Haig Brian - Sean Drummond 02 - Spisek.doc

(1461 KB) Pobierz
Brian

Brian Haig

SPISEK

Sean Drummond 02

Z angielskiego przełożył Grzegorz Kołodziejczyk

Tytuł oryginału: THE KINGMAKER

Wydanie I

ISBN 83-7359-125-7

Wydawnictwo Albatros 2005

Poświęcam Lisie, Brianowi,

Patrickowi, Donnie i Annie

ROZDZIAŁ 1

Dwóch rosłych żandarmów wojskowych wprowadziło więźnia, popchnęło na krzesło i momentalnie przykuło go do stołu. Stół był przytwierdzony do posadzki, posadzka do więzienia, i tak dalej.

– Chłopcy, to nie jest potrzebne – zwróciłem grzecznie uwagę. Zostałem beznamiętnie zignorowany. – Słuchajcie, to śmieszne – powiedziałem, trochę bardziej zirytowany. – Przecież on się stąd nie wydostanie, a tym bardziej nie odejdzie na dwa kroki od więzienia, bo natychmiast zostanie rozpoznany.

Stroszyłem piórka, żeby zrobić wrażenie bardziej na więźniu niż na strażnikach. Jestem prawnikiem. Nie jestem ponad takie rzeczy.

Sierżant żandarmerii wcisnął klucz do kajdanek do kieszeni i odparł:

– Nic więźniowi nie dawać. Żadnych długopisów, ołówków, ostrych przedmiotów. Pukaj pan, jak skończysz.

Przyglądał mi się dłużej, niż to było konieczne – to spojrzenie miało oznaczać, że nie ma dobrego zdania ani o mnie, ani o celu mojej wizyty. Podobnie zresztą jak ja, jeśli chodzi o to drugie.

Odpłaciłem mu takim samym zimnym spojrzeniem.

– W porządku, sierżancie.

Żandarmi wymaszerowali z sali, a ja odwróciłem się do więźnia. Minęły ponad dwa lata, a mimo to zmiany w jego wyglądzie były ledwie dostrzegalne – włosy może nieco posiwiały. Mężczyzna był wciąż bardzo atrakcyjny: ciemna czupryna, głęboko osadzone oczy. Niektóre kobiety uważają ten typ urody za pociągający. Sylwetka sportowca nabrała miękkich konturów, ale szerokie ramiona i wąskie biodra pozostały. Zawsze lubił pakować na siłowni.

Za to psychicznie najwyraźniej zamienił się w wypalony wrak: opuszczone ramiona, podbródek na piersi, ręce zwisające bezwładnie wzdłuż boków. Niedobrze – nic dziwnego, że zabrali mu sznurówki i pasek.

Pochyliłem się i ścisnąłem go za ramię.

– Bill, spójrz na mnie.

Nic. Ścisnąłem mocniej.

– Billy, do cholery, to ja, Sean Drummond. Weź się w garść i popatrz na mnie.

Nawet nie drgnął. Szorstkie odzywki nie przebiły się przez mur depresji – może uderzyć w łagodniejsze tony?

– Billy, posłuchaj... Mary zadzwoniła dzień po twoim aresztowaniu i poprosiła mnie, żebym zaraz tutaj przyjechał. Chce, bym cię reprezentował.

Tutaj, czyli do aresztu wojskowego, znajdującego się na tyłach Fort Leavenworth w Kansas.

Mary od dwunastu lat była żoną mężczyzny, do którego mówiłem – generała brygady Williama T. Morrisona, jeszcze do niedawna amerykańskiego attache wojskowego w naszej ambasadzie w Moskwie.

Dzień po aresztowaniu, czyli dwie długie, podłe doby temu, stacja CNN powtarzała do znudzenia zdjęcia amerykańskiego generała wywlekanego z drzwi moskiewskiej ambasady przez gromadę agentów FBI w kamizelkach kuloodpornych; widać było wyraźnie twarz generała, na której wściekłość walczyła z frustracją. Od tego czasu w gazetach ukazały się niezliczone artykuły, opisujące ze szczegółami, jaki to z niego podły drań. Jeśli doniesienia te były prawdą, siedziałem naprzeciwko najbardziej odrażającego zdrajcy od... cholera wie, pewnie od zawsze.

– Jak ona się czuje? – wymamrotał.

– Przyleciała wczoraj z Moskwy. Mieszka u ojca.

Ponurym skinieniem głowy dał znać, że przyjął to do wiadomości.

– Dzieci świetnie sobie radzą – ciągnąłem. – Jej ojciec ma dobre kontakty w Sidwell Friends Academy, prywatnej szkole, do której chodzą dzieci sławnych ludzi. Jest nadzieja, że uda się je tam wcisnąć.

Czy nie będzie lepiej, jak każę mu myśleć o żonie i rodzinie? Siedział zamknięty w specjalnym skrzydle i zabroniono mu wszelkich kontaktów ze światem zewnętrznym: żadnych telefonów, listów, kartek. Władze uznały, że odizolowanie ma zapobiec przekazaniu przez niego dalszych informacji i odbieraniu zakamuflowanych wskazówek od rosyjskich mocodawców. Może i tak. Zapomnieli wspomnieć, rzecz jasna, że taka towarzyska separacja doprowadzi go do tego, że rzuci się w ramiona przesłuchujących i zacznie paplać jak dziecko.

Założyłem nogę na nogę.

– Bill, zastanówmy się spokojnie. To są diabelnie ciężkie zarzuty. Częściej wygrywam, niż przegrywam, ale znajdziesz wielu adwokatów lepszych ode mnie. Mogę ci kilku wymienić, jeśli chcesz.

W odpowiedzi usłyszałem szurnięcie nogami. O czym on myślał?

Powinien się zastanawiać, czemu nie bajeruję go na potęgę. Większość facetów na moim miejscu machałoby ramionami, przechwalało się i błagało go, żeby pozwolił się reprezentować.

O takich jak on adwokaci śnią po nocach i doznają orgazmu. Jak sądzicie, ilu generałów zostaje oskarżonych o zdradę swojego kraju? Sprawdziłem to, zanim przyleciałem do Kansas – ostatnim był Benedict Arnold, i nie zapominajcie, że prysnął do Anglii przed procesem, zatem nikt nawet nie uszczknął sprawy.

Morrison wciąż milczał, więc powiedziałem:

– Jeśli chcesz wziąć mnie pod uwagę, to przypominam, że znam ciebie i twoją żonę. To dla mnie sprawa osobista. Włożę w obronę serce i duszę.

Poczekałem, aż ta informacja wsączy się do jego głowy... i nic.

– Słuchaj, czy jest ktoś, kogo byś wolał? Po prostu powiedz. Nie poczuję się dotknięty. Do diabła, nawet pomogę to załatwić.

Naprawdę bym tak zrobił. Włożyłbym w to serce i duszę. Nie przyjechałem dlatego, że on mnie poprosił, ale dlatego, że Mary mnie o to błagała. A jeśli chcecie poznać całą prawdę, stawiało mnie to w sytuacji konfliktowej, bo ona i ja byliśmy kiedyś... jak by to delikatnie ująć? Związani. O co chcecie się założyć, że to adwokat jako pierwszy wypowiedział to słowo w ten właśnie sposób?

Należeli do tego samego klubu szachowego? A może mieli burzliwy romans, trwający niewiarygodne trzy lata?

Tak, a propos ostatniego punktu.

Usta Billa poruszyły się nieznacznie.

– Przepraszam... co mówiłeś?

– Powiedziałem, że chcę ciebie.

– Jesteś pewien, Billy?

Pokiwał głową.

– Cholera jasna, powiedz do mnie Billy jeszcze raz, a wylądujesz na podłodze. Wciąż jesteś majorem, a ja generałem, kretynie jeden.

No właśnie... to była szczypta dawnego Williama Morrisona, którego znałem i nie cierpiałem. Byłem starym kumplem od poduszki jego żony i wierzcie mi, coś takiego nie wiąże ze sobą facetów. I tak nie bylibyśmy kolegami, bo on był generałem, a ja majorem, a w armii to przeszkoda nie do pokonania. Poza tym William T. Morrison był zarozumiałym, wymuskanym kutafonem – o czym Mary myślała, kiedy za niego wychodziła?

Mogła wybrać o wiele lepiej. Na przykład mnie.

Sięgnąłem do aktówki i wyciągnąłem kilka arkuszy papieru.

– Dobra, podpisz formularze. Ten pierwszy to wniosek do JAG, żeby wyznaczyli mnie na twojego adwokata. Drugi to zezwolenie dla mnie, żebym mógł wertować twoje akta i wszystko, co ciebie dotyczy. – Wyciągnąłem pióro. – Najpierw obiecaj, że nie przebijesz tym siebie albo nie zrobisz czegoś w tym guście.

Wyrwał mi pióro z ręki, maznął swoje nazwisko na obu formularzach, a potem rzucił we mnie piórem.

– Dzięki – wymamrotałem.

– Odpierdol się, Drummond – mruknął. – To znaczy... niech cię szlag.

Sprawy przybierały chyba dobry obrót, no nie?

– Przyznałeś się już do czegoś? – zapytałem.

– Nie, oczywiście, że nie. Bierzesz mnie za jakiegoś skretyniałego dupka, czy co?

Facet ma na sobie paskudny pomarańczowy kombinezon i jest przykuty do stołu w więzieniu o podwyższonym rygorze. Czy to może być poważne pytanie?

– I niech tak zostanie – powiedziałem. – Nie puszczaj pary z ust, jeśli mnie przy tym nie będzie. Nie rób żadnych aluzji, uników, zwodów. Bez względu na to, czy jesteś winny, czy nie, twoim jedynym atutem jest to, co masz zamknięte w głowie, i musimy to zachować. Rozumiesz?

– Drummond, to moje poletko, zapomniałeś o tym? Czy jakiś tępy głupek ma mi mówić, jak to się robi? Wykołuję każdego fajfusa, którego tu sprowadzą.

Szorstka jak papier ścierny arogancja, którą tak dobrze pamiętałem, zdecydowanie wychodziła na wierzch. Dobrze to czy źle?

Odsunąwszy na bok inne względy, uznałem, że to dobrze, że obudziła się w nim siła ducha. Jeszcze przed chwilą był skorupą ze skłonnościami samobójczymi i istniało niebezpieczeństwo, że jeśli nic nie zapełni tej próżni, próżnia wessie go w całości.

Tak czy owak spełniłem swój obowiązek. Udzieliłem ostrzeżenia, a teraz nadszedł czas, by dokończyć przemowę.

– Armia ma trzydzieści dni na formalne przedstawienie ci oskarżenia i ściągnięcie nas do sądu, gdzie będziemy musieli powiedzieć, czy przyznajesz się do winy, czy nie. Mniej więcej miesiąc później rozpocznie się proces. Jeśli uznają cię za winnego, wkrótce potem zostanie ogłoszony wyrok. Czy muszę ci mówić, jaka jest najwyższa kara za zdradę? – To był zakamuflowany wywiad, do którego my, adwokaci, uciekamy się w przypadku, gdy klient jest dupkiem. Bill zmarszczył brwi i pokręcił głową. – Powiem ci teraz, jak się do tego zabierzemy – ciągnąłem. – Znajdę pomocnika mówiącego po rosyjsku i urządzimy tu satelitarne biuro. Potem zacznę gromadzić dowody. Rozumiesz, jak to przebiega?

– Oczywiście.

– Sprawy o szpiegostwo są, jak by to powiedzieć... inne. To będzie przeciąganie liny.

Bill skinął głową, że rozumie, choć w gruncie rzeczy gówno rozumiał. Czekało go odkrycie, że jego los zależy od tajnych informacji, których najbardziej zatwardziałe agendy rządowe będą bronić zębami i pazurami, nawet przed jego adwokatem, i że w przeciwieństwie do spraw prawie każdego innego przestępcy jego szanse obrony będą torpedowane przez zasady bezpieczeństwa, upartych biurokratów oraz przemożne pragnienie władz, by spalić go na stosie.

Nie wspomniałem mu o tym – na razie. Widmo samobójstwa wciąż snuło się w pobliżu, a ja nie chciałem spychać go z krawędzi w otchłań wieczności. Wstałem.

– Czas już na mnie – oznajmiłem. – Będziemy w kontakcie.

Spojrzał na mnie udręczonym wzrokiem.

– Słuchaj, Drummond, jestem kompletnie...

– Niewinny... tak?

– Tak. Naprawdę, to wszystko jest...

Podniosłem rękę, nie pozwalając mu dokończyć.

Byłem oficjalnie jego adwokatem i nie miało sensu, żebym się w to zagłębiał. Później będzie mógł wciskać mi takie bujdy, jakie zdoła wymyślić, a ja będę cierpliwie odsiewał te wyjątkowo niewiarygodne od ledwo prawdopodobnych tak długo, aż zdołamy ustalić, który stek kłamstw wykorzystać do jego obrony.

Ale teraz, patrząc z perspektywy czasu, wiem, że powinienem był wtedy stamtąd wyjść i nigdy nie wrócić.

ROZDZIAŁ 2

Pentagon to nie jest miejsce z gatunku moich ulubionych. Pracuje tam rzesza ludzi, którzy robią wiele nieocenionych rzeczy: na przykład pilnują, by Kongres wysyłał co miesiąc dość pieniędzy na moje konto. Jednak gmach jest olbrzymi, nieprzyjemny i przerażająco bezosobowy. Wystarczy nosić mundur odpowiednio długo, żeby nieuchronnie dostać tam przydział. Podobnie, jeśli żyjesz dość długo, dostajesz zmarszczek, coraz częściej puszczasz bąki i masz nieszczelny pęcherz. Nie poświęcam dużo czasu na myślenie o starości. Odwiedzam Pentagon tylko wtedy, gdy muszę.

Wdrapałem się na trzecie piętro do biura głównego sędziego wojskowego, generała majora Clappera i dowiedziałem się od jego sekretarki, że generał odbywa właśnie szalenie, szalenie ważne spotkanie, którego absolutnie, absolutnie nie można przerywać. Miała na imię Martha, i nie umknęło mojej uwagi, że kiedy ze mną rozmawiała, często powtarzała słowa.

– No dobrze, Martho, może bym tak sobie usiadł, póki czekam, czekam?

– Niech się pan zamknie... po prostu niech się pan zamknie.

Po krótkim, acz nieprzyjemnym oczekiwaniu drzwi gabinetu Clappera otwarły się i szeregiem wyszli z niego kobiety i mężczyźni o ponurych minach, w ciemnych, służbowych garniturach i kostiumach. Z jakiegoś niezgłębionego powodu wszyscy agenci mają charakterystyczny wyraz twarzy. Może głębokie, mroczne sekrety ściągają ich rysy? A może wszyscy są ponurymi palantami? Co ja mogę o tym wiedzieć?

Tak czy siak, jak tylko tamci zniknęli, podszedłem do Clappera i wręczyłem mu wniosek Morrisona.

Wtedy weszliśmy razem, on i ja, do jego gabinetu. Drzwi zamknęły się, bynajmniej nie delikatnie. Skąd wzięło mi się podejrzenie, że nie usłyszę zwykłego: „Tak, idealnie nadajesz się do tej roboty?”.

– Drummond, to... Co to jest?

– Morrison wnioskuje, żebym go reprezentował.

– To jest tak oczywiste, że aż żałosne. Nie jest tylko oczywiste dlaczego?

– Pewnie dlatego, że uważa mnie za świetnego adwokata.

– Nie, Drummond, nie... Serio? Z jakiego powodu?

Doprawdy, nie da się nie kochać faceta z takim poczuciem humoru. W zasadzie go nie kocham, lecz z pewnością szanuję, a czasem nawet lubię. Jako szef korpusu JAG-u, jest kimś w rodzaju wspólnika zarządzającego największej kancelarii prawniczej świata, z adwokatami, asystentami i sędziami rozrzuconymi po całym świecie, siedzącymi po uszy w masie trudnych do pojęcia spraw i złożonych obowiązków prawniczych. Ta robota rodzi niecierpliwość, skłonność do irytacji i rządzenia się. A może to tylko moje wymysły.

Mój maleńki kawałeczek jego olbrzymiego imperium to mocno wyspecjalizowana komórka, która skupia się na tak zwanych czarnych przestępstwach. Nie są one związane z kwestiami rasowymi, mają natomiast bardzo dużo wspólnego z jednostkami i żołnierzami, których misje są tak niewiarygodnie tajne, że nikt nawet nie wie o ich istnieniu. Są oni tak dużą częścią armii, że mało kto się tego domyśla, a zadanie mojej jednostki polega na tym, by zajmować się problemami prawnymi tej utajnionej rzeszy, i to pod siatką maskującą tak gęstą, że ani jeden promień światła nie przedostaje się pod nią ani nie wydostaje na zewnątrz.

To właśnie tajność tych zadań tłumaczy, dlaczego my – w tym ja – pracujemy bezpośrednio dla Thomasa Clappera. Jesteśmy kłopotliwą bandą i to napawa nas dumą, a ja nieraz słyszałem, że jestem najbardziej kłopotliwy ze wszystkich. To cholernie niesprawiedliwe, ale nikt nie pytał mnie o zdanie.

– Naprawdę nie wiem, czemu on chce akurat mnie, panie generale – zwróciłem się do Clappera. – To zresztą bez znaczenia, oskarżony ma prawo wybrać tego, kto będzie go reprezentował.

Moja intuicja albo – co bardziej prawdopodobne – wyraz twarzy generała powiedział mi, że ten wykład o prawach oskarżonego nie poprawił mu nastroju.

– Wiesz, kim są ludzie, którzy właśnie wyszli z mojego gabinetu? – spytał.

– Mogę się domyślić.

– Nie, nie sądzę. To zespół złożony z pracowników różnych agencji, którego zadaniem jest ocenić, ile szkody wyrządził Morrison. To szefowie kontrwywiadu z CIA, FBI, NSA, DIA, Departamentu Stanu i paru innych agencji, o których w życiu nie słyszałem. Zaleźli mi za skórę. Dopiekło im, że oficer armii Stanów Zjednoczonych zdradził swój kraj w sposób, który trudno sobie wymyślić. Oficer, cholera jasna... generał. Ostrzegli mnie, żebym lepiej nie popełnił przy tej sprawie ani jednego błędu. – Zrobił krótką pauzę. – Czy teraz lepiej rozumiesz, czemu mam pewne wątpliwości co do ciebie?

Skinąłem głową. Po co wysilałby się tłumaczeniem?

Clapper zaczerpnął tchu i dodał:

– Sean, dobry z ciebie adwokat, ale ta sprawa jest cholernie delikatna. Przykro mi. Nie jesteś właściwym człowiekiem.

Znów skinąłem głową. No cóż, naprawdę zgadzaliśmy się w tym punkcie.

– Dobrze. – Wyraz jego twarzy złagodniał, a na moim ramieniu wylądowała ojcowska dłoń. – A teraz zmiataj stąd, wsiadaj w samolot i wytłumacz Morrisonowi, dlaczego nie możesz go bronić. Powiedz mu, żeby się nie martwił, damy mu jednego z naszych najlepszych ludzi. – Spojrzał mi w oczy i ojcowska dłoń zsunęła się z mojego barku. – Do jasnej cholery, czy ty masz pojęcie, w co się pakujesz?

– W coś w rodzaju sprawy o szpiegostwo, zdaje się?

Generał zignorował mój sarkazm. To było roztropne. Wystarczy mnie zachęcić, a wtedy może być tylko gorzej.

Nie jestem przewidywalny w potocznym rozumieniu tego słowa. Clapper zna mnie dość długo, by wiedzieć o moich słabych stronach. Dawno, dawno temu, gdy był nędznym majorem, uczył pewnego tępawego porucznika nazwiskiem Drummond podstaw prawa wojskowego. Później okazał się też krótkowzrocznym głupcem, który przekonał armię, żeby pozwoliła mi studiować prawo i zostać oficerem JAG-u.

Ktoś mógłby zatem powiedzieć, że ta sytuacja wynikła z jego winy. Dawne grzechy zawsze wracają, żeby człowieka prześladować.

– Posłuchaj mnie, Sean – zaczął, siląc się na ugodowy ton – kiedy ludzie z CIA i FBI pierwszy raz zwrócili się do mnie z podejrzeniami wobec Morrisona, byłem mocno rozczarowany. Obserwowali go od miesięcy. Złapali go na gorącym uczynku.

– No cóż, muszę tylko uzyskać najlepszy wyrok, jaki jest możliwy. Każdy kretyn, który skończył prawo, może to zrobić. Czym pan się martwi?

Sądząc po wyrazie jego twarzy, było się czym martwić.

– Przynajmniej spróbuj spojrzeć na to z mojej perspektywy. Negocjujemy z Rosją w sprawie walki z terroryzmem, nie wspominając o trwających rozmowach o ropie, ograniczeniu zbrojeń nuklearnych i setce innych delikatnych kwestii. Rząd nie chce przepychanek z Rosją z powodu tej sprawy. Chwytasz, prawda?

– Tak jest, generale, ale Morrison ma prawo wybrać sobie adwokata – przypomniałem mu po raz trzeci, nie powiem, że subtelnie.

Jest takie stare powiedzenie: „Nikt nie stoi ponad prawem”, które odnosi się nawet do dwu gwiazdkowych generałów – coś w rodzaju boskiej opatrzności. Ciągnięcie tej kwestii mogło się źle skończyć, więc pozostało mi tylko czekać na werdykt.

– No dobra, niech to szlag – rzekł wreszcie Clapper. – Masz tę sprawę.

– Świetnie, dziękuję, sir – odparłem, siląc się na pozę doskonałego podwładnego, co – wziąwszy pod uwagę okoliczności i widownię – było stratą czasu. – Aha, mam jeszcze jedną prośbę.

– Co?

– Potrzebuję asystenta.

– Świetnie. Przedstaw wniosek, a ja go rozpatrzę.

– Karen Zbrovnia – odparłem momentalnie.

– Nie – zaoponował natychmiast generał.

– Czemu nie?

– Jest już zajęta.

– Więc niech ją pan odwoła. Sam pan powiedział, że to w tej chwili najważniejsza sprawa.

– Nie mogę.

– Może pan, sir. Podpisuje pan odpowiedni skrawek papieru i już. Zwrócę się do pana oficjalnie. Potrzebuję Zbrovni.

Generał wydął wargi.

– Tak się składa, że jest już przydzielona do oskarżenia.

Wpatrywaliśmy się w siebie przez dłuższą chwilę. Karen Zbrovnia była jedną z głównych zamachowczyń korpusu JAG-u: błyskotliwą, pewną siebie, od czasu do czasu bezwzględną – aha, i do tego miała zgrabny tyłeczek, jeśli ktoś jest nieokrzesanym typem, który zauważa takie rzeczy. Co jednak dla mnie ważniejsze, jej rodzice byli rosyjskimi emigrantami i mówiła po rosyjsku jak moskwiczanka.

To, że ją straciłem, nie było moim największym zmartwieniem.

– Już skompletował pan skład oskarżenia? – zapytałem.

– W sprawach o szpiegostwo oskarżenie prawie zawsze wcześniej wchodzi do gry. Zbrovnia i jej szef od miesięcy wszystko nadzorowali i akceptowali. Muszą żyć w zgodzie z dowodami, zgadza się?

No cóż, tak... Czy warto było zwracać mu uwagę, że ja też muszę żyć z nimi w zgodzie? I na to jeszcze, że prokuratura ma przewagę, skoro jest zaangażowana w sprawę od miesięcy.

Nagle ogarnął mnie niepokój.

– Powiedział pan „jej szef. Kto stoi na czele oskarżenia?

– Major Golden.

Przyszło mi na myśl, że Clapper czekał na tę chwilę. Korpus JAG-u przyznaje doroczną nieoficjalną nagrodę, głupawą wersję przyznawanego przez flotę tytułu Top Gun, nazywaną Nagrodą Kata. Od dwóch lat spoczywała ona na regale w gabinecie Eddiego Goldena, i to w obrzydliwie widocznym miejscu, co mówi o panu Goldenie bardzo wiele. Odegrałem w tym pewną rolę, stając naprzeciwko niego w sądzie trzy razy: po pierwszych dwóch wyniesiono mnie z sali na noszach. Za trzecim razem prawie wygrałem, ale sędzia unieważnił rozprawę, co technicznie rzecz biorąc, należy uznać za remis. Myśl o tym, że Eddie zdobędzie przewagę, przyprawiała mnie o mdłości.

– Przyślę panu nazwisko, jeśli jakieś wpadnie mi do głowy – wymamrotałem.

Clapper skinął głową, a ja wycofałem się, myśląc o tym, że dostałem sprawę, której nie chciałem, z klientem, którego nie cierpiałem, i przeciwko prokuratorowi, którego się bałem jak diabli. Jednym słowem wymierzyłem sobie chwyt poniżej pasa.

Wsiadłem do samochodu w wisielczym nastroju i popędziłem autostradą George’a Washingtona do zjazdu prowadzącego do McLean, dzielnicy opisanej w broszurach agencji obrotu nieruchomości jako „zielone, eleganckie przedmieście”. McLean znajduje się po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko wspaniałej stolicy naszego kraju. „Zielone” i „eleganckie” należy rozumieć tak: żeby wylądować w McLean, wystarczy mieć w banku jakieś dwa, trzy miliony zielonych.

Przemknąłem obok wjazdu do kwatery głównej CIA, skręciłem w prawo w Georgetown Pike, śmignąłem koło Liceum Langleya i dwóch kolejnych, zielonych alejek, a potem znalazłem się w miejscu, które w broszurach agentów jest wdzięcznie scharakteryzowane jako „elegancka, prestiżowa posiadłość o uroku dawnego świata”. Co tłumaczy się jako: potrzebujesz na rachunku jeszcze dziesięciu milionów.

Wzdłuż ulicy stały wytworne, stare pałacyki, tak różne od nowych willi wyrastających tu i ówdzie; miało to świadczyć o tym, że mieszkańcy tej dzielnicy płacą podatki starymi pieniędzmi. Stare pieniądze są ponoć lepsze od nowych pieniędzy, lecz jeśli w ogóle nie ma się pieniędzy, tak jak ja, owo rozróżnienie jest mało istotne.

Wjechałem na szeroki, okrągły podjazd i postawiłem mojego chevroleta rocznik 1996 tuż obok nowiutkiego porsche 911 GT2 za sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów, fantastycznej, lśniącej czernią zabawki najprzedniejszej marki. Podziwiałem ją przez długą chwilę, a potem nagle drzwi mojego samochodu wymknęły mi się z ręki i ups! – na gładkiej czerni pojawiło się paskudne zadrapanie i wgłębienie.

Podszedłem do drzwi wejściowych i nacisnąłem dzwonek. Otworzył mężczyzna z uśmieszkiem na ustach, który zmienił się w grymas, gdy mnie rozpoznał.

– Drummond?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin