Synowie18.txt

(25 KB) Pobierz
179
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        VII 
        Bolko przemieszkiwał najczęciej we Wrocławiu razem z Magnusem. Godzili się z 
        sobš dobrze, bo wojewoda, człek wojenny, rycerskiego ducha, serca otwartego, rad 
        był zawczasu królewicza przeciwko Sieciechowi, nieprzyjacielowi swojemu, 
        sposobić i uzbroić. Młody pan coraz bardziej za serce go chwytał.
        Wojsław, ochmistrz królewicza, który ostatnimi czasy nie na wiele się już 
        przydał Bolkowi, bo ten mu się wymykał na swobodę, zachorzawszy w Płocku, do 
        Wrocławia za nim podšżyć nie mógł. Być może, iż z Magnusem obcować nie bardzo 
        sobie życzył, a namiestnik, widzšc w nim powinowatego Sieciecha, nie dowierzał 
        mu i nie lubił go.
        Jednego dnia, gdy słota się zawzięła uparta, a na łowy i gonitwy wybrać się nie 
        było sposobu i Bolko od okna do okna chodził narzekajšc, wpadł ulubieniec pański 
        Prószynka i zawołał:
        - Stary Strzegoń z pułkiem tu przycišgnšł, nie wiem z czyjego rozkazania. Czeka 
        na miłoć waszš proszšc, aby się mógł pokłonić.
        Bolko widział go kędy dawniej, ale znał mało; rad mu był i odezwał się:
        - Dawaj go tu, na słotę i Strzegoń dobry!
        Prószynka wprowadził zaraz starego wojaka, którego siwe włosy przypominały 
        Bolkowi dawne czasy, a o tych rozmawiać lubił.
        - Dawno już musicie we zbroi chodzić? - zapytał.
        - Ze Szczodrym w Kijowie byłem za młodu - odpowiedział Strzegoń.
        - Tocie dla mnie gociem miłym - rzekł Bolko - a królu tym i o jego wojnach 
        powiedzieć co będziecie mogli. Nieprawdaż, że Bolko sławnym był bohaterem? Wy, 
        cocie go znali i chodzili z nim, wiele o nim wiedzieć musicie. Zapalczywym był, 
        prawda, ale serca złego nie miał.
        Tak się poczęła znajomoć i rozmowa ze Strzegoniem, którego młody pan zaraz 
        posadził na ławie, miodu dlań przynieć kazał i gocinnie zabierał się 
        przyjmować.
        Co się ze Strzegoniem stało, sam on może dobrze nie wiedział, poruszyło się w 
 
        nim co, krew oblała mu twarz. Głos wieży i wesoły młode czasy mu przypomniał, 
        a Bolko sam owego zuchwałego wojaka, którego on kochał. Zmieszał się stary. 
        Gdyby był mógł, szedłby precz, sromał się w duszy tego, z czym przybywał.
        Przyjęcie królewicza było serdeczne i ujmujšce; umiał poszanować starego, 
        napierać mu się zaczšł powieci, jak to tam było na Węgrzech, jak na Rusi, jak 
        po powrocie z Kijowa i jak ów mężny król, stawszy się zabójcš, zginšł marnie.
        Przy pierwszym, tym spotkaniu, które dłużej trwało, niż się obaj spodziewali, 
        Bolko przystał do Strzegonia, polubił go i nie dał mu gdzie indziej mieszkać jak 
        przy sobie.
        Stary, dopišwszy celu od razu, chodził i rad, i zafrasowany a niepewien, co 
        dalej robić.
        Królewiczowi włanie takiego wytrawnego człowieka potrzeba było do boku; brał go 
        więc z sobš do izby, schodziła się drużyna, stawała młodzież kołem, dawano 
        staremu jeć i pić, co zapragnšł, byle mówił, a rozpowiadał, jak to dawniej 
        bywało, jak starzy wojowali. Zrazu zacinał się Strzegoń, patrzał, wahał, potem, 
        gdy się z tš młodzieżš zżył, poznał jš; pokochał, opowiadał żwawo, ochotnie, 
        zapalał się nierzadko i miecza dobywajšc ukazywał, jak ten tamtego płatnšł, jak 
        się ów obraniał itd. Więc miechy, wykrzyki a radoć wielka panowały, podarki 
        się sypały i Bolko na chwilę się z nim rozstać nie mógł.
        Nie dosyć, że Strzegoń sam bywał ze Szczodrym na Rusi i na Węgrzech, ale od 
        starych, co z Chrobrym wojowali, nasłuchał się dawnych o wojnie powieci, o 
        zbrojach, jakie nosili, o wszelakim sposobie potykania się w polu, dobywania 
        miast i obronie, o fortelach wojennych, o tym, jak się narody zbroiły i skšd 
        broń swš dostawały, a jaka im najlepiej służyła. Przechodziły całe dnie na tych 
        gawędach, a że Bolko w zamknięciu i zadusze nie lubił siedzieć, skoro pozwoliła 
        pogoda, zabierał starego z sobš w las, a często nawet, co mu najmilszym było, 
        noc spędzali w chrucianym namiocie u ogniska.
        W miarę jak się to przedłużało, Strzegoń stawał się coraz niespokojniejszym. 
        Młodzieńcza ufnoć, dobroć, otwartoć Bolka za serce go brały; patrzał na ten 
 
        kwiat liczny, ledwie rozkwitły, a pomylawszy, iż go na mierć ma wydać, gryzł 
        się w sumieniu, żal go porywał wielki.
        Nigdy wprzódy nie miał zręcznoci zbliżyć się do królewicza, znał tylko 
        Sieciecha, który wielkš nad nim miał siłę, i nie wahał się dlań uczynić ofiary; 
        teraz przemówiło serce, brakło mu odwagi, by spełnić, do czego się zobowišzał.
        Podstęp ten, do którego użyty był za narzędzie, inaczej mu się przedstawiał. 
        Przełamali z sobš chleb, nieraz obozowali po społu, sypiali pod namiotem jednym, 
        zbliżyły się dłonie; żołnierz poczynał być w niezgodzie z sobš samym.
        - Co tu poczšć? - przemyliwał nocami - jednego albo drugiego zdradzić muszę!
        Człek był prosty, sobie samemu nie ufał, nie wiedział, czy się ma księdzu 
        spowiadać, czy wróżki poradzić. Poganina jeszcze w nim było dużo, bo od młodu na 
        wojnach o religii myleć ani się jej uczyć nie miał czasu. Razem z innymi na pół 
        pogany obawiał się księży jak czarowników. Napełniali oni w owych czasach trwogš 
        lud pospolity; stšd powstała u gminu owa zła wróżba, gdy się księdza spotkało w 
        drodze. Miano ich za potężnych, cudami władnšcych gularzy nowego Boga. Jednego 
        dnia, gdy z królewiczem u Magnusa gocili, oznajmiono proboszcza z kociołka 
        Panny Marii, ojca Tyburcego. Staruszek to był, Polak, Krakowianin rodem, który 
        za wielkiego mędrca nie pragnšł uchodzić, rad z ludmi obcował, wesół był i 
        więcej pocieszał, niż straszył. Tym różnił się włanie od innych, co więcej 
        grozili, niż pocieszali. miała mu się poczciwa twarz pomarszczona, niš już samš 
        ludzi ku sobie pocišgał i ujmował.
        Duchowieństwo, zwłaszcza chce, Włochy i Francuzy, których naówczas pełno było w 
        Polsce, krzywo nań patrzało i lekko go ważyło wyrzucajšc mu, że nazbyt był 
        pobłażajšcym; lecz że o. Tyburcy dla siebie surowym był, pobożnym i wielce 
        wištobliwym, przebaczono w końcu zbytniš jego łagodnoć; biskup go szanował, 
        lubił i bronił.
        O. Tyburcy zaszedł tak biesiadujšcych, że Strzegoń ujć nie mógł; Bolko, wielce 
        pobożny, poszedł go w rękę pocałować i przysiadł się zaraz do niego. Stary 
        żołnierz trzymał się z dala.
 
        Rozpoczęła się rozmowa, proboszcz jak był zawsze pogodnej myli, tak i teraz 
        żartobliwie poczšł zagadywać, rozpytywać i opowiadać. Takiego duchownego 
        Strzegoń, jako żyw, nie widział jeszcze, poczuł, że go co ku niemu cišgnęło, a 
        obawa czarów znikła zupełnie.
        Mówiono o dawnych czasach; Strzegoń i ojciec Tyburcy obaj je dobrze pamiętali. 
        Od słowa do słowa ożywił się stary wojak, przemówił, rozmiali się do siebie i 
        przystali ku sobie łatwo. O. Tyburcy poczšł go rozpytywać o rodzinę, znaleli 
        się wspólni znajomi, ksišdz był choć do rany przyłożyć.
        Nazajutrz rano Strzegoń poszedł, ot tak, sam nie wiedzšc dlaczego, na mszę 
        więtš do Panny Marii, a po mszy zajrzał do zakrystii.
        Zobaczywszy go staruszek poznał i pozdrowił pobożnie, a potem pochwalił, że o 
        kociele pamiętał.
        - Mój ojcze - odparł Strzegoń zakłopotany - naprawdę nie ma mnie chwalić za co, 
        bo ja nie dla mszy więtej do kocioła przyszedłem, ale za interesem do was. 
        Chcę się was poradzić w rzeczy bardzo ważnej i tajnej.
        Wyszli więc nazad z zakrystii do kociołka i ksišdz, nie bioršc go do 
        konfesjonału, usiadł z nim na ławie. W kociele nie było nikogo, lampa się tylko 
        paliła przed ołtarzem i w oknach ptactwo przysiadajšc szczebiotało.
        - Ojcze mój - odezwał się Strzegoń, którego strach jaki ogarnšł w chwili, gdy 
        się już miał zwierzyć - zaufać wam mogę, wszak mnie nie wydacie? - Dziecko moje 
        - odpowiedział o. Tyburcy - choć żołnierz, musisz przecie wiedzieć, iż 
        przysięgamy, że tego, co nam kto powierzy, nie opowiemy nikomu, choćby na mękach 
        życie dać przyszło. Mów, nie lękaj się, utonie to jak w studni.
        Westchnšł Strzegoń i włosy potargał siwe.
        - Sprawa jest taka - rzekł. - Nie tajno nikomu, że Sieciech królestwa pragnie 
        nie od dzi dnia. Na drodze mu stojš dzieci królewskie, szczególnie Bolko, na 
        którego przygotowano zasadzkę pod pozorem wyprawy na Czechy, aby go zgładzić. Ja 
        tu przybyłem nie po co innego, tylko żeby się z królewiczem poznać i podrużyć, a 
        wcišgnšć go tam, gdzie ma życie dać. Posłano mnie, poszedłem. Tu przybywszy, 
 
        gdym Bolka poznał, miły panie, za serce mnie wzišł, nie mam siły dać go na 
        zabicie. Co poczšć? Zdradzić muszę albo jednego, albo drugiego.
        Ojciec Tyburcy słuchał spokojnie, nie poruszył się nawet na to straszne 
        wyznanie.
        - Powiedzcież wy mnie - odezwał się łagodnie - jak się wam zda? Czy lepiej 
        zdradzić szatana, który na zabójstwo godzi, czy Pana Boga, co miłoć nakazuje 
        nawet dla wrogów? Królewicz ci nic nie uczynił, chyba dobro, panem twym ze krwi 
        jest, a Sieciech takim poddanym i sługš jako i wszyscy. Jak ci się zda? Mów sam?
        - Alem słowo dał! - odparł Strzego...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin