Synowie5.txt

(25 KB) Pobierz
46
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        V
        Na wrocławskim grodzie, jak ludzie zapamiętali, czasu pokoju nie było nigdy tak 
        tłumno, pełno, gwarno jak teraz. Nie tylko zamek, ale miasto, podzamcze, 
        przedmiecia, wały i bramy obsadzone były wojskowymi, zalane lšzakami i 
        Czechami. Przybywały coraz to nowe jeszcze poczty. Noc mało się od dnia różniła, 
        bo i w cišgu jej do wrót się dobrano, przybywały oddziały, zajeżdżali rycerze.
        Pilnowano czujnie u bram, skšd coraz nowe krzyki, wrzawa, pytania i odpowiedzi 
        mieniały się długo, nim goci niecierpliwišcych się wpuszczono. Obawiano się 
        zdrady i podejcia.
        Wysyłano dniem i nocš czaty na gocińce, wici po resztę ludzi, wybiegali 
        zbrojni, wysuwali się piesi, cišgnęły wozy ze zbożem i sianem dla nagromadzonego 
        rycerstwa. Namiestnik Magnus krzštał się pilnie, oko majšc na wszystko.
        Na podzamczu, w kilku uliczkach drewnianymi obstawionych chatami, zwykle cichych 
        i pustych, po których innego czasu więcej krów chodziło niż ludzi, stały teraz 
        kupy różnej gawiedzi, gwarzyły, rozpytywały się, spierały. Zatrzymywano konnych, 
        wykrzykiwano, a gdy od zamku słyszeć się dawał ruch jaki, oczy i uszy chciwie 
        się zwracały ku niemu.
        Widać było cišgle sotnie zbrojnych w hełmach kowanych, z oszczepami na plecach, 
        z toporami, łukami i tarczami, przecišgajšce od zamku na wały, z wałów na powrót 
        ku zamkowi.
        Wszystko się jakby do wojny gotowało.
        Choćby się miejscowi ludzie wysypali wszyscy na rynek i ulice, tyle by wrzawy 
        nie wnieli z sobš aniby ich tak wszędzie było pełno; czuć było obcych, którzy 
        się najżwawiej ruszali, najwięcej dokazywali, najgłoniej krzyczeli.
        Gawied ta, nie mogšc się cała na zamku pomiecić, po domach mieszczan, się 
        rozpocierała. Dolatywały z nich niewiecie krzyki, miechy i łajania. Wyrwała 
        się czasem uchodzšca dziewczyna z rozpuszczonymi włosami i wpadłszy w tłum z 
        jeszcze większš trwogš wracała nie wiedzšc, gdzie się schronić.
        Na targowisku, u studzien, koło zamku, stały gęsto, jedne koło drugich, namioty 
 
        i szałasy. Tu i ówdzie pasły się konie, całymi rzędami u lada jakich żłobów 
        powišzane. Przed kilku namiotami powiewały wbite choršgiewki. Na przyzbach 
        siedzieli gęlarze nucšc, a tłum obstępywał ich dokoła, przysłuchiwał się i 
        wtórował.
        Już zdawało się wszędzie pełno jak nabito, a cišgle jeszcze przypływało więcej 
        ludu. Wchodzšce kupki szukały sobie miejsca, wszczynały się spory, zanosiło się 
        na bitwy, a wójci nadbiegajšcy rozstawiali, uspokajali i godzili.
        Spokojni ludzie patrzyli na tę nagłš powód zalewajšcš, miasto ze trwogš. Nie w 
        smak im ona była. Wiedzieli z dowiadczenia, co znaczy sprowadzenie żołnierza i 
        komu ono najdolegliwsze. Za tym szła wojna, oblężenie, głód, mordy i wszystkie 
        plagi Boże. Ale mały człek wielkich spraw odżegnać nie zdoła. Patrzyli 
        osłupieli, a baby i dzieci tuliły się wylękłe po wyżkach.
        Gdy się to działo w miecie i na targowisku, na grodzie gorzej było jeszcze. Tam 
        się już prawdziwe obozowisko rozkładało. Choć noc nadeszła, jasno było od ognisk 
        porozpalanych, przy których nie rozdziewajšc się leżeli ludzie na straży. Czaty 
        chodziły dokoła, we wszystkich wrotach czuwały warty. Z okien poodsuwanych szum, 
        gwar straszny i wiatła biły, jakby wesele obchodzono. W podwórcach, choć pod 
        okiem starszyzny, nie uszło pół dnia bez zatargu krwawego, który setnicy kijami 
        uciszali. Z zamku też dolatywały głosy, jakby i tam nielepiej się działo.
        W prawo i lewo od wielkich sieni na dwórcu wieciło, drzwi stały otworem 
        szeroko, tu i tam cisk ludzi widać było, tak że przybywajšcy ledwie do rodka 
        dobić się mogli. Służba konwie nosiła i beczki próżne wytaczała, bo pić trzeba 
        było dać, a po skwarze letnim żłopali chciwie, kto się dorwał, jak ze studni.
        W lewo, kilka izb pominšwszy, była jedna największa, w której starszyzna u stołu 
        siedziała, choć stół już próżny był i kubki tylko a dzbany na nim stały.
        Na ławach jeden przy drugim, w postawach różnych, siedzieli ludzie rycerscy 
        poopierani, półleżšcy, niektórzy poskładawszy głowy ze znużenia. Namiestnika 
        Magnusa w tłumie tym odróżnić łatwo było, bo mu wszyscy czeć oddawali, a i 
        postawa była nie lada. Wzrost ogromny, otyłoć wielka, twarz szeroka, ręce 
 
        silne. Olbrzymem się wydawał przy drugich, a gdy głos zabrał, jego jednego wród 
        największej wrzawy słychać było. Głowš wszystkich przechodził, a że mu z niej 
        już dużo włosa spadło, wieciła górš białš i lnišcš. Rysy twarzy wyraziste, 
        grube, szerokie, z dala biły w oczy.
        Że lato odzieży ciężkiej na siebie brać nie dozwalało, miał kaftan szkarłatny, 
        wdziany bez gzła na ciało gołe, a na nim u szyi ciężki łańcuch złoty.
        Kilku duchownych w sukniach ciemnych stało około niego, kilku tylko, co zbroje z 
        siebie pozrzucali, bo na skórzanych kaftanach znać było powyciskane ich lady.
        Wporód nich na szerokim krzele w wezgłowiu, zmieniony do niepoznania, niedawny 
        kleryk, teraz pan a syn królewski, Zbigniew. W sukni mniszej niezgrabnym był; i 
        teraz, gdy się pstro i bogato przystroił, nielepiej mu było; twarz się tylko 
        wielce przerobiła, gniew i złoć z niej zeszły, została chytroć i buta wesoła.
        Na siedzeniu swym nie siedział, ale leżał rozpostarty sam się sobie przyglšdajšc 
        niekiedy, tak mu dziwnym było, iż się tu znalazł; bawił się to łańcuchem, który 
        na piersi miał, umiechajšc się do niego, to pasem od mieczyka, na który z ukosa 
        czasem poglšdał. Pas był misternie kowany, sadzony i wiecšcy.
        Rękawy sukni nowej to zacišgał, to spuszczał, to koło szyi rękami przebierał, to 
        włosy jeszcze krótkie przygładzał, bo mu postrzyżyn klasztornych wstyd było.
        Przez ten czas, gdy wolnym był, na brodzie pucił mu się swobodnie włos rzadki; 
        piecił się też nim, choć wedle życzenia nie rosnšł, zasiewał się nędznie, a 
        sterczał twardo. 
        Rysy twarzy rozweselone nie wypiękniały, grube były i niekształtne; wzrok latał 
        dziko, usta krzywiły się szydersko. Ludzie się doń nie bardzo garnęli, a i ci, 
        co mieli do tego ochotę, rozmówiwszy się prędko jš tracili.
        Wród kółka, które go otaczało, stał namiestnik Magnus poważnie, ręce za pas 
        pozakładawszy, silnym i dononym głosem rozmawiajšc ze starszyznš.
        - Hej! hej! - prawił miejšc się. - Już tam w Sieciechowie i w Płocku trwoga być 
        musi. Podkrólik nasz miota się jak podsmalony. Kto wie! Może już cišgnie na nas, 
        bo to prędki człek, ale czaty rozesłane dadzš znać w czas, będziemy wiedzieli, 
 
        co czynić.
        - Już tam z nas - ozwał się jeden ze lšzaków - nieposłusznych wichrzycieli 
        uczyniš za to, żemy się za krzywdę pańskiego dziecka ujęli! A no! Niech aby 
        jedna ziemia swojego pana ma, nie Sieciecha. Dosyć już tej Sieciechowszczyzny.
        - Pewnie! pewnie! - dodał Dobek z Morawicy. - za króla i za jego krew stajemy. 
        Matka Zbigniewa była siostrš naszš, czemuż to dziecko nie ma być tak dobre jak 
        drugie?
        Poza krzesłem Zbigniewa stał młody człek, bratanek namiestnika Magnusa - Zahoń; 
        chłopię blade, jak tyczka od chmielu wyrosłe bujno a niesilne, chude, potulne i 
        niemiałe. Był to przyboczny dworak księcia, który się doń przygarnšł. Z nim po 
        cichu mieniał słów trochę Zbigniew.
        - Nudno i u was, mało nie jak w klasztorze za klauzurš szepnšł rozglšdajšc się 
        dookoła po twarzach i wycišgajšc się, jakby mu się na sen zbierało. - Ani 
        gędby, ani pieni, ani wesołego słowa, ani twarzy niewieciej nie najrzeć.
        - Miłociwy ksišżę - szepnšł Zahoń - nie pora po temu. Między taki tłum niewiast 
        wprowadzić się nie godzi; sromałyby się bardzo, bo ludzie języków nie strzymajš. 
        Gędby też nikt by słuchać nie chciał, kiedy wszystkim w głowie, że lada chwila 
        rogi zagrajš może.
        Zbigniew niecierpliwie się poruszył.
        - No - rzekł - naówczas też pora będzie myleć o wojnie a na konie siadać; dzi 
        wolałbym dla siebie dobrej chwili a nie wędzić się w tej głupiej wrzawie.
        Spojrzał pogardliwie po ludziach i zamilkł. Zahoń nie miał co odpowiedzieć. 
        Ksišżę wydawał mu się nad wszystkich rozumniejszym, bo pięknie i łatwo mówić 
        umiał.
        Zbigniew oczyma wodził po izbie, niekiedy poziewnšł; nierano mu było wród 
        ludzi starszych, którzy o poważnych sprawach gwarzyli. Dobek zbliżył się doń, 
        jakby go chciał rozerwać, bo inni go zaniedbywali.
        - Cóż, miły panie, nie próbowalicie dzi łuku albo miecza - spytał - nie 
        dosiedlicie konika? Zdałoby się teraz, póki czas, obeznać z rycerskim 
 
        rzemiosłem!
        Zbigniew z lekceważeniem, wzgardliwie usta wykrzywił.
        - O, wielka mi to nauka - odparł - noża z pochew dobyć i na odlew cišć! Naukę tę 
        ma parobek każdy, póki siły staje. Konia między nogi wzišć i trzymać się na nim 
        - niewielka też sztuka. Ja do dowództwa stworzony a nie do bicia się, a 
        dowodzić, da Bóg, potrafię!
        Dobek głowš potrzšsał.
        - I na to trzeba dowiadczenia - rzekł sucho.
        - To się go dostanie...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin