Jan Kasprowicz
Pisma zebraneTom 3Utwory literackie
Część 1 Anima lachrymans — Miłość
Choć ty mną miotasz po spienionej fali,
Jak burza morska resztkami okrętu,
Tutaj, gdzie chmur mi słońce nie przepali,
Gdzie każdy jęk mój ginie w głuchej dali
Zamętu;
Choć ty mi w duszę wlewasz żółci zdroje,
Że myśl tu nieraz myśli przeciwieństwem,
Że, gdy ogarną mnie twe niepokoje,
Rzucam na siebie i na bliskie swoje
Przekleństwem;
Choć ty mnie krwawym naznaczyłaś chrzęstem,
Stanąwszy blada już nad mą kołyską;
Choć przez cię nieraz jako starzec jestem,
Że mi śmierć, zda się, z swych skrzydeł szelestem
Tak bliską;
Bądź pozdrowiona, o ty bez promienia,
Który nadzieją martwe serca pieści,
Spowita płaszczem bezdennego cienia,
Żródło mej pieśni, macierzy natchnienia,
Boleści!…
I tak mnie wziąwszy za wychudłe ręce,
Przez przepadliska gnała i przez chaszcze
W coraz to nowe czarnych zmroków paszcze,
Gdzie szum złowróżbny i wycia zwierzęce.
A sama była jak dysonans w pieśni,
Jak ton przecierpki w słodkiej grze kolorów —
Nie! kształty miała krew ssących upiorów,
Co zabijają w swoich ramion cieśni.
A gdy zziajany i jak pies skomlący,
Któremu trąbę zamknięto kagańcem,
Wyjęknę: „Dosyć! gdzież koniec z tym tańcem?!”
Ona, zwróciwszy ku mnie wzrok ziębiący,
Jeszcze mną silniej szarpnie i ze zgrzytem
Swych kłów pożółkłych szepnie: „Tam! za bytem!”
Z przepaści zmroków, z stożkowego kojca,
Rozdarte wrzaski, pomieszane z łzami,
Jak kłęby dymu wznoszą się przed nami,
Szumią, jak drzewa oliwne Ogrójca.
Coraz to bliżej! hejże, coraz bliżej!
Oto już widzę: śród gruzów i zielska
Wiją się z głodu poskręcane cielska,
A inne drgają, przybite do krzyży.
„I cóż? wypoczniem?” z chichotem zawarknie,
Jak ta gadzina, co zęby wyszczerza
Nad kęsem ścierwa, nad trupem — szermierza…
„Na ten spoczynek pewnie, że ci sarknie
Wszystek twój rozum, ty mój charcie gończy!”
„Pędź! pędź! — wyjęknę — tam, gdzie byt się kończy!”
I tak pędzimy oboje szaleni:
Ona jak olbrzym, zbrojny w piekieł moce,
Co swymi stopy las dębów druzgoce,
A ja jak piłka!… Hej, któż mnie obroni?!…
„Spocznij! — znów błagam; — w tej straszliwej jeździe
Sił mi już braknie, drżę, jak te paprocie;
Oto polanka: las się kąpie w złocie:
W świcie porannym i w porannej gwieździe.
Spocznij! czy słyszysz?” — Z góry przez półcienie
Spływał dźwięk ku nam, poczęty snadź w niebie:
„Tu u stóp bożych cisza i zbawienie!”
„Chodź! chodź! tam dotąd to nie nasza droga!”
Pogna mnie znowu i znów w gąszczach grzebie —
„Dla nas! ach! dla nas nie ma nawet Boga!”
Zaprawdę! od ludzkiej doli
Szczęśliwszą stworzyły losy
Szumiącym zbożom na roli,
Co jutro padną od kosy.
Słońce je ogniem swym grzeje,
Wiatr pieści, deszczyk je chłodzi,
Aby spełniły nadzieje,
Z których w bród chleba się rodzi.
Na mojej duszy zagonie
Słońce majowe nie płonie,
Rosisty deszczyk nie pada:
Zorany, odłogiem leży,
Miast żyta zielsko się szerzy
I ziarna, próżno siane, bezlitośnie zjada.
Ach! sercem mi oddani
Chcą nieraz, patrząc w oczy,
Odgadnąć z nich, co rani —
Co tak mą duszę tłoczy.
Daremnie! o daremnie!
Nie zdradzą oczy moje,
Czemu swe gniazdo we mnie
Uwiły niepokoje.
Na niebie świecą słońca,
Przy mnie się miłość pali,
Co zdrowie niesie bytom:
Daremnie! aż do końca
Pójdę i zginę w dali
Sam z troską mą ukrytą.
Cóż jest warte życie bez uniesień,
Bez tych szaleństw, którym ludzie chłodni
Dają miano występku i zbrodni?
Takie życie, to jak słotna jesień:
Nie ma słońca, co świeci i grzeje,
Nie ma kwiatu, co szerzy swe wonie,
Tylko wicher po pustym zagonie
Z przeraźliwą monotonią wieje.
Za to wiośnie podobne jest życie,
Gdy kochaniem wzbiera i cierpieniem,
Gdy się zrywa ku gwiazdom w błękicie:
Blaski, ciepło i zapachy świeże
Tego życia bogatym są mieniem —
To wszystko, co swe źródło z bożych natchnień bierze.
O serce biedne, o zdeptane serce!
Po co tak rwiesz się do dalszego bytu?
Czyliż nie lepiej w zawodów rozterce
Rzucić na zawsze jesienne kobierce
Łez i przekwitu?
Czyliż nie lepiej raz. zginąć jak liście,
Które wiatr — patrzaj! — ścina z tego drzewa,
Niżeli czekać tak na wiosny przyjście,
Co tobie, serce! nie zalśni ogniście
I nie zaśpiewa?
Czy strach ci próżni, co za grobem zieje?
Czy cię przeraża, ach! to nic bezdenne,
Gdzie świt swych brzasków srebrzystych nie leje,
Gdzie się pragnienia kończą i nadzieje,
Te widma senne?!
Stłum tę chęć życia! Nie różni się niczem
Od tamtych bezdni pustka wokół ciebie;
Tylko że tutaj pali cię swym zniczem
Ułudna gwiazda, drżąca na zwodniczem
Pożądań niebie…
Chłód mnie ogarnął… O biada mi, biada!…
Czyż żar wczorajszy na zawsze już minął?
Czyż zżółkły demon, który dziś mi składa
Zimne całunki na ustach, owinął
Pierś mą na zawsze, abym wiądł i ginął,
Jako te zioła na pustym przydrożu?
Ażebym zamilkł, jak potok, co płynął
Wczorajszej doby radośnie ku morzu,
A dzisiaj legł, uwiezion w lodowatym łożu?…
Czyż pod ciśnieniem zimnego wyziewu
Mam być dziś statuą, lecz statuą bez życia?
Śpiewem — lecz tylko wczorajszego śpiewu
Echem bezdźwięcznym? Kwiatem — lecz bez kwiecia?
Blaskiem — bez ciepła? Łodzią do rozbicia
Niosącą duchy, którzy w niej złożyli
Swoje nadzieje i serc swoich bicia?
Żywym upiorem, co się darmo sili
Odwalić wieko trumny w przebudzenia chwili?…
Chłód mnie ogarnął… Ach! gdzież ty, Miłości!
Coś mnie ciepłymi otaczała sploty
Ranem wczorajszym? czy już nie zagości
Obraz twój we mnie? Czyliż duch twój złoty
Stał się już cieniem, nikłym, bez tęsknoty
Za światła zdrojem? Czy już nie zawładnie,
Pełen młodzieńczej wiary i ochoty,
Nad moją głową, nim na pierś opadnie
Bez myśli? nad mym sercem, nim bez uczuć zbladnie?
Zbliż się ty ku mnie i usta rumiane
Przyłóż do piersi, aż ten prąd miłosny
Zmieni me nerwy w struny, rozegrane
Smyczkiem artysty w dźwięczny hymn, w radosny
Hejnał zaślubin, w świtającej wiosny
Hołd przynależny i serce me potem
Złącz z sercem ludzi: tych, którzy żałosny
Prowadzą żywot, że nie jest żywotem,
I tych, co się radości olśniewają złotem.
Tak! złącz mnie z tymi, których jęk stłumiony
Dziś do niebieskich szczytów nie dobija,
Lecz się po ziemi wije i, skroplony
W krwawe rubiny, na powrót się wpija
W serca nieszczęsnych, jak w swą zdobycz żmija!
Połącz mnie z tymi, którym dzień słoneczny
Mgłą jest i nocą więzienną, co mija,
By znów się zacząć, wiążąc w zmrok się wieczny
Bez słabych nawet błysków i bez drogi mlecznej…
Każ mi ukochać i tych, co przed zorzą
Dnia jutrzejszego padną; co śród łzawej,
Serdecznej skargi w trumnę się położą,
W trumnę dziejowych losów, gdy śród wrzawy
Smutnych zapasów duch jutra nad mgławy
Świat się uniesie i miejsca tu grobom
Nowym udzieli, śmierci nowej strawy:
Każ ich ukochać, ty, wielka żałobą!
Niech między mną nie będzie przedziału i tobą…
Tak! niech ukocham to, co jest w wszechświecie
I to, co w sercu człowieka się mieści:
Rozpacz, co duszę kamieniem mu gniecie,
Rozkosz, co widmem słonecznym go pieści,
Niech się skrysztalą w hymnu mego treści…
Jego nadzieje, porywy, zachwyty,
Jego upadki śród jęków boleści
Niech się wyryją śród brązowej płyty
Mej duszy, niech się złożą w pomnik niespożyty.
Wtenczas ma dusza ich duszą zarazem,
A moje serce sercem tych walczących;
Wtenczas pieśń moja stanie się obrazem
O harmonijnych barwach a gorących,
Rzeźba o liniach spokojnych, kryjących
W swoim pokoju płomienny żar ducha —
Będzie muzyką o tonach płynących
W rozległym echu, w które człek się wsłucha
I w głębi swego serca zgasłe skry rozdmucha.
Żem młodo rzucił próg rodzinnej chaty
I biegł za słońcem, które złudne snuje
Pasma za sobą, żem darmo zapłaty
Szukał za trudy tam, gdzie zblakłe kwiaty,
Nie żałuję.
Żem między ludzi poszedł, kędy dźwięki
Młodzieńczej pieśni dzika rozpacz psuje,
Żem ścisk zobaczył wychudzonej ręki
I łzy w źrenicach; żem usłyszał jęki,
Nie żałuję....
hildahasz