Synowie3.txt

(22 KB) Pobierz
24
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        III
        Działo się to w roku 1096.
        Zamczysko w Płocku, kędy król (bo tak go w domu zwano, choć koronowanym nie był) 
        najczęciej przebywał, już naówczas nieco przystojniejszy niż za lat dawnych 
        pozór miało, acz i teraz obozowisko i namioty więcej przypominało niż ogród 
        stołeczny.
        Stolic też naówczas stałych nie mieli królowie, czasowo przemieszkujšc po 
        grodach i ziemiach, do których ich upodobanie, obowišzki, wojny i sprawy domowe 
        powoływały.
        Władysław Herman bezpieczniejszym się czuł w porodku ziem swoich, na Mazurach, 
        w Płocku niż w Poznaniu, Gnienie, na lšsku i w Krakowie. Tu więc i on, i dwór, 
        i królowa Judyta, cesarskiej krwi pani, przebywać w nim musiała, tu lata 
        pierwsze spędzał Bolko młodziuchny, jedyny syn królewski z Judyty czeskiej, bo z 
        Niemki trzy tylko córki rodzinę pańskš pomnożyły. Wdowa po królu Węgrów, krwiš z 
        domem cesarskim blisko połšczona, królowa Judyta pędziła tu życie, które sobie 
        sama zabawami i wesołociš zaprawiać musiała. Król chorowity lubił ciszę, ale 
        nikomu się weselić i wedle myli swej zabawiać nie bronił.
        Zamek w skwarne dni lata tego bardzo ożywionym nie był. Połowę budynków jego 
        zajmowała ze swym dworem niemiecko-węgiersko-polskim królowa pani, częć 
        mniejszš zamieszkiwał król. Dokoła obojga dwór a raczej dwa osobne dwory się 
        rozkładały nie liczšc trzeciego, otaczajšcego królewicza Bolesława, naówczas 
        jedenastoletniego, przy którym nieodstępnym był ochmistrz jego Wojsław, 
        Sieciecha pokrewny, i rówienicza drużyna.
        Gawied dworska przy królu i królowej w większej częci młoda była, rana, 
        ochocza i dosyć swobodna, bo takš i królowa pani, i Władysław otaczać się lubił. 
        Starszyzna służyła tylko, aby trochę ładu wród niesfornej młodzieży utrzymać i 
        z karbów jej wyjć nie dawać.
        Pięćdziesišt i kilka lat majšcy król starszym się wydawał, niż był w istocie. 
        Zwał się panem i królem, ale królować się obawiał; cugle z ršk jego dawno się 
 
        już w inne dłonie dostały. Rad był temu. Chorzał i stękał, a jeli mu się kiedy 
        rozjaniło lice, to chyba wtenczas, gdy oznajmiono przybycie wojewody Sieciecha. 
        Naówczas i król, i królowa, która go nad wszystkich przenosiła, występowali jak 
        dla najmilszego z goci, życie się budziło w Płocku, twarze janiały radociš, 
        zamek brzmiał weselem.
        Sieciech, wojewoda wojewodów, naczelny wódz, namiestnik pański, ręka prawa, 
        zjawiał się tu często, ale bawił krótko. Musiał na wszystko mieć oko, docierać 
        wszędzie, pilnować granic, w rodku strzec, by mu się starostowie spod 
        zwierzchnictwa nie wyłamywali. Trzeba było to się ku Krakowowi pucić, to na 
        czeskiej granicy podsłuchać, co się tam działo, to na lšsk, to na niespokojne 
        pomorskie rubieże, to do Gniezna i Poznania, na grody, na ziemiach, gdziekolwiek 
        się co luzowało i psuło.
        Król dawał mu czynić, co chciał, a co on uczynił, dobrym było.
        Królowa się też nie przeciwiła. Z jego ręki ludzie stali przy panu i przy pani, 
        krewny jego Wojsław był przy królewiczu, a kto nie od niego był albo nie z nim, 
        długo tu trwać nie miał nadziei.
        Po skwarnych dniach lata król osłabły się czuł bardzo, a im się gorzej na 
        zdrowiu czuł, tym Sieciecha więcej pragnšł, bo mu tylko z nim i przy nim dobrze 
        było.
        Wstajšcego z łoża dwu młodych chłopaków wzięło pod ręce, aby go przeciw okna 
        otwartego na wieżym powietrzu posadzić. Król powiódł oczyma zgasłymi po izbie, 
        po dworze swym, jednego z chłopaków służšcych mu pogłaskał pod brodę i zapytał 
        głosem ochrypłym.
        - Nie ma?
        - Pana wojewody? - podchwycił odgadujšc chłopak, który się nieznacznie 
        umiechnšł. - Nie, miłociwy panie.
        - A gdzież on jest? - odezwał się jakby sam do siebie król. - Gdzie on jest?
        Na to mu odpowiedzi nie dano.
        Że klęknšć nie mógł król pobożny, siedzšc poczšł modlitwy odmawiać, co 
 
        postrzegłszy chłopcy, stary szatny pański i podkomorzowie, którzy w progu stali, 
        oddalili się.
        Wzdychajšc modlił się król, zadumywał, czasem modlitwa marła mu na ustach, to 
        znów jak pokutnik bił się w piersi rękš wychudłš i kocistš.
        Dokoła cicho było, niekiedy wyrwał się miech z dala stojšcej młodzieży i wnet 
        przycichnšł; to słychać było gonišcych się po podwórzu swawolników, których 
        rozkaz starszych precz odpędzał. W drugiej stronie dworca u królowej hałaliwiej 
        i żwawiej ranek się poczynał, bo każde z państwa żyło po swojemu, jak chciało.
        Raniej od wszystkich wstał królewicz i już w lesie był. Ten z konia prawie nie 
        zsiadał, a choć jedenacie lat liczył dopiero, jak stary do łowów i do wojny 
        tylko wzdychał. Mordowali się z nim wszyscy, on nigdy dosyć nie miał.
        Gdy po skończonej modlitwie weszła służba królewska i komornicy niosšc jadło w 
        misach pokrytych i napój w dzbankach, zapytał król naprzód słabym głosem o syna. 
        Odpowiedziano mu, że w lesie już był ze psami, a nie wracał zwykle aż nocš. Mimo 
        woli oko królewskie zwróciło się na rozpostartš skórę niedwiedziš.
        Była ona pamištkš pierwszego boju dziecinnego przed laty dwoma młodego Bolka ze 
        strasznym zwierzem, na którego i starszy człek sam jeden nie rad by się porwał. 
        Spotkawszy w borze starego niedwiedzia, który się z połowicš swš w plšsach 
        zabawiał i igrał wesoło, Bolko pucił się nań mężnie i, choć mu mierć groziła 
        od rozjuszonej bestii dla przerwanej zabawy, oszczepem go przebił. Skórę tę ojcu 
        pod nogi rzuciło młode chłopię jako zdobycz pierwszš.
        Był to zadatek przyszłoci.
        - Nie darmo on Bolesławów imię nosi - odezwał się naówczas król, ale mu zapewne 
        Szczodrego losy przyszły na pamięć, bo posmutniał.
        Zapytawszy o syna spytał król potem i o królowę, pani swš. Podkomorzy oznajmił, 
        że obiadowała ze dworem i panami, którzy przybyli z pokłonem. Starczyła ta 
        wiadomoć królowi i nie badał już więcej.
        Na stojšce przed sobš misy popatrzył obojętnie i polewkę jeć poczšwszy o czym 
        innym dumać się zdawał. Oczy jego patrzały w jedno miejsce i nie widziały nic, 
 
        bo nic widzieć nie chciały.
        Wtem w podwórzu z dala zaszumiało co, zatętniało, królowi łyżka wypadła z ręki, 
        zatrzšsł się cały, na poręczach sparł i poruszył jak do wstania. Ale sił mu nie 
        stało.
        - Wojewoda? - zapytał.
        Służba rzuciła się do okien, inni wybiegli precz i komornik królewski Żegota 
        rzekł wyjrzawszy:
        - Tak jest, miłociwy panie!
        Z radoci widocznej drżšc cały usiadł król, bo na nogach się utrzymać nie mógł, 
        blask jego oczom bladym powrócił, umiech ustom.
        - Wojewoda! - powtórzył sam do siebie: - Wojewoda!
        Rozradowany był i ożywiony.
        Zaledwie wyrazów tych dokończył, gdy drzwi boczne się otwarły z łoskotem, dał 
        się słyszeć szelest sukni niewiecich i w progu ukazała się niewiasta wchodzšca 
        miało, ku której król oczy obrócił.
        Była to pani już nie pierwszej młodoci, ale pragnšca być młodš jeszcze, siostra 
        cesarza Henryka IV, Judyta, małżonka schorzałego pana, która była tak zdrowa i 
        rzewa, jak on był zniszczony i wybladły.
        Prawda, że i twarz, i strój z wielkš sztukš były barwy jasnymi ożywione. 
        Słusznego wzrostu, bujnych kształtów, dumna i lekceważšca, królowa 
        trzpiotowatoć miała zarazem odbijajšcš dziwnie od dobrze zwiędłej twarzy, 
        obwisłych policzków, oczu podbitych i pofałdowanych skroni.
        Ubiór jasny, włos starannie trefiony, nawet kwiatek, który trzymała w białych 
        rękach, przystałby lepiej młodej dzieweczce, a miesznš czynił niewiastę, która 
        dawno młodš już nie była.
        Szła królowa ku siedzeniu męża zwolna rozglšdajšc się na wsze strony, 
        umiechajšc się do podkomorzych i komorników, niewiele zdajšc się troszczyć o 
        chorego. Stanęła wreszcie o parę kroków od siedzenia i wšchajšc kwiatek odezwała 
        się głosem nieprzyjemnym, jakby w nim fałsz jaki czuć było.
 
        - Ciesz się, miły panie, pana wojewodę mamy. Przyjechał!
        Klasnęła w ręce patrzšc ku drzwiom, król umiechnšł się, skłonił głowš i razem z 
        niš ku drzwiom już spoglšdał niecierpliwie, czekajšc zapowiedzianego.
        Wejrzenia wszystkich zwracały się w tę stronę, milczenie było w izbie, wojewody 
        spragnieni byli wszyscy, królowa nogš uderzała w podłogę, król siedział oparty o 
        poręcze, jakby do wstania się gotował. Upragniony ów goć nie ukazywał się 
        jeszcze.
        Wtem za progiem dały się słyszeć kroki, lica króla i królowej rozjaniły się: po 
        brzęku ostrogi, po chodzie miałym poznali wszyscy przybywajšcego. On to sam był 
        a z nim dwór dosyć liczny i bogato przybrany, który się u progu pokłoniwszy 
        zatrzymał.
        Słuszny, wspaniałego wzrostu i postawy, w sile wieku mężczyzna, z twarzš jasnš i 
        młodš jeszcze, okolonš włosem złocistym, oczyma bystrymi, z dala policzył, kto 
        był w pańskiej komnacie. Wzrok to był, co dwa razy spozierać nie potrzebuje.
        Królowa pierwsza, nim wszedł, już go rękš z kwiatkiem witała przymrużajšc oczy, 
        umiechajšc...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin