Koryta Michael - Hymn Smutku.rtf

(603 KB) Pobierz
MICHAEL KORYTA

MICHAEL KORYTA

HYMN SMUTKU

Przekład RADOSŁAW JANUSZEWSKI

 

Moim rodzicom, Jimowi i Cheryl Korytom, z miłością i wdzięcznością

 

Część I

 

Krwawiąca pamięć

 

Rozdział 1

 

Wycie syren policyjnych nie zaprzątnęło mojej uwagi. Było wprawdzie głośne i dobiegało z bliska, ale to zachodnia część Cleveland, i mimo że na świecie jest wiele gorszych miejsc, tutaj dźwięk policyjnej syreny nie rozprasza człowieka.

- Gotowy, West Tech? - zapytała Amy Ambrose, rzucając z linii rzutów wolnych. Trafiła, zabrzęczały tylko łańcuszki. Siatka na obręczy była zrobiona z łańcuszków, a nie ze sznurków i chociaż przy próbie odbicia można było otrzeć o nie rękę, ich dźwięk dawał cholerną satysfakcję, kiedy piłka wpadała w obręcz. Brzęk sukcesu, jak wygrana na automacie do gry.

- Pewnie, że jestem gotowy - odpowiedziałem, próbując wyrównać, ale piłka uderzyła w obręcz. Zła wróżba. Amy wyzywała mnie na pojedynek przez cały tydzień. Byłem zrozpaczony, kiedy zobaczyłem, że potrafi rzucać. W ostatnich latach spędzonych w collegeu West Tech, zanim zamknięto stary budynek, grałem w koszykówkę, ale minęło już kilka miesięcy, odkąd ostatni raz rzucałem piłką do kosza. Amy od paru lat była fanką koszykówki, szczególnie odkąd LeBron James przybył do Cleveland. Przeczuwałem, że stanę się ostatnią ofiarą jej nowego hobby.

- Mam nadzieję, że kiedy naprawdę jesteś w potrzebie, masz lepsze wyczucie - skomentowała Amy mój nieudany rzut.

- W szkole średniej grałem zawsze w środku pola - odparowałem. - Wiesz, rozgrywający.

- Więc nie umiesz rzucać. - Znowu trafiła do kosza, tym razem z linii rzutów za trzy punkty. - Musisz próbować z tego miejsca.

Chybiłem. Amy się uśmiechnęła.

- Pała, ogierze. Zdaje się, że to nie potrwa długo. - Już miała rzucić, kiedy zadzwonił jej telefon komórkowy. Ostra, okropna wariacja na temat V symfonii Beethovena. Spudłowała o dobrych parę metrów i odwróciła się do mnie ze ściągniętymi brwiami. - Nie liczy się. Telefon mnie rozproszył.

- Liczy się - odparłem. - A na dodatek powinnaś dostać punkty karne za dzwonek w komórce.

Nie odebrała telefonu. Rzuciłem z tej samej linii co ona i trafiłem. Amy spudłowała i mieliśmy remis. Jej telefon znów zadzwonił. Kilkoro dzieciaków, wałęsających się po drugiej stronie podwórka, odwróciło głowy. Graliśmy w szkole podstawowej niedaleko mojego domu.

- Nie przegram z tobą Lincoln - powiedziała Amy, patrząc jak gram. Nadal nie odbierała telefonu, który leżał na ziemi za koszem. W końcu komórka umilkła. Amy koncentrowała się przez dłuższą chwilę, po czym rzuciła. Celnie, zmuszając mnie do kolejnej próby.

Graliśmy na przemian przez kilka minut, aż Amy zdobyła przewagę. Oboje zaczęliśmy się już pocić, biegając po boisku. Duchota sierpniowego dnia nie ustępowała równie szybko jak zachodzące słońce. Amy, w szortach i T-shircie, z kręconymi włosami zawiązanymi w kucyk, wyglądała jak nastolatka. Dwóch chłopaków, pewnie szesnastoletnich, którzy przejeżdżali obok na deskorolkach, rzuciło jej długie, aprobujące spojrzenia.

- Twoja kolej. - Amy w końcu chybiła. - Postaraj się, dobrze?

Zrobiłem zwód w lewo, wróciłem na prawo, obróciłem się na pięcie i rzuciłem z wyskoku. Piłka uderzyła w tablicę i poleciała w bok - zagranie Michaela Jordana, wynik Lincolna Perryego.

- Przykro było na to patrzeć - zadrwiła Amy.

- Tym rzutem wygrałem w szkole siedem meczów, mądralo.

- Naprawdę?

- Nie.

Jej telefon znów zaczął dzwonić. Jęknąłem.

- Asie, odbierz albo wyłącz to cholerstwo.

- Okej. - Rzuciła do mnie piłkę i poszła, żeby podnieść komórkę. Kiedy rozmawiała, wykonałem kilka długich rzutów zza linii. Częściej pudłowałem, niż trafiałem.

Amy wyłączyła telefon i wróciła na boisko. Stanęła z rękami na biodrach, patrząc niewidzącym wzrokiem.

- Co jest grane? - zapytałem, kozłując.

- Mój wydawca. Zaczyna się duża sprawa. Chciał wiedzieć, czy mam jakieś dobre źródło w straży pożarnej.

- A konkretnie?

- Sprawa dotyczy twojej starej dzielnicy - powiedziała. - Może pojechałbyś tam ze mną i zebrał trochę materiału? Nie skontaktowałbyś mnie z jakimiś ludźmi, z którymi można by pogadać?

Uśmiechnąłem się.

- Asie, jesteś zbyt drobnomieszczańska, żeby się włóczyć po tamtych okolicach.

- Zamknij się. - Amy lubiła myśleć o sobie jako o twardzielu, który zna życie ulicy, i nie znosiła, kiedy napomknąłem o jej dzieciństwie spędzonym w Parmie, przedmieściu klasy średniej. Ja byłem pełną gębą mieszkańcem zachodniej dzielnicy.

- Rozumiem, że wydarzyło się coś szczególnego? - Znów skoczyłem, rzuciłem i trafiłem.

- Morderstwo.

- To rzeczywiście pasuje do mojej starej dzielnicy. - Złapałem piłkę i dryblując, podbiegłem do linii w stronę Amy.

- Jakiś facet podłożył ogień w domu przy Train Avenue. W środku była kobieta. Ale dureń dał się sfilmować. Chyba chodzi o kamerę ochrony ze sklepu z alkoholem po drugiej stronie ulicy. Kiedy gliny przyjechały, żeby go aresztować, dołożył im i uciekł. To się stało niedawno.

- Pamiętasz syreny, które słyszeliśmy? - zapytałem.

- Tak. To mogło być to. Podpalacz, mieszka przy Clark Avenue. Ty chyba dorastałeś w tej okolicy.

- Zgadza się. - Znów rzuciłem. - Jak on się nazywa?

- EdGradduk.

Piłka mocno uderzyła o obręcz i, odbiwszy się parę razy, wróciła do mnie. Pozwoliłem, żeby przeleciała obok, nawet nie wyciągnąłem ręki. Potoczyła się na koniec boiska, ale ja nie spuszczałem wzroku z Amy. Przyglądała mi się z uniesionymi brwiami.

- Dobrze się czujesz?

- Nic mi nie jest. Twoja piłka. Słuchaj, przykro mi, ale muszę iść. Uznaj to za walkower, jeśli chcesz. Rewanż będzie innym razem.

Podniosła piłkę i spytała:

- Lincoln, o co chodzi? Znasz tego faceta?

Grzbietem dłoni otarłem pot z czoła i odwróciłem wzrok od pomarańczowego zachodu słońca w stronę cieni, na wschód od nas. W stronę Clark Avenue.

- Znałem go. I przykro mi, Asie, ale muszę iść.

- Dokąd?

- Muszę się przejść, Amy.

Chciała zaprotestować, zadać więcej pytań, ale się powstrzymała. Kiedy odchodziłem, stała sama, wciąż w tym samym miejscu, na boisku do koszykówki. Wyszedłem za budynek szkolny, na ulicę, wsiadłem do swojej ciężarówki i zapaliłem silnik. Klimatyzacja wionęła na mnie ciepłym powietrzem. Wyłączyłem ją i opuściłem szyby. W ciężarówce było duszno i parno, ale strumyczek potu, który spływał mi po plecach, był zimny jak woda z jeziora.

Jest początek lata. Mamy po dwanaście lat, ja i Edward Nathaniel Gradduk, mój najlepszy przyjaciel. Spędzamy ten wieczór tak, jak spędzaliśmy dotąd wszystkie letnie wieczory: gramy w piłkę na wąskim podwórku przed domem Eda; wszystkie podwórka na Clark Avenue są takie, więc gramy na podjeździe. Kiedy robi się późno, a dom i drzewa całkiem zasłaniają gasnące słońce, przenosimy się na podwórko od frontu, żeby grać dalej. Tutaj, w świetle latarń, moglibyśmy grać całą noc, gdybyśmy tylko chcieli. Piłkę trudno zobaczyć, dopóki nie podtoczy się pod nogi, ale uznaliśmy, że to dobry element ćwiczeń, bo wymaga szybszego refleksu. Zanim pójdziemy do szkoły średniej, w całej okolicy nie będziemy mieć równych sobie, a potem otworzy się przed nami droga do pierwszej ligi. Tamtego lata szkoła średnia wydawała nam się równie realna jak pierwsza liga; wyśniony świat z prawem jazdy, samochodami i dziewczynami, które mają piersi.

- Pete Rose jest nic niewartym gnojkiem - mówi Ed, ciskając we mnie piłką z zamachu. - Nic mnie nie obchodzi, ile ma trafień.

- Jasne, kurde - odpowiadam, odrzucając. Obaj jesteśmy fanami Cleveland Indians, na dobre i na złe. A jeśli jesteś fanem Cleveland Indians, nienawidzisz Petea Rosea. Nienawidzisz, bo jest gwiazdą drużyny z Cincinnati, o parę godzin na południe od nas, ale jeszcze bardziej go nienawidzisz, bo ponad dziesięć lat temu, podczas rozgrywek ligowych, wpadł w pełnym biegu na Raya Fossea i Ray nigdy nie doszedł do siebie po tym zderzeniu. Trzydzieści lat po ostatnim mistrzostwie zdobytym przez drużynę zawodnik taki jak Ray Fosse to nadzieja kibiców Indiansów. Teraz stał się kolejną niespełnioną nadzieją, ale czerpiemy satysfakcję ze zwalania winy za to niepowodzenie na Petea Rosea.

- Tato powiedział, że chciałby zobaczyć, jak Pete Rose przyjeżdża do Cleveland i idzie do jakiegoś baru - mówi Ed. - Skopaliby mu tyłek tak szybo, że to nawet nie byłoby śmieszne. Ale to byłoby śmieszne, wiesz? Śmieszne, jak diabli.

Ed mówił tak jak jego stary, co tłumaczyło nadmiar wulgaryzmów. Mój tato dołożyłby mi, gdyby usłyszał, że tak przeklinam, ale w towarzystwie Eda jest bezpiecznie. Nawet fajnie. Jesteśmy dwoma twardzielami.

- Jasne, kurde - powtarzam, taki zwrot twardych facetów. - Chciałbym przy tym być, żeby to zobaczyć.

- Pete nigdy nie przyjedzie do miasta - twierdzi stanowczo Ed. - Brakuje mu jaj.

Ed mieszka przy Clark Avenue, a mój domek jest przy Frontier Avenue, na południe, tuż obok Clark. Podczas wspólnych wypraw zapuszczamy się na wschód, aż do Fulton Road, a naszym ulubionym miejscem jest cmentarz St. Mary przy Trzydziestej Ósmej Zachodniej. Czasem, wieczorem, biegniemy przez cmentarz i opowiadamy sobie historie o duchach, które zaczynają się łzawo, ale kończą się tak, że wracamy pędem do domu. Matka Eda zawsze jest w domu; moja matka umarła, kiedy miałem trzy lata. Mieszkam tylko z ojcem. Na stoliku obok łóżka stoi jej fotografia w ramkach. Kiedy Ed po raz pierwszy ją zobaczył, zmarszczył brwi i zapytał, dlaczego trzymam zdjęcie matki w swoim pokoju. Powiedziałem mu, czerwieniąc się ze wstydu zmieszanego ze złością, że umarła - ze wstydu, bo przyłapano mnie, że mam to zdjęcie na wierzchu, a ze złością, bo Ed zachował się bezczelnie. Popatrzył na zdjęcie ze zrozumieniem. Palcem dotknął lekko ramki i powiedział:

- Była naprawdę śliczna. - Od tej chwili Ed Gradduk został moim najlepszym przyjacielem.

Tato był już teraz w domu, prawdopodobnie spał w fotelu, przy nastawionym na mecz Indiansów telewizorze lub radiu. Nie mamy kablówki, więc często korzystamy z radia. Pozwolił mi pójść do Eda, bo jego matka jest w domu. Ojciec Eda siedzi prawdopodobnie w Kryjówce, gra w karty i pije piwo. Może przyjść w każdej chwili, będzie rzucać z nami piłkę, opowiadać dowcipy albo w ogóle nie wróci na noc. Ed udaje, że go to nie obchodzi, kiedy tato nie pojawia się, zanim pójdziemy spać, ale dopóki nie zaśnie, spogląda raz po raz na zegar i na ulicę.

- Śliczny chłopiec Pete Rose - śpiewa Ed i biegnie truchtem na chodnik. Ciska piłką we mnie tak mocno, że robię krok do tyłu i przytrzymuję rękawicę oburącz. Czuję się głupio, ale cieszę się, że widzę tę cholerną piłkę, zanim rąbnie mnie w nos.

- Najmocniejszy strzał wieczoru - mówi Ed, widząc, że ledwo przyjmuje jego rzut. Pokazuje na niebo.

- Chcesz iść do domu?- pytam. Minę ma ponurą.

- Nie, nie chcę wracać tak wcześnie.

Podrzucam piłkę rękawicą i czekam, aż się zdecyduje. Szura trampkami po ziemi i patrzy w zamyśleniu na garaż.

- Pamiętasz, jak mój tato malował dom? - pyta. Kiedy potakuję, mówi: - Nie mógł tego robić, dopóki nie wrócił z pracy, a wtedy było już prawie zupełnie ciemno. Więc kupił reflektor.

- Nadal go macie?

- Tak. Prawie go nie używał, stwierdził, że farba zawsze wygląda inaczej za dnia i to go wkurza. Ale zostawił sobie lampę.

- Jeżeli ją wyniesiemy, to łatwiej będzie zobaczyć piłkę - mówię, bo spodobał mi się pomysł. - I będzie tak, jakbyśmy rozgrywali na stadionie wieczorny mecz.

- Idziemy. - Ed rzuca rękawicę na ziemię i rusza za dom, w stronę małego garażu na jeden samochód. Ja za nim.

Nad wejściem przymocowany jest reflektor, który teraz nie działa. Główne drzwi są zamknięte, musimy wejść bocznymi. Wyczuwam zapach benzyny, kiedy Ed je otwiera. W starych garażach zwykłe czuć paliwo, ale tu zapach jest bardzo mocny. I gra muzyka - Van Morrison śpiewa Into the Mystic.

Ed maca ścianę, próbując zapalić światło, nie zwraca uwagi na zapach. Nie może znaleźć przełącznika, sięgając krótkimi ramionami dwunastolatka, więc wchodzi głębiej do garażu. Idę z nim. Zapach paliwa aż dusi. Zdejmuję z dłoni rękawicę, która upada na betonową podłogę. Kij baseballowy trzymam mocno w zaciśniętej prawej ręce, ramię mam lekko cofnięte. Nigdy nie bałem się ciemności, ale teraz, nie wiem dlaczego, chcę wyjść z garażu.

- Nie mogę znaleźć tego cholernego przełącznika - mamrocze Ed obok mnie, a potem słyszę pstryknięcie i pomieszczenie wypełnia się jaskrawym białym światłem. Odruchowo zaciskam powieki, broniąc się przed szokiem. Mam zamknięte oczy, kiedy rozlega się krzyk Eda. Otwieram oczy i cofam się gwałtownie; chcę wyjść z garażu. Wiem, że jest tu jakiś napastnik, jakieś zagrożenie, coś, co przeraziło Eda. Uderzam plecami o ścianę i dopiero teraz omiatam wzrokiem pomieszczenie.

W garażu stoi samochód ojca Eda, chevrolet nova. Szyba od strony kierowcy jest opuszczona, wewnątrz siedzi Norm Gradduk z głową opartą o ramę drzwi. Twarz ma nabrzmiałą i nienaturalny kolor skóry. Nawet mnie, dziecku, wystarczy jedno spojrzenie, by wiedzieć, że jest martwy.

Ed z krzykiem rzuca się do samochodu. Wyciąga ramiona do ojca i szybko je cofa. Chce mu pomóc; boi się go dotknąć.

- Musimy kogoś zawołać - mówię, a głos mi drży. Podchodzę bliżej do samochodu, mimo że mam ochotę uciec stąd jak najdalej. Na kolanach Norma Gradduka leży butelka z alkoholem. Zaciska na niej dłoń. Van Morrison śpiewa Chcę go usłyszeć, nie muszę się go bać.

Ed się odwraca i pędem wybiega na podwórko, nie przestaje wrzeszczeć, a ja, zerkając na Norma Gradduka, też krzyczę histerycznie. Matka Eda napomina nas z domu, żebyśmy się uciszyli.

Sanitariuszom przyjazd zajął siedem minut, a siedemdziesiąt sekund, żeby powiedzieć Edowi i jego matce, że nic nie poradzą.

Rozdział 2

Pamiętałem ten dom bardzo dobrze, choć minęły łata od czasu, kiedy w nim bywałem. Słyszałem, że Ed kupił dom swojego dzieciństwa. Kiedy żył ojciec, był to najlepiej utrzymany dom na całej ulicy. Norm spędzał przy nim każdą wolną chwilę, malował, naprawiał, dbał o trawnik. Mój ojciec nieraz mówił, że chociaż Norm Gradduk ma swoje wady, to z domu może być dumny, w przeciwieństwie do sąsiadów.

Jasne, że Ed chce dorównać ojcu, pomyślałem, patrząc na budynek, którego dach nad werandą zapadał się, na drugim piętrze szyba była wybita, a farba kiedyś zapewne jasnożółta czy biała przybrała odcień brudnej szarości. Przy zachodniej ścianie domu stała drabina i widać było, że ktoś zeskrobywał łuszczącą się farbę. Stos starego drewna obok werandy wskazywał, że wymieniono podłogę. Następne miejsce na liście zajmował bez wątpienia dach werandy.

Na podjeździe i przy krawężniku nie było samochodów policyjnych; czarnego forda crown victoria zobaczyłem dwie przecznice dalej. Będą tak się czaić całą noc, czekając na jego powrót, pomyślałem. Ale Ed na pewno nie przyjedzie. Zaparkowałem ciężarówkę naprzeciwko nich, przeszedłem przez podwórko i stanąłem na schodach przed drzwiami frontowymi. Może ktoś będzie w domu. Dziewczyna, przyjaciółka. Do diabła, powinien już być żonaty.

Głośny odgłos moich kroków na nowej podłodze zwrócił czyjąś uwagę. Zatrzymałem się, pozwalając sobie na chwilę wspomnień. Aż podskoczyłem, kiedy ktoś krzyknął z wnętrza domu.

- Idźcie stąd, idźcie stąd, idźcie stąd! - skrzypiał kobiecy głos. - Mówiłam wam, wy brudni dranie, żebyście sobie poszli!

Już miałem odejść, ale ton tego głosu ożywił moją pamięć.

- Pani Gradduk, tu Lincoln Peny - powiedziałem głośno.

Samochody przejeżdżały ulicą a kilka przecznic dalej dzieci hałasowały i śmiały się, basowa muzyka dudniła w tle, zaczynało się przyjęcie. Latarnia migotała i brzęczała, a ja stałem z rękami w kieszeniach i czekałem, aż podejdzie do drzwi; wtedy zapukałem. Drzwi gwałtownie się otworzyły i chuda kobieta z zapadniętymi oczami i głębokimi zmarszczkami stanęła naprzeciwko mnie.

- Ty sukinsynu - wysyczała. Głos był cienki jak ona sama; wyraźny, ale na granicy słyszalności, jakby zanikający. Ktoś, kto nie znał tej kobiety, pomyślałby, że to głos staruszki albo nałogowej palaczki. Ale ja wiedziałem, że zawsze był taki i że ona nigdy nie paliła. Dłoń trzymała na klamce. Przedramię miała tak straszliwie chude, że pomyślałem o głodujących dzieciach w Afryce i czarno-białych zdjęciach z obozów hitlerowskich. Skóra zwisała z kanciastych kości tak samo jak sukienka bez rękawów, pomięta, pofałdowana. Blond włosy były teraz siwe, rozczochrane, wystrzępione. Patrząc na nią, nie mogłem uwierzyć, że mogła tak się zmienić piękna kiedyś kobieta. Musiała się chyba starzeć o dziesięć lat z każdym upływającym rokiem kalendarzowym.

- Dobry wieczór pani - przywitałem ją jakbym wpadł po drodze na szklaneczkę lemoniady, żeby porozmawiać o pogodzie i dzieciach.

Zacisnęła dłoń na klamce, a ja nie mogłem się powstrzymać, żeby nie spojrzeć; czekałem, aż kości zaczną pękać.

- Co tu, do diabła, robisz?

Doskonałe pytanie. Oblizałem wyschnięte wargi, przejechałem ręką po włosach, oczy miałem spuszczone.

- No?

- Nie wiedziałem, że pani też tu mieszka... - zacząłem, żeby wypełnić czymś milczenie.

- Pytałam, czego chcesz. Wyprostowałem się i spojrzałem jej w oczy.

- Chciałbym znaleźć Eda. Może mógłbym... mu pomóc.

- Pomóc mu? - Zrobiła pół kroku do przodu, przyglądając mi się badawczo, z grymasem złości na twarzy. - To ty jesteś temu winien, wiesz? Popełnił jeden błąd, a ty zniszczyłeś go. Nigdy już nie był taki sam.

- To dawna sprawa - odparłem. - Nie zmieni się przeszłości. Słyszałem jednak, że Ed ma teraz duże kłopoty. Chciałbym się z nim widzieć.

Obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem.

- Czy przez dziesięć lat chociaż się do niego odezwałeś?

To nie było dziesięć lat, ale miała rację, nie rozmawiałem z nim. Milczałem, stojąc skrępowany przed kobietą, która kiedyś piekła mi ciasteczka, a teraz pluła jadem, jakby chciała zatopić zęby w moim ciele, wstrzyknąć truciznę do żył.

- Ty pieprzony gnojku, wydaje ci się, że możesz mu pomóc? - Prychnęła pogardliwie. Zszokowało mnie jej słownictwo. Od kiedy znałem Albertę Gradduk, nie pamiętam, żebym chociaż raz słyszał, jak przeklina. - Policja ma wszystko na taśmie. Jego wina nie budzi wątpliwości; podłożył ogień i spalił dziewczynę. A ty chcesz wiedzieć, dlaczego?

Nie odpowiedziałem.

- Zszedł na złą drogę przez ciebie. Popełnił błąd. Każdemu może się zdarzyć. Ty byłeś niby jego przyjacielem. Najlepszym przyjacielem. I odwróciłeś się do niego plecami.

- Zrobiłem to, co musiałem, proszę pani. Składałem przysięgę, a ona nie pomija przyjaciół.

- A co teraz możesz zrobić? - zapytała i chociaż w jej głosie nadal była wrogość pojawiła się też odrobina nadziei.- Nie wiem. - Muzyka i krzyki na ulicy stały się głośniejsze, przyjęcie nabierało rozpędu. Zerknąwszy na czarnego forda przy krawężniku, zobaczyłem, jak światła latarni odbijają się w przyciemnionej szybie przedniej, i znów zwróciłem wzrok na matkę Eda Gradduka.

- Znam adwokatów i znam policję - mówiłem. - Jestem teraz detektywem. Nie wiem, co tam się stało, ale wiem na pewno, że uciekając, działa na swoją niekorzyść. Musi wrócić i skorzystać z pomocy prawnej, znaleźć sobie obrońcę. W tym mogę mu pomóc. Na razie pakuje się w jeszcze większe kłopoty.

- Ty wiesz wszystko o pakowaniu go w kłopoty.

- Proszę posłuchać... - zacząłem, ale nie pozwoliła mi skończyć.

- Wynoś się z mojego domu - rzuciła, cofając się do drzwi. Dopiero wtedy zobaczyłem, że jest bosa, a żyły na jej bladych stopach rysują się mocnym fioletem.

- Będę mógł mu pomóc, jeśli go znajdę - oświadczyłem, szczerze w to wierząc, chociaż nie miałem ku temu podstaw. - Dokąd mógł pójść, proszę pani?

W tym momencie zamknęła z trzaskiem drzwi, aż zabrzęczała stara szyba. Zgrzytnęła zasuwa, łańcuch zabezpieczający trafił na swoje miejsce. Przez szaloną chwilę byłem gotów kopać w drzwi, aż się otworzą a ja będę mógł złapać tę zwariowaną kobietę, potrząsnąć nią i powiedzieć, że to nie moja wina, że to nigdy nie była moja wina, że Ed spieprzył sprawę, a ja nie miałem wyjścia i musiałem być tym, który kazał mu za to zapłacić rachunek. Ale trudno jest wykrzesać z siebie taki gniew i przekonanie do czegoś, czego do końca nie jest się pewnym. Odwróciłem się i wyszedłem.

Jego najbliższym przyjacielem był Scott Draper. Kiedyś mógłbym tak powiedzieć o sobie, ale to dawne dzieje; Draper miał swoje miejsce w życiu Eda, w przeciwieństwie do mnie. Co najmniej cztery lata minęły, odkąd widziałem Drapera, lecz odnalezienie go nie sprawiało trudności; Kryjówka należała do jego rodziny od trzech pokoleń i musiał tam być, chyba że budynek zawalił się na niego.

Do knajpy musiałem pójść ulicą przy której stał czarny ford. Byłem jakieś pięć metrów od niego, kiedy usłyszałem ciche mruczenie opuszczanej elektrycznie szyby.

- Jak leci, partnerze? - odezwał się jeden z siedzących w środku mężczyzn, przeciągając samogłoski.

- Świetnie - odparłem, idąc dalej. Wtedy drzwi otworzyły się, policjant wysiadł i zastąpił mi drogę. Spojrzałem na gliniarza; nie znałem go. Jeśli on znał mnie, nie dał tego po sobie poznać.

- Miły wieczór, co? - zagadnął, opierając się o samochód. Zerknąłem do wozu, chcąc zobaczyć tego, który zajmował miejsce dla pasażera, ale było za ciemno.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin