110 XI Póno z południa skończyła się zawczasu poczęta długa uroczystoć kocielna. Otworem stała nowa wištynia, jeszcze pełna wonnoci, kadzideł i jakby owiana modlitwami i pieniš, które się w niej rozlegały. Kilku ludzi stało we drzwiach spoglšdajšc na lnišce ołtarze. Cisza uroczysta panowała w katedrze. Wesoły gwar dolatywał tu z zamku, gdzie uczta zastawiona była ze wspaniałociš, na jakš wiek ów mógł się zdobyć. Nie była ona wykwintnš; dostatek wszystko zastępował. Nawet na twarzy chorego króla promieniała radoć z tej chwały Bożej odnowionej, pomnożonej, ugruntowanej tu na wieki. W otoczeniu królowej mieszki słychać było i żarty, Bolko rozprawiał o łowach, drudzy jeszcze o Santoku. Od wczoraj najwięcej o nim mówiono. Cud oswobodzenia zamku od napaci pomorskiej przypisywano w. Wojciechowi, który nim dawał znak, iż to, co uczyniono dla kocioła jego i zwłok, miłym mu było. Opowiadano o rycerzu, który się zjawił nocš i Pomorzan już wdzierajšcych się na zamek odegnał precz mieczem ognistym, a męstwem natchnšł załogę. Był to więc dzień powszechnego wesela; a jednak twarz, ku której oczy króla i królowej się zwracały, Sieciechowa twarz grona była i chmurna. Niepokój błyskał w renicach. Nikt sobie tego wytłumaczyć nie umiał. Uczta miała się ku końcowi. Sieciech parę razy nachylał się do ucha królowi radzšc mu spoczynek. Władysław posłuszny ulubieńcowi już się miał ruszyć, gdy arcybiskup podniósł się z siedzenia. Wzrokiem powiódł po stołach, przy których zasiadali biesiadnicy, jakby ich powoływał ku sobie, i ręce złożone jak do modlitwy podnoszšc w górę zawołał: - Miłociwy panie, królu nasz! Sieciech rzucił nań piorunujšcym wzrokiem; król usiadł zmuszajšc się do umiechu, lecz blada twarz jego drgała obawš jakš, oczy zwracały się na Sieciecha i arcybiskupa na przemiany. - Miłociwy panie i ojcze nasz! - powtórzył starzec. Bóg nam dał ten dzień szczęliwy, wielki, a ty, panie, uczyń nam go dniem podwójnie drogim, dniem pokoju i łaski! Ja i za mnš młodsi słudzy twoi, miłujšcy cię, przychodzš do kolan twoich z probš. Na skinienie arcybiskupa od stołów podniosła się tłumnie znaczna częć biesiadników i garnšc się dokoła przed królem stanęła. Była to wprawdzie częć tylko przytomnych, ale do niej przyłšczyło się duchowieństwo całe, wielu z najprzedniejszych ziemian i wszyscy Sieciecha przeciwnicy. Wojewoda, który stał blisko tej gromadki, tak iż zdawać się mogło, że do niej należał, cofnšł się nagle szum uczyniwszy, aby na siebie zwrócić uwagę i okazać, że do proszšcych się nie łšczył. - Wszyscy, jak nas tu widzisz, miłociwy panie - zawołał głos podnoszšc arcybiskup - błagamy cię, prosimy, zaklinamy, uczyń miłosierdzie, zwolnij sercu własnemu, domierz sprawiedliwoci i łaskę. Więniem jest syn twój, dziecko twoje, krew twa, przypuć go do serca i łaski, przebacz mu winę, uwolnij od więzów. Daj mu swobodę i droższš nad niš - miłoć twojš! Król, na którego próżno Sieciech gronie spoglšdał, z radosnym wyrazem twarzy obrócił się ku arcybiskupowi, ale drżšcy długo przemówić nie mógł. Osłabły skłonnym był do płaczu, łzy strumieniem z oczu mu się polały. - Przebacz mu! Przebacz! - wołano dokoła. - Kilku przyklęknęło przed królem... - Czyż ojca o to prosić potrzeba? - odezwał się wreszcie król. - Azalibym ja nie przebaczył, gdyby bezpieczeństwo państwa dopuszczało? Mówcie wy i sšdcie! Nie zaburzy to i nie zakłóci nam spokoju? To mówišc wzrok lękliwy podniósł ku Sieciechowi, który z głowš spuszczonš stał niemy, nachmurzony, gniewny, ledwie mogšc się wstrzymać od wybuchnięcia. - Miłociwy panie - rzekł wreszcie wojewoda wyzwany miarkujšc głos - nie czyńcie tego! Nie czyńcie! Zwierzę dzikie wypucicie na siebie i na prawe dziecię swoje. Król czujšc, że będzie popartym, mielej nieco zwrócił się ku Sieciechowi stajšc już sam w obronie Zbigniewa. - Ten też jest prawym synem moim, pierworodnym! - zawołał głosem drżšcym. Z oczu wojewody skry się posypały, królowa rzuciła swój stół i siedzenie, podeszła bliżej poruszona, niespokojna; król wahał się, przelękły był. - Miłociwy panie - poczšł arcybiskup - w imię Chrystusa ukrzyżowanego, w imię Wojciecha więtego, patrona królestwa tego, w imię więtych apostołów, których dzi uroczystoć obchodzimy, zaklinam cię i błagam, usłysz głosy nasze, uczyń tak miłosierdzie, jako pragniesz, aby ci w dniu sšdu strasznego uczynionym było. W niepewnoci wielkiej król stał strwożony, ręce, które trzymał oparte na stole, trzęsły się ze wzruszenia, łzy z oczu mu płynęły, gdy przez gromadę otaczajšcš króla przedarł się Bolko. Z przestrachem jakim spojrzał nań ojciec lękajšc się może wymówki, gdy szlachetne chłopię rzuciło mu się do nóg i ciskajšc kolana zawołało: - Ojcze kochany, królu miłociwy, i ja za bratem proszę, a kłaniam się do stóp twoich, przebaczcie mu! Przebaczcie! Wtem Sieciech nie mogšc się powstrzymać krzyknšł głono: - Prosisz za tym, który ci odbierze królestwa połowę, spokój zamšci, a jutro cię wyzwie na rękę. I rozmiał się dziko. - Królestwa mu nie żałuję - odparł młody królewicz jest ich dosyć do zdobywania po wiecie, wyzwania się nie lękam! Będzieli miał burzyć się niewdzięczny, pójdziemy nań, złamiemy go, ukarzemy... - Czyń, miłociwy panie, jak wola twoja - zawołał Sieciach - ale racz pomnieć, że ja tej rady nie dawałem, żem był jej i będę przeciwny. Umywam ręce. Stanie się złe, zaburzy się królestwo, zamšcš ci pokój dni twoich, nie mnie winujcie! Cofnšł się w tył, król blady wahał się znowu, co miał poczšć. Wtem arcybiskup skinšł ku braci swej przytomnej wiedzšc, jak wielkš była duchowieństwa przewaga; na czele duchownych idšc przystšpił bliżej i podnoszšc ręce zawołał: - Rzeknij słowo, panie! Wysłuchaj nas! Pomilczawszy trochę król zdobył się na męstwo. - Niech się więc stanie, jako żšdacie! Niech się stanie! rzekł głosem poruszonym. I padł osłabły na krzesło. Bolko, który stał przed ojcem gorejšc z niecierpliwoci, przybiegł doń ucałować go w kolana i jak piorun z izby się wyrwał. Łacno się domylić było dokšd i po co. Skinšł na swoich po drodze. - Do więzienia! Za mnš!! Zrozumiał go arcybiskup, który z dala pobłogosławił rękš już uchodzšcego, pozostali wszyscy na miejscach, Sieciach tylko nie zważajšc na to, że go ludzie oczyma cigali, natychmiast precz wyszedł na swoich skinšwszy i ci się z nim oddalili. Bolko popędził wprost do więzienia brata. W pierwszej komorze straż napita usypiała, w drugiej cicho było. Przez szpary drzwi wiatło przebłyskiwało. - Prószynka! - krzyknšł Bolko - id do starosty, leć do skarbca, biegnij, gdzie i do kogo chcesz; a przynie mi odzież takš, w którš by go można odziać przystojnie. To mówišc drzwi otworzył do izby. Zbigniew siedział na ławie z twarzš pałajšcš. Zobaczywszy brata wchodzšcego powstał. - Wolnym jeste - odezwał się - prosili za tobš arcybiskup, duchowni, panów wielu i ja. Odzienie ci przyniosš, pójdziesz do ojca ze mnš. To mówišc z młodzieńczš goršcociš rzucił mu się na szyję. - Bšd mi bratem! - wykrzyknšł wesoło. - A chcesz mi być wrogiem, znajdziesz zapanika nie do pogardzenia. Zbigniew w pierwszej chwili wzruszenia szczerze może Bolka uciskał, szczerze zaklšł się, iż mu do zgonu wdzięcznym pozostanie. - Zrzucaj z siebie odzież, żywo! - wołał Bolko. - Pójdziesz ze mnš! Zbigniew się zawahał nieco, po pierwszym wybuchu uczucie już ustępowało rachubie. - Nie, bracie - rzekł - nie potrzebuję się przyodziewać, pójdę takim, jakim mię tu znalazła łaska ojca, odartym i opuszczonym, aby ludzie wiedzieli, com cierpiał. Nie rad był Bolko temu, wolałby był, ażeby sobš nie czynił ojcu wymówki, nie stawał jako oskarżyciel; lecz Zbigniew trwał w swoim postanowieniu. W wielkiej izbie, oprócz Sieciecha, czekali wszyscy: król najmniejszy szmer słyszšc oczyma bojaliwymi rzucał ku drzwiom, gdy nareszcie postać ta, tak różna od uroczycie i bogato postrojonych goci wištecznych, w progu się ukazała. Zbigniew dobrze rachował. Wytarta suknia jego siermiężna, podpasana prostym rzemieniem, chodaki na nogach podarte, włos na głowie rozczochrany, blada twarz wychudła, niezgrabne ruchy zasiedziałego w zamknięciu człowieka czyniły królewskiego syna jeszcze godniejszym politowania. W sukni ksišżęcej byłby może odrażajšcym, w tej więziennej odzieży pokutnika budził poszanowanie. Spostrzegłszy króla Zbigniew, który szedł słaniajšc się krokiem niepewnym, upadł na ziemię przed nim i poczšł nogi jego całować. Władysław wycišgnšł doń ręce i pochwyciwszy go łkajšc do piersi przycisnšł. Królowa nawet, która dotšd złoliwe żarty stroiła, przybrała t...
hazet1954