Synowie4.txt

(23 KB) Pobierz
35
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        IV
        Noc już bała prawie, gdy na osobny podwórzec zajechał królewicz Bolko, w 
        kilkanacie koni z drużynš swš z łowów wracajšc. On i mało co od niego starsi 
        towarzysze w czwał, jak burza i wichry, wpadli przeganiajšc się we wrota i 
        popędzili przed podsienia, u których czekała służba.
        Bolko konia swojego osadził w miejscu żelaznš rękš, aż się spišł do góry i o 
        mało na wznak nie przewalił; skoczył lekko z niego i pucił, dwu towarzyszów ze 
        swoich szkap zleciało.
        Wojsław, ochmistrz królewicza, majšcy nadzór nad nim, wolniej przycišgnšł za 
        nimi, gdy już Bolko, otrzšsnšwszy się z kurzu, miejšc się stał ujšwszy się w 
        boki.
        Ci, co pospadali, miali się także, dwór cały był dobrej myli, zwierzyna nabita 
        oszczepami i strzałami wisiała na siodłach i wlokła się poprzywišzywana do nich. 
        Dzień nie był stracony; łowy się powiodły. Rżały do stajen i otrzšsały się 
        zmęczone konie, psy ujadała wesoło, trzepotały się sokoły; rozprawiali głono 
        ludzie, a młode chłopię, co tym oddziałem dowodziło, po królewsku spoglšdało na 
        swe otoczenie rzucajšc ku niemu słowy wesołymi. Ochmistrz tylko Wojsław burczał 
        ponuro znużony, zsiadajšc z konia powoli.
        liczniejszego pana nad to chłopię, które z niebios na ziemię zesłał w. Idzi, 
        patron cudowny, nad to dziecię wymodlone u Boga, widzieć było trudno, jak te 
        ziemie szerokie stały. Lat dziewięć majšc Bolko już w puszczy bił niedwiedzie, 
        a gdy z Sieciechem pierwszy raz na wojnę się wyprosił, trudno było powcišgnšć i 
        utrzymać dzieciaka, który się parł, gdzie największe było niebezpieczeństwo.
        Natura to była pierworodnych, do wielkich spraw przeznaczonych, goršca, 
        niepohamowana, szybka, nierozważna, zuchwała, prędka jak piorun, szalona, jakby 
        się swš młodociš upajała.
        Gdzie on się ukazał, był jak ogień, co wszystko grzeje; ciepło się robiło, gdy 
        przystšpił, połyskiwały oczy, miały się ku niemu usta, ludmi miotał, jak 
        chciał, rzucał nimi, bo miał owa królewskie słowo, co nie rozkazujšc nawet budzi 
 
        posłuszeństwo. Mimo własnej woli krnšbrni nawet biegli, gdzie wskazał, a on sam, 
        skoro go myl porwała, pędził zapamiętale nie zważajšc na nic. Kipiało w nim 
        życie i jak wrzštek wylewało się za brzegi...
        Chociaż miał ledwie jedenacie lat skończonych, rycerzem już się mógł nazwać i 
        szanowano go jak dorosłego męża. Nad wiek się rozwinšł, zmężniał, zolbrzymiał; 
        tylko nieporosła twarz i policzki niewiecie o latach wiadczyły.
        Gniewało go to, że starszym nie był, ale mu chłopięcych lat nikt by zadać nie 
        miał - obawiano go się.
        Bił ci już Pomorzan, krew przelewał, ranš się chlubił, mierci w oczy zaglšdał 
        nie drgnšwszy - chłopak od Boga darowany. Doć spojrzeć nań było, gdy tak stał 
        między słupami otoczony drużynš - z dala każdy królewicza w nim poznał; 
        kształtny był, krzepki, zwinny, giętki; choć całego swojego wzrostu nie miał 
        jeszcze, już duży, ramion szerokich, piersi wypukłej, jakby puklerzem okrytej, 
        ršk silnych, choć drobnych.
        Twarz też była piękna, rycerskiego wyrazu, tylko około ust z jednej strony 
        wrzód, który nabrał i rozpękł w dzieciństwie, lad po sobie zostawił piękne 
        wargi skrzywiwszy nieco. Dziwny to wyraz dawało twarzy nie szpecšc jej bardzo. 
        Królewicz mawiał wskazujšc na szram ten, że broda i wšsy go pokryjš. Szkoda 
        tylko, że blizna nie od włóczni jest, ale od wrzoda lichego.
        Twarz miał ciemno ogorzałš, bo jej nie szanował i nie krył; czoło tylko jak 
        nieg białe, policzki rumiane jak jagody, oczy ciemne, w których płomię skryte 
        nieustannie się paliło i błyskało.
        Z królem razem kochali go wszyscy, oprócz zazdrosnej Judyty i oprócz Sieciecha. 
        Wojewodzie ten syn pański, dziedzic prawy, choć go przy ojcu pod niebiosa 
        wynosił, był solš w oku i strachem; stał mu na drodze, zapierał wschody do 
        góry...
        Przed królem Sieciech mawiał zawsze, iż młodego pana ostro i surowo trzymać było 
        potrzeba, aby się nie rozbujał za wczenie, nie zhardział do zbytku, cugli sobie 
        nie popucił. Po cichu i wzdychajšc przypominano cesarza Henryka IV, który z obu 
 
        synami miał zatargi.
        Z ręki też Sieciecha dodany był królewiczowi za ochmistrza Wojsław, krewny jego.
        Wojsław może w poczštkach posłusznym był temu, co go posadził na straży; gdy 
        Sieciech nań patrzał, surowo się z wychowankiem obchodził, ale się wprędce 
        rozmiłował w nim, nawykł mu ulegać i sprzeciwić się nie umiał. Zaczynał często 
        od strofowania, a kończył na ucisku, wołał głono, a wprędce zniżał głos, 
        umiechał się, milknšł.
        Wojsław mrukliwy był, podżyły, ciężki, często do zbytku milczšcy; w potrzebie 
        miały, ale nieprędkiej myli i niepewien siebie. Bolko go wyprzedzał we 
        wszystkim, a gniewnego czasem objšwszy za szyję skruszył pocałunkiem i miechem.
        Powoli rozmylajšc Wojsław widział więcej, rozumiał lepiej, niż się zdawało, nie 
        chwalił się z tym, milczeć umiał. Mówił mało, ale to, co rzekł, ważyło. Do 
        niedwiedzia podobnym był z postawy i obyczaju, ruszyć mu się było ciężko, a gdy 
        się dwignšł, druzgotał, co popadł.
        Rachował nań Sieciech jako na krewniaka ze swej ręki postawionego, przeliczył 
        się jednak sšdzšc, że mu w myl jego działać będzie. Wojsław obowišzek swój 
        pełnišc nic nadeń zrozumieć nie chciał.
        Zżymał się wojewoda, ale go już z miejsca ruszyć nie było można.
        Gdy burza ta młodzieńcza wpadła w podwórzec zamkowy, cały niemal gród zatrzšsł 
        się od niej; pozostałe psy, zamknięte w psiarni, zawyły, konie w stajniach rwać 
        się i rżeć poczęły, ludzie z komór powybiegali. Każdy się domylił, że to 
        królewicz przyjechał.
        W spokojnej nawet izbie królewskiej, oddalonej od Bolkowego dworu, zadwięczały 
        naczynia stojšce na stole. Władysław nastawił ucha i umiechnšł się; on także 
        czuł, że to syn jego ukochany przyjechać musiał... On jeden a chyba Pomorcy 
        drudzy na zamek ić mogli z takim szturmem i nagłociš. Bolko stał w 
        przedsieniu, chciał widzieć, jak zdejmš zwierzynę, a psy, konie i ludzie się 
        rozejdš, na jutro nowe łowy, ludzi, konie i psy zakazać.
        Na jutro mu obiecywano niedwiedzia. Polowanie najmilsze dlań było nie na tego 
 
        zwierza, co pierzchał, ale na tego, co walczył.
        Z drugiego podwórca pędem podbiegł komornik królewski. Król już wiedział o synu 
        i wołał go do siebie, bo cały dzień nie widział ukochanego i tęsknił, a chciał 
        wiedzieć, czy był cały, czy mu się nie stało nic.
        - Król, pan miłociwy, wzywa, a żšda was pilno - rzekł komornik - popieszajcie!
        Choć odziany był tak jak na łowy, w kaftanie krótkim, w łosiowym, obcisłym 
        ubraniu do konia, w bucikach do jazdy, a róg jeszcze miał na plecach i mieczyk 
        myliwski u boku popieszył jak stał.
        A że nie umiał limaczym chodem ić jak drudzy, popędził przedsieniami żwawo, 
        nim Wojsław miał czas mu przypomnieć, aby się przeodział.
        Ruszył za nim powolny ochmistrz, gdy już mu z oczów zniknšł; więc ręce 
        załamawszy stał mruczšc.
        W komnacie królewskiej Władysław siedział na tym samym miękko wysłanym stołku, 
        na którym go z rana zła wieć znalazła. Stała u jego boku królowa tak, iż 
        królewicz jej widzieć nie mógł, a ona Sieciecha naprzeciw stojšcego miała przed 
        sobš. Znaki mu dawała, jakie chciała, nie bardzo troszczšc się o to, iż w progu 
        stojšcy podkomorzowie i komornicy widzieli je także.
        Po szybkim chodzie ojciec poznał Bolka, twarz mu się rozjaniła, usta otwarły, 
        na drzwi wzrok obrócił, zapomniał o wszystkim.
        Po młodzieńczemu wpadło chłopię z czapeczkš w ręku, z rogiem na plecach, biegnšc 
        ku ojcu. Długie włosy rozwiane na ramiona mu spadały, twarz umylnie rozweselonš 
        przybrał i szedł pieszšc do ręki ojcowskiej. Oburšcz pochwycił go król za głowę 
        i poczšł nic nie mówišc. ciskać i całować.
        Od ojca zwrócił się królewicz ku Judycie.
        Ta dziwnie się z nim obchodziła, kochała go czasem do zbytku, częciej 
        nienawidziła i niechęć wyranš okazywała. Urok tej młodoci wesołej, żywej, 
        wdzięcznej chwytał jš za serce, potem wstręt jaki odpychał. Była macochš, a nie 
        miała syna!
        Zawahała się z podaniem mu ręki, aż zwolni wycišgnęła jš ku niemu. Bolko 
 
        pochylił się do pocałowania i ustšpił prędko. Sieciach stał jak mur grony, 
        surowy, niemal straszny, na powitanie oczekujšc i nie wyprzedzajšc go. Z 
        wejrzenia, jakie rzucał na syna królewskiego, widocznym było, że dlań nie miał 
        życzliwoci, że mu zawadzało to chłopię, tak ukochane przez ojca i wszystkich.
        Pokłonił się z dala wojewodzie królewicz, w zamian Sieciach ledwie głowš skinšł 
        lekceważšc sobie dzieciaka.
        - Bolek - zawołał król zwracajšc się ku niemu i ręce doń wycišgajšc - słyszałe? 
        Wojna, będziemy mieć wojnę.
        - Tak, mówiono- mi co, gdym z konia zsiadał - rzekł królewicz - niech więc Bogu 
        będš dzięki!
        Ręce obie podniósł do góry. Sieciech obrócił się doń zmarszczony...
        - Nie godzi się - rzek...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin