O'Brien Judith - Rapsodia.pdf

(1326 KB) Pobierz
4628558 UNPDF
Judith
O'Brien
rapsodia
przełożyła
Eiva Sobocińska
LUCKY
Warszawa 2005
Rozdział 1
Podbródek dziewczyny świadczył o zdecydowaniu,
jego stanowczą linię nieco łagodziły jasne, gęste falujące
włosy.
Jak przystało na doświadczoną mieszkankę Nowego Jor­
ku mocno przyciskała do boku wiszącą na ramieniu torbę.
Nie mogła uwierzyć, że znów ją to spotkało. Oto ona,
mało znaczący redaktor w jeszcze mniej znaczącym pi­
śmie, ucieka z kolejnej katastrofalnej randki w ciemno.
A matka ją ostrzegała!
- Wyjdź za kolegę ze studiów. Tam są najodpowiedniej­
si mężczyźni.
Więc na ostatnim roku Liz zaręczyła się z miłym chłop­
cem, który świetnie grał w futbol, ale okropnie się jąkał.
Zerwała zaręczyny zaraz po dyplomie i w ciągu ostatnich
siedmiu lat była na setkach randek w ciemno.
Może matka miała rację, może rzeczywiście wszyscy po­
rządni chłopcy zostali już na studiach sprzątnięci przez in­
ne dziewczyny. Cóż, jeśli to prawda, to niewątpliwie ci faj­
ni faceci nie trafili na uczelnię. I choć w Nowym Jorku
przeżyła kilka wspaniałych randek, jakoś nic z nich nie
wyszło.
Zdawała sobie sprawę, że wina leży częściowo po jej
stronie. Może dziewczyny ze Środkowego Zachodu nie
mają czego szukać w Nowym Jorku. Może powinna była
zostać w Illinois i zamieszkać z matką. Chicago jest dla
ludith O'Brien
Rapsodia
L iz McShane szybko zbiegła po schodach do metra.
większości ludzi wystarczająco wielkim miastem. Mogła
tam zrobić karierę, mieszkając z mamą i dojeżdżając co­
dziennie do pracy kolejką podmiejską z leżącego na
obrzeżu metropolii osiedla.
Chicago znała jak własną kieszeń. I choć kochała to mia­
sto, od lśniących drapaczy chmur poczynając, a na bruko­
wanych uliczkach starego miasta kończąc, uważała, że
jest pozbawione wdzięku i romantyzmu. Nie ciągnęło ją
do Nowego Jorku. Czytała o tamtejszych bistrach i kawia­
renkach, o Greenwich Village i Park Avenue. Marzyła
o tym, by na każdym kroku spotykać wspaniałych ekscen-
tryków, fantastycznych intelektualistów, artystów i myśli­
cieli. Miała niewzruszoną wiarę słodkiej idiotki i opty­
mizm promieniejącej szczęściem turystki. Nie było w niej
nawet za grosz nieufności ludzi ze Środkowego Zachodu
w stosunku do mieszkańców Wschodniego Wybrzeża ani
śladu kompleksów dziewczyny z małego miasteczka.
Chciała zawojować wielką metropolię, chciała być z siebie
dumna i chciała, by matka była z niej dumna.
A potem mama zmarła i wszystko straciło sens. Kiedy
Liz patrzyła, jak z matki uchodzi życie, jej własne, raczku­
jące dopiero sukcesy przestały ją cieszyć. Potem spakowa­
ła rzeczy mamy i wróciła do Nowego Jorku nie dlatego, że
chciała, tylko dlatego, że nie miała właściwie dokąd pójść.
Należała do miliona nowojorczyków, którzy ciągle planu­
ją wyniesienie się z tego miasta molocha, ale jakoś nigdy
nie mogą się na to zdobyć.
Nigdy w życiu nie przeżyła naprawdę wspaniałego ro­
mansu, choć kilkakrotnie wydawało jej się, że jest on
w zasięgu ręki. Jak z tym redaktorem wiadomości z tele­
wizji. Byli na kilku randkach, wliczając w to spotkanie na
niedzielnym lanczu i następujące po nim popołudnie
w Metropolital Museum of Art. Jakimś cudem mieli takie
samo poczucie humoru, takie same gusta literackie, na­
wet wspólne zainteresowania sztuką. Ominęli dział ma­
larstwa współczesnego i ruszyli wprost do francuskich im-
8
presjonistów.
ludith O'Brien
Rapsodia
Ten dzień nadal był żywy w pamięci Liz. Kiedy zwiedza­
li muzeum, zaczął padać śnieg i po wyjściu zobaczyli, że
Central Park pokrywa kilkucentymetrowa warstwa bia­
łego puchu. Ramię przy ramieniu ruszyli Piątą Aleją,
zaśmiewając się z fragmentów starych programów telewi­
zyjnych. Znaleźli przytulną kafejkę i siedząc przy płoną­
cym w kominku ogniu, sączyli kawę po irlandzku. Wziął ją
za rękę i zwierzył się, że następnego dnia ma być prezen­
terem południowego wydania wiadomości. Liz wiedziała
już, że to szczyt jego marzeń, więc wznieśli toast za jego
sukces kolejną filiżanką irlandzkiej kawy.
Potem odprowadził ją do domu. Oboje byli szczęśliwi
i pełni nadziei. I wtedy Liz, pod wpływem nagłego impul­
su, rzuciła mu śnieżkę w twarz. Nie spodziewał się ataku,
więc śnieżna kula wylądowała na jego górnej wardze. Liz
roześmiała się, podbiegła i delikatnie odsunęła jego dłoń
od twarzy.
Jeszcze dziś przeszywał ją dreszcz na wspomnienie
krwi. W śnieżce musiał się chyba znaleźć kawałek lodu.
Następnego dnia widziała go ostatni raz w życiu w telewi­
zji, kiedy z wyraźnym trudem czytał wiadomości w połu­
dniowym wydaniu dziennika. Nawet staranny makijaż nie
ukrył opuchniętej górnej wargi, a na domiar złego seplenił
z bólu, podając informacje najpierw międzynarodowe,
potem krajowe, wreszcie lokalne. Najgorszy moment na­
stąpił, gdy uśmiechnął się, witając się z prezenterem
pogody. Uśmiech rozciągnął jedynie połowę ust, druga
połowa tylko bardziej nabrzmiała. Ostatnio do Liz dotarła
informacja, że przeprowadził się do Dallas. Pomyślała po­
nuro, że tam nie zagrażają mu kule śnieżne.
Były i inne randki, kilka nawet obiecujących. I dokąd ją
to zaprowadziło? Do stacji metra w sobotnią noc. Oto
gdzie.
Bileter zbaraniał. Rzadko się zdarzało, by o tej porze do
metra wchodziła samotna kobieta. A już w żadnym wy­
padku nie taka jak ta. Kiedy kupowała bilet za dolara
i dwadzieścia pięć centów, pomyślał, że wygląda, jakby
9
ludith O'Brien
Rapsodia
zeszła na ziemię wprost z ekranu kina. Była wysoka i smu­
kła, ubrana w doskonale skrojony lniany żakiet, bluzkę
wykończoną pod szyją koronką i modne wytarte dżinsy.
Poruszała się z niedbałą elegancją i robiła wrażenie świe­
żej jak wiosenny wiatr.
Twarz dziewczyny była niemal piękna. Miała promienną
skórę, błyszczące zielone oczy i mały dołeczek w prawym
kąciku ust, który uwydatniał się przy uśmiechu, jak
w chwili gdy dziękowała mu za bilet.
- Proszę uważać - poradził jej bileter i sam osłupiał, bo
pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się odezwać do pasażera.
- Dziękuję. Dam sobie radę. - Dziewczyna obdarzyła go
kolejnym uśmiechem.
Na pewno, pomyślał, śledząc ją wzrokiem, kiedy wsu­
wała bilet do kasownika i szła w stronę wejścia F. Po chwi­
li wrócił do lektury gazety.
Liz zeszła po schodach na peron. Zapach uryny z każ­
dym krokiem stawał się bardziej dokuczliwy. Odruchowo
coraz mocniej przyciskała do boku torebkę. Jej obcasy głoś­
no postukiwały o betonową posadzkę, dźwięk odbijał się
echem od wykładanych kafelkami ścian.
W ciągu lat spędzonych w Nowym Jorku stała się specja­
listką od bezpiecznego podróżowania metrem. Napisała
o tym nawet kilka artykułów, choć nie zostały one wydru­
kowane w jej macierzystym piśmie. Jazda metrem zdecy­
dowanie kłóciła się z tematyką podejmowaną przez mie­
sięcznik „Vintage", adresowany do czytelników, którzy
tęsknią do starych dobrych czasów. Pismo bazowało na
przedrukach poświęconych wystrojowi wnętrz artykułów
z gazet, które upadły przed dziesiątkami lat. Resztę maga­
zynu zajmowały wymyślne fotografie artystyczne, podpo­
wiadające, co można zrobić ze starymi meblami. I nie cho­
dziło bynajmniej o antyki; to słowo w najmniejszym stop­
niu nie pasowało do zakurzonych rupieci prezentowanych
na stronach „Vintage". Redakcja prezentowała na przykład
starą lodówkę uwieńczoną czubem, na który nasadzo-
10
no futrzaną czapkę z szopa, całość spowito w dziesiątki
ludith O'Brien
Rapsodia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin