2 - Galaktyczni Rozbitkowie (Galaktyczne pustkowie).rtf

(405 KB) Pobierz
l

 

 

 

 

GALAKTYCZNI  ROZBITKOWIE

 

 

 

ANDRE NORTON

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TOM II CYKLU ROSS MURDOCK

 

 

 

(Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy)

 

 


l

 

Gorąco -zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w za­roślach, zanim jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na nie­zmierzonej przestrzeni nagich skał... Czy aby na pewno?

Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się różowawo żółtemu pasowi pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych jałowców kontrastujących z płowożółtą bylicą, która wy­znaczała granicę zarośli. To była ziemia jałowa, odpychająca suro­wością każdego, oprócz rdzennych mieszkańców.

W innych zakątkach świata pustynie dawno już nawodniono. Tam, gdzie niegdyś wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola upraw­ne. Ludzkość coraz szybciej uniezależniała się od kaprysów pogody i warunków klimatycznych. Jednak ta pustynia nie zmieniła się, po­nieważ kraj, na którego obszarze leżała, był na tyle bogaty, że nie trzeba było pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy.

Pewnego dnia ta pustynia również zniknie, a wraz z nią zginie kultura tutejszych mieszkańców. Od pięciuset, a może nawet od tysią­ca lat-nikt nie wiedział, kiedy pierwszy szczep Apaczów przybył na to terytorium-w kanionach, na piaszczystych pustkowiach a i w doli­nach mieszkali twardzi pustynni wojownicy, którzy nauczyli się żyć w bardzo ciężkich warunkach, w jakich nikt inny nie zdołałby prze­trwać bez stałych dostaw zapasów. Przez wiele stuleci walczyli o utrzymanie swej ziemi, a ich przodkowie pozostali tu i żyli w równie surowych, trudnych warunkach.

Źródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi pal­cami w łęk siodła, odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwa­dzieścia... Dwudziesty rok od ostatniej wielkiej suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, że okresowo zabraknie wody, która po­winna tu być. Starzec miał słuszność, przewidując niezwykle suche lato tego roku.

Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby większość dnia, a każda chwila była droga. Muszą przepro­wadzić zwierzęta do wodopoju. Z drugiej strony, gdyby zawrócił do kanionu Hohokam i pomylił się, wówczas Whelan miałby prawo za­rzucić mu głupotę. Jego brat uparcie ignorował rady Starszyzny. I to właśnie on był głupcem.

Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie użył słów, ja­kimi stary wojownik określał tradycyjnego wroga jego ludu. .

- Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedzia­ły wszystkiego. A niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego przyznawali.

Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych my­śli. Podrap farmera, a znajdziesz Apacza tuż pod jego wysuszoną słońcem skórą. Travis zmusił łaciatego konia do galopu, wkładając w to więcej siły, niż było konieczne. Pojedzie do Hohokam i dzisiaj będzie Apaczem. Tym razem mu się uda.

Whelan uważał, że gdyby Apacze żyli tak jak Białe Oczy i zrezy­gnowali ze starych przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich odwiecznych wrogów. Nie widział niczego dobrego w prze­szłości i nawet same rozważania na temat Starszyzny, tego, co zrobili i dlaczego, uznawał za niepotrzebną stratę czasu. Travis zagryzł war­gi, czując gorycz rozczarowania, równie silną jak przed rokiem.

Srokacz zwinnie kluczył między głazami leżącymi wzdłuż kory­ta wyschniętego potoku. To dziwne, że na tak suchej ziemi wciąż widoczne były ślady wody. Ciągnące się milami rowy irygacyjne wykorzystywane przez Starszyznę rozcinały skąpane słońcem poła­cie nieosłoniętej ziemi, która od wieków nie zaznała kojącego doty­ku wilgoci. Travis popędził konia pod ostre zbocze i skręcił na za­chód. Czul, jak słońce przypieka mu plecy, przenikając przez cienki materiał wyblakłej koszuli.

Wątpił, żeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym miejscu pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych cza­sach, które przechowywali w pamięci ludzie tacy jak Chato.A Whe­lan nie znał opowieści Chato. Choć był Apaczem, odrzucał tradycję swego ludu i żył tak, jakby przynależał do świata Białych. Chato pre­zentował Odmienną postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i cał­kowicie odizolował się od ich świata. 


Kiedyś Travisowi wydawało się, że możliwa jest trzecia droga: połączenie nauki białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, że znalazł ludzi, którzy się z nim zgadzali. Ale wszystko to minęło równie szybko, jak wyparowałaby kropla wody spuszczona na je­den z leżących tu kamieni. Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który przekazał mu wiedzę, jakiej nie posiadał Whelan, wiedzę o ich zie­mi.

Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz sto dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego rodzina ukrywała się przed żołnierzami w niebie­skich mundurach.

Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był jeszcze na tyle mały, że ledwo mógł opasać krótkimi nóż­kami brzuch konia. Potem Travis wciąż powracał do tego miejsca. Intrygowały go domy Hohokam, a znajdujące się tam źródło wody jeszcze nigdy nie zawiodło. W sezonie zielone orzechowce dostar­czały mnóstwa owoców, a niektóre gatunki drzew owocowych wciąż rodziły. Kiedyś był to ogród - teraz ukryta oaza.

Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach zapomniany szlak, gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ścią­gnął wodze. Wiedział, że cień klifu stanowi wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w górę.

- Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej pustyni wprawił go w zdumienie.

Czyżby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca Travis wyjeżdżał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, wła­śnie naprawiał silnik. Nie. to niemożliwe, żeby Whelan tracił paliwo na podróże po pustyni. Teraz, kiedy wojna wisiała na włosku, zmniej­szono dostawy i z helikopterów korzystano tylko w nagłych wypad­kach. Do codziennych prac używano koni.

Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna ma­szyna znika za załomem skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja nieodmiennie donosiły o rozmaitych konfliktach. Raz po raz dochodziło do lokalnych walk, potem zawierano rozejmy i pro­wadzono nie kończące się negocjacje. Przed kilkoma miesiącami w Europie wydarzyło się coś dziwnego-wielki wybuch na północy. Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało, lecz krążyła pogłoska, że jakaś nowa bomba wymknęła się spod kontroli i eksplodowała. Te epizo­dy mogły stanowić wstęp do poważnego rozłamu między Wscho­dem a Zachodem.   

Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach. Znów nałożono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie...

Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu, zanim Apacze przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć może radioaktywne - kiedy Białe Oczy ponownie wykurzą stąd prawowitych mieszkańców.

Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja przywiodła w te strony stalowego ptaka. Był pewien, że nie jest to śmigłowiec któregoś z miejscowych farmerów. Gdyby pilot szukał pojedynczych sztuk bydła, które oddaliły się od stada, zataczałby koła. Czyżby poszukiwacze? Obecnie nie słyszało się o żad­nych ekspedycjach rządowych, a w ciągu ostatnich pięciu lat drobia­zgowo kontrolowano wszelkie wyprawy poszukiwawcze.

Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał ostrożnie, a jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie do­strzegł żadnego śladu, co świadczyło, że od długiego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Cmoknął językiem i koń przyspieszył. Gdy ujechali może dwie mile wijącą się ścieżką, Travis raptownie zatrzymał wierz­chowca.

Ostrzeżenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pu­stynny wiatr, brzemienny gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz też rozpoznał znajomą woń. Woda! Na ziemi dokoła wid­niały jednak ślady ludzkiej bytności.

Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. Jeżeli od ubiegłego roku nie zaszły tu żadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu znajdowała się dobra kryjówka. Mógłby rozejrzeć się nie­postrzeżenie. Teraz dotarły do niego zapachy świadczące niezbicie o istnieniu jakiegoś obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy, sma­żonego bekonu.

Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny - teraz znacznie silniej skąpane w słonecznym żarze - świer­gotały ptaki, rozpowiadając o swoich troskach i niepokojach. Była tam również zielona plama, zasilany źródłem stawek, w którym od­bijał się gorący błękit nieba. Między wodą a szeroką płytką jaskinią, kryjącą kamienne miasto Starszyzny, stał helikopter. Jakiś mężczy­zna krzątał się przy ognisku, drugi poszedł do stawu po wodę.

Travis był pewien, że to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali obóz. W cieniu rzucanym przez niewielką kępę drzew do­strzegł zrolowane koce. Nie zauważył jednak narzędzi do kopania, żadnych wskazówek świadczących o tym, że ma przed sobą poszu­kiwaczy.

Mężczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i usiadł po turecku przed dużą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być nowoczesną przenośną radiostacją.              

Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa za­rżał ostrzegawczo. Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się na kolanach z bronią w pogotowiu. Ale strzelba napo­tkała inną lufę, skierowaną prosto w jego pierś.

Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłod­nym dystansem, gorszym niż wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za godnego potomka najtwardszych wojowników, teraz jednak zdał sobie sprawę, że ani on, ani żaden z jego ziomków nie stanął nigdy oko w oko z takim człowiekiem. Mężczyzna był mło­dy, ale na jego szczupłej chłopięcej twarzy matowało się zdecydo­wanie.

- Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Travis wypuścił strzelbę z rąk; zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze,

- Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały wypowiedziane równie kategorycznym tonem.

Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie wątpił, że to coś paskudnego.

Mężczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spo­kojnie, jak nadchodzi. Niewiele się różnili od okolicznych białych farmerów. Travis spojrzał na nich ponownie i nagle zdał sobie spra­wę, że twarz mężczyzny przy ognisku jest mu znajoma. Tak, na pew­no widział już kiedyś tego człowieka.

- Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał mężczyzna z radiosta­cją.

- Leżał na grani, podglądał - odparł zapytany. Mężczyzna, który krzątał się przy ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku. Był najstarszy z trójki nie­znajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy, kontrastujące z ciemną karnacją. Travis wyczuł, że to on jest przywódcą grupy. I znów pojawiło się niewyraźne wspomnienie twarzy tego człowie­ka. Ale dlaczego tę twarz otaczała czarna obwódka?

Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto w oczy, starając się zachować spokój.

- Apacz-rzekł mężczyzna.

Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej ocenić nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierw­szy rzut oka odróżnić Apacza od Hopi, Nawaja czy Ute.

- Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdzi­wej odpowiedzi. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że w przy­padku tego Białego Oka milczenie nie przyniesie niczego dobrego.

- Z farmy Double A - odparł.

Parę minut wcześniej mężczyzna obsługujący radiostację rozło­żył mapę. Teraz przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową.

- Najbliższe pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemożliwe, żeby tak daleko na pustyni szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada.

- Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała Starszyzna.

Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, że odpowiada automatycznie.

- Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini. - Nigdy nie wysychało, nawet w złych latach.

- A mamy zły rok. - Mężczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając niebieskich oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie prze­widzieliśmy. A więc pędzicie tu bydło w suchych latach, synu?

- Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu chce słuchać opowieści starców. - Wciąż intrygowało go dokuczliwe wspomnienie szczupłej twarzy. I ta czarna otoczka do­koła niej. Rama! Tak, rama obrazu! Portret nieznajomego wisiał nad biurkiem doktora Morgana, na uniwersytecie.

- Ale ty chcesz słuchać - powiedział mężczyzna, obrzucając Indianina badawczym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w je­go myślach.

- Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie użył innego narzecza, próbując przypomnieć sobie coś więcej.

- Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się mężczyzna z ra­diostacją, wstając leniwie. - Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłod­ni? - Może tam na górę? - Wskazał kciukiem na ruiny.

Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwi­sko do osoby. I zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe był archeologiem. Ale Travis nie musiał widzieć ra­diostacji czy obozowiska, aby się domyślić, że nie jest to ekspedycja poszukująca starożytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego lu­dzie robią w Kanionie Umarłych?


- Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w po­rządku, jeśli dobrowolnie zostaniesz tu przez jakiś czas.

- Jak długo? - spytał Travis.

- To zależy - odparł archeolog.

- Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody.

- Ross, przyprowadź tego konia.

Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po zboczu. Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z wierzchowca, napoił go i powrócił do obozowiska, gdzie czekał na niego Ashe.

- A więc powiadasz, że niewielu ludzi wie o tym miejscu? -rzekł archeolog.

Travis wzruszył ramionami.

- Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził się tutaj dawno temu, kiedy Apacze walczyli z woj­skiem. Nikogo innego to miejsce nie interesuje.

- A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań?

- Raz.

- Kto?

Travis odsunął z czoła kapelusz.

- Ja - odpowiedział krótko.

- Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Travis bezwiednie sięgnął po papierosa.

- Przyjechaliście tu, żeby kopać? - zapytał.

- W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad urwiskiem, Travisowi przyszło do głowy, że archeolog widzi coś o wiele ciekawszego niż pokruszone bloki wysuszonej słońcem cegły.

- Sądziłem, że interesuje pana głównie okres przed Majami, doktorze Ashe. - Kucnął i wyjął z ogniska tlącą się gałązkę, żeby przypalić papierosa. Czuł satysfakcję na widok zaskoczenia malują­cego się na twarzy archeologa.

- Znasz mnie! - Słowa Ashe'a zabrzmiały jak wyzwanie. Travis pokręcił głową.

- Znam doktora Prentissa Morgana - wyjaśnił.

- Teraz rozumiem! Jesteś jednym z jego błyskotliwych chłop­ców!

- Nie - padła szybka odpowiedź, która zabrzmiała niczym ostrzeżenie, by nie drążyć dalej.

Archeolog właściwie odczytał intencje Travisa i nie zadał kolej­nego pytania.

- Żarcie gotowe, Ashe? - spytał człowiek przy radiostacji.

Ross podszedł do ogniska i sięgnął po patelnię. Travis spojrzał na jego rękę. Skóra poorana była bliznami. Apacz już kiedyś widział podobne szramy - pozostałość po głębokich, bolesnych oparzeniach. Odwrócił pospiesznie wzrok, kiedy młodzieniec rozkładał jedzenie na talerze, i wyjął własny prowiant z sakw przytroczonych do siodła.

Jedli w milczeniu, ale było to dziwnie towarzyskie milczenie. Napięcie spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem opadło. Travis nie czuł już wzburzenia na myśl o tym, że dał się podejść w tak pro­sty sposób. Zastąpiła je ciekawość. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach, poznać przyczynę ich obecności w tym ka­nionie. Ten młody Ross był doskonałym tropicielem. Musiał mieć sporo doświadczenia, skoro z taką łatwością go podszedł. Apacz chciał bliżej przyjrzeć się broni Rossa. To nie był konwencjonalny rewolwer. Mężczyzna nosił go zawsze w pogotowiu, tak jakby w każ­dej chwili spodziewał się nagłego ataku.

Travis bacznie obserwował trzech mężczyzn. Dostrzegł, że Ashe i Ross znacznie się różnią od swego towarzysza. On miał jasną kar­nację i sprawiał wrażenie nieco flegmatycznego. Oni zaś byli śnia­dzi, poruszali się zwinnie i bezszelestnie, cały czas zachowując czuj­ność. Im dłużej przyglądał się całej trójce, tym bardziej był pewien, że nie przybyli tu, aby badać ruiny na urwisku. Podejrzewał, że wy­konywali o wiele poważniejszą, może nawet śmiertelnie niebezpiecz­ną misję.

Nie zadawał pytań, zadowolony, że do nich należy pierwszy krok. Buczenie nadajnika przerwało spokój panujący w małym obozowi­sku. Radiowiec błyskawicznie założył słuchawki na uszy i po chwili przekazał wiadomość.

- Trzeba wznowić procedurę. Dzisiaj w nocy zaczną sprowa­dzać sprzęt!


 

 

2

 

No i co? - Spojrzenie Rossa prześlizgnęło się po Travisie i spoczę­ło na Ashe'u.

- Czy ktokolwiek wie, że tu jechałeś? - spytał archeolog.

- Chciałem sprawdzić wszystkie źródła wody. Jeżeli nie wró­cę na ranczo w rozsądnym czasie, zaczną mnie szukać. - Travis nie widział powodu, by dodawać, że Whelan nie przejąłby się, gdyby brat nie wrócił w ciągu dwudziestu czterech godzin, spodziewał się bowiem, iż poszukiwanie wody może potrwać nawet parę dni.

- Mówisz, że znasz Prentissa Morgana. Jak dobrze?

- Przez jakiś czas na uniwersytecie byłem w jednej z jego grup.

- Jak się nazywasz?

- Fox. Travis Fox.

Operator zerknął na mapę i powiedział:

- Double A należy do Foxa...

- To mój brat. Pracuję dla niego.

- Grant - Ashe zwrócił się do operatora - oznacz to jako pilne i prześlij do Kelgarriesa. Poproś, żeby sprawdzili Foxa.

- Możemy go odesłać, gdy tylko przyjdzie pierwszy transport, szefie. Przechowają go w bazie, ile będziesz chciał - zaproponował Ross, jakby Travis przestał być osobą z krwi i kości i stanowił tylko zbędny balast.

Ashe potrząsnął głową.

- Posłuchaj, Fox, nie chcemy ci robić kłopotów. Miałeś po pro­stu pecha, że akurat dzisiaj tu zaszedłeś. Szczerze mówiąc, nie mo­żemy ściągać na siebie uwagi. Ale jeśli dasz mi słowo, że nie prze­kroczysz tego wzgórza, póki co zostawimy sprawy tak, jak stoją.

Opuszczenie tego miejsca było ostatnią rzeczą, jakiej Travis pragnął. Rozbudzili już jego ciekawość i nie miał zamiaru się stąd ruszać, chyba żeby usunęli go siłą. A to, jak sobie w duchu obiecał, będzie wymagało od nich sporego wysiłku.

- Umowa stoi - powiedział.

Ashe myślał już o czymś innym.

- Mówisz, że tu trochę kopałeś. Co znalazłeś?

- Zwykłe rzeczy: trochę ceramiki, kilka grotów strzał. Prawdopodobnie pochodzą z okresu przedkolumbijskiego. W tych górach mnóstwo takich ruin.

- Czego się pan spodziewał, szefie? - zapytał Ross.

- Cóż, była niewielka szansa - odparł dwuznacznie Ashe. - Ten klimat świetnie konserwuje. Znaleźliśmy kosze, tkaniny, kości, które przetrwały...

- Wezmę te kości i kosze w zamian za inne rzeczy. - Ross przyłożył okaleczoną rękę do piersi i potarł blizny drugą dłonią, jakby koił, ból w ciągle dokuczającej ranie. - Lepiej zapalić światła, skoro chłopcy wpadną dzisiaj w nocy.

Ross i Ashe zaczęli ustawiać na łące małe plastikowe kanistry w równych odstępach, w dwóch rzędach. Travis domyślił się, że , oznaczają lądowisko. Jego rozmiary wskazywały, że oczekują helikopterów znacznie większych niż ten, który już wylądował w kanionie. Gdy skończyli, Ashe usiadł, opierając się plecami o drzewo i zaczął przeglądać gruby notes, a Ross przyniósł rolkę papy i rozwinął ją.

Wyjął pięć kamiennych grotów. Miały charakterystyczny kształt , i były zbyt długie jak na groty do strzał. Travis rozpoznał szczególny kształt i wzór płatkowych ostrzy! Było to rękodzieło o wiele lepsze od późniejszych wyrobów jego ludu, chociaż dużo starsze. Już wcześniej miał okazję podziwiać kunszt zapomnianego producenta broni. Groty ludzi Folsom! Wieńczyły włócznie myśliwych, którzy polowali na mamuty, gigantyczne bizony, niedźwiedzie i lwy alaskańskie.

- Człowiek Folsom tutaj? - Travis zauważył, że Ross rzucił mu zaciekawione spojrzenie, a Ashe oderwał wzrok od notesu.

Młodszy mężczyzna wziął ostatni grot z rzędu i podał Apaczowi. Ten delikatnie ujął go w dłonie. Grot był idealny, wspaniały. Obrócił go w palcach.

- Imitacja - powiedział.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin