Synowie31.txt

(31 KB) Pobierz
338
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        X
        Dziesięć lat upływało od mierci króla Władysława Hermana, w cišgu których walka 
        dwu braci z sobš nie ustawała.
        Jesiennego dnia chmurnego, na małym zamczysku w lšsku, które grodziskiem zwano, 
        stały wrota wieżo wyłamane, przy których widać było lady rozpaczliwej a 
        bezsilnej i próżnej obrony. Podwórze pełne było koni i ludzi, gwar głuchy 
        dolatywał niekiedy z izb wewnętrznych. Kilku żołnierzy, powišzanych sznurami, 
        jęczało leżšc na podłodze w przedsieniu.
        Zameczek lichy był i le opatrzony, sam dworzec w nim do szopy podobny. Kawał 
        tylko muru przypierał do niego, a i w tym widać było okna bez błon, otworem 
        stojšce i ciany od słoty popsute.
        W większej izbie na dole gromada tylko co przybyłej starszyzny stała kupš, 
        zdajšc się naradzać z sobš. Na czele jej był stary wojewoda Magnus, który 
        znużony i ociężały wiekiem na ławie przysiadł, podparł się na ręku i dyszał, a 
        czoło mu się fałdowało wielkš troskš i niepokojem. Inni dokoła stali rozglšdajšc 
        się i gwarzšc.
        Żelisław Bezręki, Skarbimierz Jednooki, Wojsław, kilku innych wojewodów i 
        starostów, urzędników króla i doradców, pierwsze miejsce zajmowali.
        - Na sumienie nasze wzišć potrzeba ukaranie winowajcy, a raz z nim skończyć! 
        Winien od dawna przypłacić głowš. Król a pan nasz, którego on tyle lat walki, 
        tyle srogiego niepokoju kosztuje, i teraz jeszcze ukarać go nie będzie miał 
        serca. Naszš sprawš winien być sšd i kara!
        Tak mówił powoli Skarbimierz.
        - I ja z wami głosuję - odezwał się Żelisław. - Niech raz kraj wypocznie, niech 
        się te zdrady ukrócš. mierć! mierć! Wtem wojewoda stary zapytał:
        - Cóż mówił król? Co mówił? Czycie go wyrozumieli? Skarbimierz się zawahał.
        - Naglilimy nań, aby koniec uczynił; chciałem słowa od niego, rzekł mi w 
        ostatku: Czyńcie, co uznacie słusznym, czyńcie, co potrzeba, dla spokoju mojego 
        i waszego, a nie pytajcie mnie i nie żšdajcie ode mnie, abym na własnš krew 
 
        wyrok wydawał.
        - Więc nam sšdzić i wyrokować kazał? - wtršcił starosta Boruta. - Sšdmyż i 
        wyrokujmy, jako Bóg przykazał. - Bez sšdu - zawołał inny z boku - bez wyroku, 
        stokroć na mierć zasłużył! Najmniejszy człek w tym królestwie wie, co czynił: 
        na zagładę brata a króla groził i nasadzał, przysięgał pięćkroć i łamał 
        przysięgi, z nieprzyjacioły się wišzał. Dopóki i żyw, póty się nie odmieni, 
        będzie tym, czym był - zdrajcš! Magnus z ławy wtršcił:
        - mierci winien, pewnie. A gdy mu jš zadać każemy, co powie pan? Co powie?
        - Rad będzie, że wolen zostanie - rzekł inny.
        - Nie znasz ty go - poczšł stary wojewoda. - Na polu bitwy krwi on swej ani 
        cudzej nie żałuje, ale brata zgładzić, choćby brat zdrajcš był jawnym, nie 
        zechce. Lat dziesięć się to cišgnie. W ręku go miał, u nóg go trzymał. Sšd Boży 
        skazał, on przebaczył. Gdy wyrok wydamy, znienawidzi nas zań. Boleć będzie. - 
        Niech boleje i odboli, byle raz bezpiecznym był - rzeki Skarbimierz cichym 
        głosem. - Nie było i nie będzie końca zmowom. Słał na nas, kogo mógł, płacił, 
        prosił; knowania nie ustawały nigdy. Mamy go w ręku. Zabić plugawego przecherę, 
        zabić.
        - Zabić! No, to zabić! - powtórzył po przestanku głosem miałym Boruta. - 
        Dawnoli temu, jak mu cesarz i król czeski wyprosili tę dzielnicę, aby na niej 
        spokojnie paskudnego życia dokończył? Zdrajca, zamiast przybyć pokornym, pać do 
        nóg miłociwemu bratu, zajechał na dwór z wrzawš, gędbš, lutniami, rogami, jak 
        zwycięzca! Zamiast przebłagać, stawił się zuchwale, a nazajutrz pochwycono 
        mordercę, którego nasadził, aby króla nożem przebił.
        - Tym nożem go w serce! - zawołał Skarbimierz. - Tym! Niech żywot ohydny 
        skończy. Magnus rękš czoło tarł i niemal jęczšc wołał:
        - Co czynić? Co czynić? Potrzeba się go pozbyć, a nie chciałoby się na gniew 
        pański narazić.
        Boruta ramionami zżymnšł.
        - Nie żywić go! Na pniak i koniec!
 
        - Nie chcecie mu życia brać! - odezwał się jeden ze starszych. - Oczy mu kazać 
        wyjšć i niech marnie dogorywa.
        - Póki on żyć będzie, to i bez oczów siać zdrady nie przestanie - przerwał 
        Skarbimierz. - Lepszym od niego wzrok odejmowano, temu by stryczek przystał.
        - Krew to pańska - podszepnšł kto z cicha. Zamilkli nieco.
        Wtem na progu ukazał się duchowny w sukni zakonu benedyktynów. Mężczyzna był lat 
        rednich, ale żywotem ascetycznym przed czasem postarzały, blady, schudzony, 
        wštły na pozór, choć wzrok jego i ruchy zdradzały tę siłę wewnętrznš ducha, 
        która ciału daje potęgę mogšcš się oprzeć największym męczarniom.
        Wród tych ludzi wojny i oręża, ciałem dzielnych, rozrosłych, nawykłych do 
        rozkazywania i walki, człowiek ten mały, pokorny, słaby, wydał się jakby istotš 
        z innego wiata. Wejrzenie jego miało w sobie co jasnego, przenikajšcego, 
        sięgajšcego do głębi i zmuszajšcego do poszanowania.
        Szedł krokiem powolnym, trzymajšc w rękach pod szkaplerzem ksišżeczkę, i zdawał 
        się szukać kogo, gdy przeciwko niemu wystšpił Skarbimierz i pochyliwszy się w 
        ramię go pocałował. Mnich spojrzał ku niemu ze smutnym półumiechem, oczyma 
        zadajšc mu pytanie.
        - Ojcze Łukaszu - odezwał się Jednooki - prosiłem was, abycie mi towarzyszyli 
        nie nadaremnie. To, com przewidywał, ziciło się; winowajcę wielkiego, 
        osšdzonego na mierć, mamy w rękach. Człowiek to urodzenia znacznego, ale winien 
        zdrady, mordu, przelewu krwi i wszelakich zbrodni. Godził podstępnie na żywot 
        pana naszego.
        - Na mierć zasłużył stokroć! - szemrali otaczajšcy. - Raz z nim skończyć - 
        mówili drudzy.
        - Życie dać powinien! Nie ma dlań przebaczenia! - rzekł Boruta.
        - Nie chcemy, aby ginšć majšc nie przejednany z Bogiem poszedł przed sšd Jego - 
        dodał Skarbimierz. - Gdyby nawet wyrok łaskawszy wypadł i oczy tylko miał 
        stracić, któż wie, czy potem wyżyje?
        O. Łukasz pilnie słuchał wpatrujšc się w mówišcego.
 
        - Nigdy z Bogiem przejednanie nie zaszkodzi - rzekł spokojnie. - Sšd i kara nie 
        do mnie należš; co moim obowišzkiem, to spełnię.
        Skłonił głowę i poruszył się, jakby bez dalszych rozpraw ić był gotów.
        Magnus klasnšł w szerokie dłonie. Wszedł natychmiast człek stary już, z krotko 
        postrzyżonym włosem, w grubej odzieży, z dršgiem żelaznym w ręku i nożem za 
        pasem. Twarz miał okršgłš, poczwarnie brzydkš, z wyrazem bydlęcym i osowiałym. 
        Stanšwszy w progu, patrzał spod brwi nawisłych oczekujšc rozkazania.
        Wojewoda Magnus odezwał się doń, aby księdza, który już ku progowi szedł, do 
        więnia prowadził. Sam jakby go tych kilka słów zmęczyło, padł na ławę 
        westchnšwszy, podparł się na dłoniach i zadumał. Ciężył mu wyrok wydany.
        Stróż prowadził księdza milczšc z sieni ku drzwiom wiodšcym do murowanej częci 
        zamczyska. Otworzył je z wysiłkiem podnoszšc dršg, którym były zaparte, i 
        wpuciwszy duchownego zaryglował je ze rodka. Przeszli izbš pustš, ustawionš 
        ławami dokoła, odemknšł drugie drzwi do mniejszej komory, do której w dół nieco 
        zstępować było potrzeba. Na ostatek jeszcze jedne drzwi rozwarł powoli i wpucił 
        przychodnia do na pół ciemnej izby, której okno kratš obwarowane wysoko w 
        cianie było wybite.
        Tu na mizernym posłaniu, wyszarzanš skórš pokrytym, leżał więzień. Usłyszawszy 
        szelest podniósł się nieco i przypatrywać się zaczšł zbliżajšcemu się powoli.
        Zbigniew to był, lecz lat tych ostatkiem zmieniony straszliwie, do niepoznania 
        prawie. Twarz mu nabrzękłš poorały gniewy, żółć zjadła skórę występujšc na niš 
        plamami ciemnymi; ciało nieforemnie się rozlało, oczy złe patrzały jak lepia 
        zwierzęcia, co ma się rzucić na pastwę. W rysach zgniecionych wypiętnowały się 
        zwierzęcš niemal bezmylnociš i rozpaczš, namiętnociami, znękanie, męczarnie 
        gniewów bezsilnych.
        Po sukni poznawszy mnicha Zbigniew poczšł się w niego wpatrywać coraz baczniej, 
        drgnšł, podniósł się z łoża, przystšpił i krzyknšł ręce łamišc:
        - Łukasz! Dawny towarzysz z saskiego klasztoru poznał już był wprzódy 
        nieszczęliwego księcia, ale stał nieporuszony, spokojny, z oczyma wlepionymi 
 
        weń, badajšc okropnš zmianę w tym, którego znał niegdy tak życia pełnym.
        - Jam jest! - rzekł cicho. - Nie mylicie się, jam jest! Słowa te wyrzeczone 
        zimno, z wielkim spokojem ducha, zabrzmiały dziwnie w uszach Zbigniewa, który, 
        pomylawszy krótko, powrócił na łoże i rzucił się na nie mruczšc...
        Przypomniał sobie lata dawne, pomylał pewnie, że po nim nic się spodziewać nie 
        może.
        - Czegóże tu przyszedł? - odezwał się ksišżę - kto Cię przysłał? Co mi 
        przynosisz?
        - Przychodzę niosšc ci pociechę - odparł o. Łukasz przychodzę cię pojednać z 
        Bogiem!
        - Co to ma znaczyć? - zawołał ksišżę - mów mi jasno.
        O. Łukasz zawahał się.
        - Spowied nigdy duszy nie szkodzi, ulgę przyniesie rzekł powoli unikajšc 
        wyraniejszej odpowiedzi.
        - Ha! mierć mi gotujš Bolesławowskie katy? - krzyknšł Zbigniew.
       ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin