Sawaszkiewicz Wahadło.txt

(126 KB) Pobierz
Jacek Sawaszkiewicz

Wahad�o

Silnik samochodu wy� jak diabe�, kt�remu walec drogowy wprasowa� ogon w asfalt. 
Jad�c z pr�dko�ci� nieledwie stu pi�tnastu kilometr�w na godzin� m�j poczciwy 
fiat dygota� 
w epileptycznym napadzie typu grand mai. Droga wiod�ca do Miasteczka jest drog� 
prost�, 
wyci�t� we wzniesieniach i rzucon� na prze�aj przez lasy - byle kr�cej. Pewnie 
dlatego mnie 
usypia�a. W trakcie jazdy pali�em du�o i wmawia�em sobie, �e pomaga mi to w 
koncentracji.
Z boku mign�o kilka tablic informacyjnych. Jeszcze jeden wiadukt o wygi�tym 
grzbiecie zadudni� nade mn�. Od zachodu nadci�ga�y chmury zwiastuj�ce burz�. Po 
dw�ch 
tygodniach upa�u przyda�aby si� taka burza. Nawet przelotna.
- Przejecha�e� ci�g�� lini� - zauwa�y� fiat.
Z powrotem skr�ci�em na sw�j pas i otar�em pot z twarzy. Pi�ciogodzinna jazda, 
temperatura przekraczaj�ca trzydzie�ci stopni i te opary benzyny, kt�re 
wch�on��em - 
wszystko to dawa�o o sobie zna�.
Silnik zawy� bardziej basowo. - Ma�y pag�rek - odci��em si� - a ty ju� 
puchniesz.
*.*.*
Ulewa lun�a z nadej�ciem zmierzchu. Przypomnia�em sobie o termosie z kaw� i o 
kanapkach, kt�re je�li si� nie zesch�y, to na pewno p�ywa�y w ma�le. Zapali�em 
�wiat�a 
mijania, po czym przytrzymuj�c kierownic� �okciami, nape�ni�em kaw� plastykowy 
kubek. 
Torby z prowiantem nawet nie otwiera�em; cisn��em j� do przydro�nego rowu.
Potoki wody z wolna zamieni�y si� w pojedyncze krople i zanim dotar�em do 
Miasteczka, deszcz usta� ca�kowicie. Przed rogatkami �ywiej zabi�o mi serce. W 
Miasteczku 
sp�dzi�em pi�tna�cie szczeni�cych lat tak gorzkich, �e kiedy przeprowadzi�em si� 
do Miasta, 
poprzysi�g�em nigdy tutaj nie wr�ci�. S�owa dotrzyma�em, ale w miar�, jak czas 
zaciera� 
moje wspomnienia, coraz bardziej ci�gn�o mnie w te strony.
P� kilometra od �r�dmie�cia Miasteczka po�o�ony jest park komunalny. 
Skierowa�em 
si� tam, do tego jedynego miejsca, kt�re ongi� dawa�o mi poczucie 
bezpiecze�stwa. Troskliwi 
ojcowie Miasteczka, w obawie przed nie uznaj�cym �wi�to�ci czystego powietrza 
zmotoryzowanym ludem, nakazali posadowi� u wylotu alei parku betonowe pacho�y w 
stylu 
zap�r przeciwczo�gowych. Omin��em je id�c w smudze �wiate� mojego fiata.
W parku deszcz pada� nadal i kiedy wreszcie odnalaz�em ten znajomy wi�z, koszula 
przemok�a na mnie dokumentnie. Drzewo, trawione grafioz�, wygl�da�o dosy� 
marnie. 
Poklepa�em pie� ze wsp�czuciem.
- Twoje najlepsze lata min�y, stary - rzek�em.
- Wyp�akiwa�e� przede mn� wszystkie �ale - odrzek�. - A ja s�ucha�em ci� 
cierpliwie, 
tak jak mo�e s�ucha� tylko wi�z przyjaciel.
Zimne krople pociek�y mi po karku. Zapi��em koszul� pod szyj�.
- Jeste� zwyk�ym drzewem - powiedzia�em. - Drzewem toczonym przez chorob�, na 
kt�r� nie wynaleziono skutecznego lekarstwa. W dodatku starym drzewem.
Westchn�� i strz�sn�� z siebie resztki wody.
- Mog� ci jako� pom�c? - zapyta�em. Ale on milcza�. i domy�li�em si�, �e wi�cej 
nie 
przem�wi.
Dochodzi�a dwudziesta druga. Wprawdzie pok�j w hotelu mia�em zarezerwowany, 
zawsze jednak istnia�a mo�liwo��, �e jaki� analfabeta w recepcji pomyli nazwiska 
i zamiast 
mnie umie�ci w spisie swoj� te�ciow�. A ja jutro musz� by� wypocz�ty i �wie�y 
niczym 
kr�lewicz z bajki. Ponownie klepn��em schorowany pie�, tym razem na po�egnanie, 
i nagle 
pociemnia�o mi w oczach.
Najdelikatniejsze dr�enie przebieg�o przez ziemi�. Zapad�a taka cisza, jakby 
�wiat 
os�upia� w niemym zdumieniu. Sta�em sparali�owany pod wi�zem, podczas gdy w t� 
wszechobecn� cisz� zacz�� si� wkrada� przenikliwy, wysoki d�wi�k, coraz 
g�o�niejszy. 
Odnios�em wra�enie, �e zamkni�to mnie w kloszu z grubego kryszta�u, kt�ry 
wprawiono w 
wibracj�.
Co� si� sta�o - pomy�la�em.
Nat�enie d�wi�ku dotar�o do granicy b�lu, potem d�wi�k ten rozpad� si� na 
harmoniczne alikwoty i skona�. Poruszy�em g�ow�.
Krople deszczu kapa�y z koron g�sto sadzonych brzost�w i limak�w i gin�y w 
sk�pym poszyciu. Znajomy wi�z poskrzypywa� jak dawniej, pochylaj�c si� nad 
sfatygowan�, 
ko�law� �aweczk�, na kt�rej tak ch�tnie niegdy� przesiadywa�em.
- Co� si� sta�o - powt�rzy�em g�o�no, wracaj�c do samochodu.
�Continental" wznosi si� przy g��wnej arterii Miasteczka, nad restauracj� o tej 
samej 
nazwie. W�z zostawi�em na parkingu strze�onym i przez nikogo nie zatrzymany 
wkroczy�em 
do pustego holu, kt�ry o�lepi� mnie sznurem neon�w nad punktami sprzeda�y 
pami�tek.
Recepcj� umieszczono na p�pi�trze. Panuj�c� wok� dok�adn� cisz� zak��ca�o 
jedynie brz�czenie opraw lamp jarzeniowych i melodyjne, dwutonowe zawodzenie 
elektronicznego gongu. Gong sygnalizowa� pracownikom hotelu przybycie nowego 
go�cia, 
czyli moje.
Ale nie zjawia� si� nikt.
Dwukrotnie przemierzy�em pusty hol i znowu zatrzyma�em si� przy kontuarze 
recepcji, naprzeciwko �ciennej gabloty zawieszonej pod zegarem. Zegar wed�ug 
wszelkich 
oznak sta�. Gablota sk�ada�a si� z mn�stwa przegr�dek z uchwytami na klucze.
- Jest tu kto�? - zapyta�em.
- Tiii-tuuu - odpar� gong i zaraz doda� zaczepnie: - tiii-tuuu.
Wytar�em wilgotne d�onie w chusteczk�. Na czubkach palc�w mia�em resztki kory 
wi�zu przyjaciela.
- Jestem zm�czony - o�wiadczy�em. - Musz� natychmiast i�� do ��ka, bo jutro 
czeka 
mnie piekielnie ci�ki dzie�.
- Tiii-tuuu.
Wszed�em za kontuar i zbli�y�em si� do �ciennej gabloty. Odszuka�em klucz od 
swojego pokoju, wyj��em go z uchwytu i pomaszerowa�em do windy.
- Tiii-tuuu - powiedzia� do mnie gong na po�egnanie.
M�j pok�j znajdowa� si� na pierwszym pi�trze. W windzie przyg�adzi�em w�osy i 
wyszczerzy�em z�by do swojego odbicia w lustrze. By�y ��te od nikotyny. 
Przypomnia�em 
sobie o papierosach, kt�rych palenie u�atwia mi koncentracj�. Zostawi�em je w 
samochodzie 
razem z maszynk� do golenia.
*.*.*
Zdj��em wilgotn� odzie� i z przyjemno�ci� rozci�gn��em si� na pos�aniu. Wci�� 
s�ysza�em to niezmordowane zawodzenie gongu w holu na dole.
Musz� czym pr�dzej zasn��. Jutro rano mam przecie� za�atwi� Spraw�.
- Liczymy na ciebie. Sprawa jest niezwykle wa�na dla naszego Instytutu - 
powiedzia� 
Szef i pocz�stowa� mnie cygarem. Cygaro by�o wonne jak kadzid�o. - 
Przedsi�biorstwo na 
pewno wywi��e si� z tej dostawy, pr�dzej czy p�niej. Chodzi tylko o to, �eby 
oni 
zrealizowali nasze zam�wienie w terminie i przyj�li zlecenie na dokonanie tych 
paru 
ulepsze�, zgodnie z dokumentacj�.
D�wign�� ty�ek z fotela, by poda� mi ogie�. Poderwa�em si� tak�e, komplikuj�c 
sytuacj�. Omal nie wyr�n��em czo�em w jego �ysin�.
- Rozumiem, panie dyrektorze - odpar�em.
- Tiii-tuuu.
Wzrok ju� mi przywyk� do ciemo�ci i rozejrza�em si� po swoim pokoju. Zegar na 
nocnej szafce, wzorem tego w recepcji, sta� na godzinie dwudziestej drugiej. Z 
sufitu zwisa� 
sze�cio - lub o�mioramienny �yrandol. Liczy�em te ramiona kilkakrotnie i raz 
by�o ich sze��, 
a raz osiem.
- Tiii-tuuu.
- Nie, cholera - powiedzia�em. - Nie zasn�.
Powt�rnie spojrza�em na �yrandol. Teraz mia� dwa ramiona. Trzyma� kartonow� 
teczk�.
- To dokumentacja - zakomunikowa�. - Jest tu wszystko, czego b�dziesz 
potrzebowa�.
Wzi��em od niego t� teczk� i raptem ogarn�y mnie w�tpliwo�ci.
- Panie dyrektorze - zacz��em. Udekorowa� twarz skupionym zainteresowaniem.
- No, s�ucham. �mia�o, �mia�o.
- Bo... Chodzi nam o to wahad�o neutronowe, prawda? A ja, ogl�dnie m�wi�c, nie 
jestem fizykiem nawet z zami�owania.
Jego skupione zainteresowanie ust�pi�o zniech�ceniu.
- Mo�e lepiej b�dzie - ci�gn��em - je�li do Miasteczka pojedzie kto� z personelu 
technicznego, kto si� zna na fizyce j�drowej.
- Cygarko? - Szef otworzy� przede mn� inkrustowan� szkatu�k�. -Prosz�, kolego.
- Tiii-tuuu.
M�j r�czny zegarek wskazywa� zero trzydzie�ci. Przewr�ci�em si� na prawy bok.
- Tiii-tuuu.
Wsta�em z tapczanu i w samej pi�amie z determinacj� ruszy�em do windy. W 
zdenerwowaniu przywo�a�em stoj�c� na parterze. Nie czekaj�c na ni� wszed�em do 
tej, kt�ra 
przywioz�a mnie na to pi�tro. Hotel na chwil� o�y�.
W recepcji nadal nie by�o �ywej duszy.
- Naprawd� nikogo tutaj nie ma? - zawo�a�em.
- Tiii-tuuu.
- Wy��czcie wreszcie ten piekielny gong, bo go rozwal�!
Nie zjawi� si� nikt. Przepatrzy�em pusty hol, a potem z najbli�szej serwantki 
punktu 
sprzeda�y pami�tek wydoby�em kosmonaut� w baloniastym he�mie. Kosmonauta 
wygl�da� 
wyj�tkowo solidnie. Nadawa� si� do rozwalenia gongu.
- Tiii-tuuu.
Machn��em na to r�k�. Zrezygnowany wr�ci�em do swego pokoju i rzuci�em si� na 
tapczan.
*.*.*
�yrandol pod sufitem mia� niew�tpliwie osiem ramion. Potrz�sa� nimi, bucza�. 
Nie, to 
bucza�y oprawy jarzeniowych kinkiet�w na korytarzu. By�o duszno.
Rozsun��em firanki i otworzy�em okno.
- Gor�co? - zagadn�� serdecznie Szef.
- To ten dym - wyja�ni�em.
- Ach, rzeczywi�cie. Troch� tu nakopcili�my.
Z b�aze�skim po�piechem rozdusi� niedopa�ek cygara w popielniczce. Dwa mosi�ne 
amorki zagl�da�y zaskoczone do jej wn�trza. Szef, odgrodzony od ludzi 
sekretariatem nie do 
sforsowania, rozparty w fotelu mi�dzy kolorowym telewizorem a zat�oczonym 
barkiem, czu� 
si� tutaj swobodnie i pewnie. Ja tak�e postanowi�em czu� si� swobodnie i pewnie. 
G�o�no 
wyssa�em nie istniej�ce resztki drugiego �niadania z nie istniej�cej dziury w 
z�bie. Szef uda�, 
�e nie zauwa�y� tej nonszalancji.
- Zaczyna�e� u nas od go�ca - rzek�. I zmieni� temat. - Szczeg�y techniczne s� 
ma�o 
istotne. Nasz Instytut zatrudnia znakomitych fachowc�w, ale je�li chodzi o 
wsp�prac� z 
kooperantami, nie maj� �adnego do�wiadczenia. Do Miasteczka musi pojecha� 
cz�owiek ze 
zmys�em handlowym, z darem przekonywania. I ty jeste� tym cz�owiekiem, albo ja 
si� nie 
znam na ludziach.
Milcza�em. Milczenie cz�sto przynosi korzy�ci. Szef pochyli� si� nad interkomem.
- Zojka - powiedzia� do mikrofonu - zr�b nam po kawie. - U�miechn�� si� do mnie 
poufale. - �Jasia W�drowniczka", kolego?
Ustawi� na biurku kieliszki i nape�ni� je do po�owy. Z wpraw�.
- Ze wszystkich naszych kooperant�w Przedsi�biors...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin