale dlaczego miliard?

– A czemu nie? Oglądał pan „Milionerów”?

– „Kaun Banega Crorepati”? Cały kraj oszalał na punkcie tego teleturnieju. Oglądanie go było w moim domu obowiązkowe.

– Dlaczego go pan oglądał?

– Dlatego, że... był ciekawy.

– Czy byłby choć w połowie tak interesujący, gdyby główna wygrana wynosiła nie milion, tylko dziesięć tysięcy?

– Cóż... zapewne nie.

– Otóż to. Widzi pan, największą przynętą na świecie nie jest seks, lecz pieniądze. A im większa kwota wchodzi w grę, tym przynęta silniejsza.

– Rozumiem. Kto prowadzi teleturniej?

– Prem Kumar.

– Prem Kumar? Ten podrzędny aktor? Przecież nie jest nawet w połowie tak znany jak Amitabh Bachchan, który prowadził „Crorepati”.

– Proszę się nie martwić, wkrótce będzie. Oczywiście w pewnym sensie byliśmy zobowiązani do tego wyboru, ponieważ Kumar ma dwadzieścia dziewięć procent udziałów w indyjskiej filii NewAge Telemedia.

– Ach tak, teraz rozumiem. Ale co ma z tym wszystkim wspólnego ten kelner, jak mu tam... Ram Mohammad Thomas?

– Był uczestnikiem piętnastego odcinka w zeszłym tygodniu.

I?

– Odpowiedział poprawnie na dwanaście pytań i wygrał miliard rupii.

– Co? Pan chyba żartuje!

– Nie, mówię serio. Byliśmy równie zdumieni jak pan. Chłopak zdobył najwyższą wygraną w historii telewizji. Odcinek nie został jeszcze wyemitowany, więc niewiele osób o tym wie.

– No dobrze. Skoro twierdzi pan, że chłopak wygrał miliard, to na czym polega problem?

Johnson milknie.

– Czy ja i Billy możemy z panem porozmawiać na osobności?

Komisarz daje Godbole’owi znak, by wyszedł. Inspektor spogląda na mnie spode łba i opuszcza salę przesłuchań. Ja zostaję, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Jestem tylko kelnerem. A kelnerzy nie znają angielskiego.

– Słucham panów – mówi komisarz.

– Widzi pan, komisarzu, pan Michajłow nie jest w stanie w tej chwili wypłacić miliarda rupii – oświadcza Johnson.

– Dlaczego więc wyznaczył tak wysoką nagrodę?

– No... to był chwyt marketingowy.

– Nadal nie rozumiem. Nawet jeżeli to był chwyt, czy program nie zyska na tym, że ktoś wygrał główną nagrodę? Pamiętam, że ilekroć zawodnik w „Milionerach” zdobywał milion, oglądalność się podwajała.

– Chodzi o moment, panie komisarzu, o niewłaściwy moment. O programach takich jak KWM nie może decydować ślepy traf jak w rzucie kostką. Musimy się trzymać scenariusza. A zgodnie z przyjętym przez nas scenariuszem główna wygrana miała paść po co najmniej ośmiu miesiącach, kiedy inwestycje zwrócą się dzięki zyskom z reklam. Ale nasze plany pokrzyżował ten Thomas.

Komisarz kiwa głową.

– Rozumiem. Czego panowie ode mnie oczekują?

– Chciałbym, żeby pomógł nam pan udowodnić, że podczas nagrania Thomas oszukiwał. Że nie mógł znać odpowiedzi na dwanaście pytań i korzystał z pomocy jakiegoś wspólnika. Proszę pomyśleć. Chłopak nie chodził do szkoły. Nigdy nawet nie przeczytał gazety. Niemożliwe, żeby wygrał główną nagrodę.

– No... nie jestem taki pewien. – Komisarz drapie się w głowę. – Znane są przypadki chłopców z biednych rodzin, którzy później okazywali się geniuszami. Zdaje się, że sam Einstein wyleciał ze szkoły?

– Proszę posłuchać, panie komisarzu, możemy tu i teraz udowodnić, że z niego żaden Einstein – mówi Johnson, dając znak Nandzie.

Nanda podchodzi do mnie, przeczesując palcami bujne włosy. Zwraca się do mnie w hindi.

– Panie Ramie Mohammadzie Thomas, jeżeli istotnie jest pan na tyle błyskotliwy, by wygrać nasz teleturniej, bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciał pan to udowodnić, startując w jeszcze jednym krótkim quizie. Zadam panu kilka prostych pytań. Prawie każda przeciętnie inteligentna osoba potrafi na nie odpowiedzieć. – Sadza mnie na krześle. – Jest pan gotów? Oto pytanie numer jeden. Jak nazywa się waluta obowiązująca we Francji? Do wyboru ma pan cztery odpowiedzi: a) dolar, b) funt, c) euro, d) frank.

Milczę. Nagle otwarta dłoń komisarza wystrzela w kierunku mojej twarzy i mocno uderza mnie w policzek.

– Głuchy jesteś, draniu? Odpowiadaj albo złamię ci szczękę – grozi.

Nanda podskakuje jak obłąkany – albo gwiazda rocka.

– Błagam pana, nie możemy tego zrobić w bardziej cywilizowany sposób? – pyta komisarza. Potem spogląda na mnie. – Słucham. Jak brzmi odpowiedź?

– Frank – odpowiadam ponuro.

– Źle. Poprawna odpowiedź brzmi: euro. Dobrze, pytanie numer dwa. Kto jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu? Czy był to a) Edwin Aldrin, b) Neil Armstrong, c) Jurij Gagarin czy d) Jimmy Carter?

– Nie wiem.

– Neil Armstrong. Pytanie trzecie. Piramidy znajdują się w a) Nowym Jorku, b) Rzymie, c) Kairze czy d) Paryżu?

– Nie wiem.

– W Kairze. Pytanie numer cztery. Kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki? Czy jest to a) Bill Clinton, b) Colin Powell, c) John Kerry czy d) George Bush?

– Nie wiem.

– George Bush. Przykro mi, panie Thomas, ale nie udzielił pan ani jednej poprawnej odpowiedzi.

Nanda zwraca się do komisarza, przechodząc na angielski.

– Widzi pan, mówiłem, że ten chłopak to dureń. Niemożliwe, żeby w zeszłym tygodniu odpowiedział na wszystkie pytania bez uciekania się do oszustwa.

– Domyślają się panowie, jak mógł oszukiwać?

– Tego właśnie nie potrafię pojąć. Mam dwa zapisy nagrania na DVD. Nasi eksperci oglądali je pod mikroskopem i na razie są bezradni. W końcu jednak coś muszą znaleźć.

Głód z żołądka przeniósł się do gardła, wywołując zawroty głowy. Zginam się wpół i kaszlę.

Johnson, łysy Amerykanin, mierzy mnie ostrym spojrzeniem.

– Pamięta pan, panie komisarzu, historię tego majora, który zwyciężył w „Milionerach” w Anglii? Kilka lat temu wygrał milion funtów. Organizator odmówił wypłaty nagrody. Policja wszczęła śledztwo i udało się jej doprowadzić do skazania majora. Okazało się, że oficer miał na widowni wspólnika – profesora, który systemem umówionych kaszlnięć sygnalizował mu właściwe odpowiedzi. W tym wypadku na pewno zdarzyło się coś podobnego.

– Czyli mamy szukać kaszlących wśród publiczności?

– Nie. Nikt nie kaszlał. Musieli używać innych sygnałów.

– Może porozumiewali się za pomocą pagera albo komórki?

– Nie. Jesteśmy pewni, że nie miał przy sobie żadnych urządzeń tego rodzaju. Poza tym ani pager, ani telefon komórkowy nie mógł działać w studiu.

Komisarzowi nagle przychodzi coś do głowy.

– Sądzi pan, że wszczepiono mu do mózgu jakiś układ pamięci? Johnson wzdycha.

– Chyba naoglądał się pan za dużo filmów science fiction, panie komisarzu. Nie wiem, co to jest, ale musi nam pan pomóc to znaleźć. Nie wiemy, kim był jego wspólnik. Nie wiemy, jakiego systemu sygnałów używali. Ale jestem stuprocentowo pewien, że chłopak jest kanciarzem. Musi nam pan pomóc to udowodnić.

– Nie myślał pan o tym, żeby go przekupić? – sugeruje z nadzieją w głosie komisarz. – Przypuszczam, że chłopak nawet nie wie, ile miliard ma zer, i wystarczy wcisnąć mu kilka tysięcy rupii, żeby był zachwycony.

Mam ochotę wydłubać komisarzowi oczy. Fakt, przed teleturniejem nie wiedziałem, ile jest wart miliard. Ale to już historia. Teraz wiem. I jestem gotów zrobić wszystko, żeby zdobyć swoją nagrodę. Ze wszystkimi dziewięcioma zerami.

Odpowiedź Johnsona dodaje mi otuchy.

– Tego nie możemy zrobić – mówi. – Mógłby nam grozić proces. Widzi pan, albo chłopak jest prawdziwym zwycięzcą, albo zwykłym oszustem. Dlatego albo dostanie miliard, albo wyląduje za kratkami. Trzeciej drogi nie ma. Musi mi pan pomóc wsadzić go za kratki. Gdyby pan Michajłow musiał w tym momencie wybulić miliard, dostałby ataku serca.

Komisarz patrzy Johnsonowi prosto w oczy.

– Rozumiem, na czym polega pański kłopot – cedzi. – Ale jaki ja mam w tym interes?

Jak na komendę Johnson ujmuje go za ramię i odciąga na bok. Rozmawiają półgłosem. Udaje mi się pochwycić zaledwie dwa słowa: „Dziesięć procent”. Komisarz jest wyraźnie przejęty tym, co usłyszał.

– Zgoda, panie Johnson. Sprawa załatwiona. Poproszę Godbole’a. Zostaje wezwany inspektor.

– Godbole, co udało ci się z niego wyciągnąć? – pyta komisarz. Godbole posyła mi złowrogie spojrzenie.

– Nic, sahib. Drań w kółko powtarza tę samą historyjkę, że znał odpowiedzi. Mówi, że po prostu miał szczęście.

– Szczęście, tak? – powtarza kpiąco Johnson.

– Tak, proszę pana. Nie wykorzystałem dotychczas trzeciego stopnia, bo wtedy wyśpiewałby wszystko jak kanarek. Gdy tylko dostanę pozwolenie, w mig wydobędę z niego nazwiska wszystkich wspólników.

Komisarz patrzy pytająco na Johnsona i Nandę.

– Co panowie na to?

Nanda energicznie kręci głową, potrząsając długimi włosami.

– Nie ma mowy. Żadne tortury nie wchodzą w grę. Pogłoska o aresztowaniu dotarła już do prasy. Jeżeli się dowiedzą, że źle go traktowano, koniec z nami. Mam już wystarczająco dużo kłopotów, żeby się jeszcze martwić, czy jakaś cholerna organizacja broniąca praw człowieka nie pozwie mnie do sądu.

Komisarz klepie go w ramię.

– Billy, zaczynasz mówić jak Amerykanie. Nie martw się. Godbole to zawodowiec. Na ciele chłopaka nie będzie żadnego śladu.

Czuję, jakby mój żołądek zmieniał się w balon wypełniony żółcią. Mam ochotę zwymiotować. Komisarz szykuje się do wyjścia.

– Godbole, jutro rano chcę znać nazwisko wspólnika i wszystkie szczegóły dotyczące sposobu działania sprawców. Możesz użyć wszelkich sposobów, żeby uzyskać te informacje. Ale uważaj. Pamiętaj – od tego zależy twój awans.

– Dziękuję, panie komisarzu. Dziękuję. – Godbole przywołuje na twarz plastikowy uśmiech. – Proszę się nie martwić. Kiedy z nim skończę, chłopak będzie gotów się przyznać do zamordowania Mahatmy Gandhiego.

Usiłuję sobie przypomnieć, kto zamordował Mahatmę Gandhiego, który podobno tuż przed śmiercią powiedział „Och, Ram”. Dobrze to pamiętam, bo zawołałem wtedy „To moje imię!”. Ale ojciec Timothy wyjaśnił mi spokojnie, że to imię hinduskiego boga, który został skazany na wygnanie i spędził czternaście lat w dżungli.

Tymczasem wraca Godbole, odprowadziwszy komisarza i dwóch mężczyzn. Sapiąc ciężko, zatrzaskuje za sobą drzwi do sali przesłuchań. Pstryka palcami.

– No dobra, skurwysynu, rozbieraj się!

 

Każdy por mojego ciała przeszywa ostry, pulsujący ból. Ręce mam przywiązane grubym sznurem do drewnianej belki. Belka znajduje się trzy metry nad podłogą, więc nogi dyndają mi w powietrzu i mam wrażenie, jak gdyby odrywały mi się stopy i ręce.

Jestem zupełnie nagi. Zebra sterczą mi jak u głodujących afrykańskich dzieci.

Godbole dręczy mnie już od ponad godziny, ale wcale nie zamierza kończyć. Co mniej więcej pół godziny zmienia narzędzie tortur. Najpierw wepchnął mi w odbyt drewniany kołek. Natarty sproszkowaną chili. Czułem się tak, jakby tyłek przebiło mi rozpalone do białości ostrze. Zakrztusiłem się, z bólu tracąc oddech. Potem włożył mi głowę do wiadra z wodą i trzymał tam, aż mi się zdawało, że zaraz mi wybuchną płuca. Potem łapałem powietrze, parskając wodą. O mały włos się nie utopiłem.

Teraz Godbole trzyma w ręku drut pod napięciem, niby zimny ogień na święto Diwali. Tańczy wokół mnie jak pijany bokser i nagle rzuca się w moją stronę. Dźga gołym przewodem podeszwę mojej lewej stopy. Prąd wstrząsa moim ciałem jak parząca trucizna. Wpadam w gwałtowne konwulsje.

Godbole wrzeszczy:

– Gnoju, nie masz mi jeszcze ochoty powiedzieć, jaki numer wyciąłeś w tym programie? Kto ci zdradził odpowiedzi? Gadaj, a zaraz przestanę cię torturować. Dostaniesz coś ciepłego i pysznego do jedzenia. Może nawet będziesz mógł iść do domu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin