Maguire Margo - Złotowłosa.doc

(1253 KB) Pobierz
Margo Maguire

 

 

Margo Maguire

 

 

Złotowłosa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zamek Alderton. Wczesna wiosna, 1429 rok

Ria wśliznęła się ukradkiem do spiżarni i wygładziła za­gięcia na przodzie nowej sukni. Naprawdę ta suknia wcale nie była nowa, bo przedtem należała do Cecilii Morley, jej młodej, wytwornej kuzynki, latorośli Morleyow z prawego łoża. Ria znalazła ją wśród pogardliwie odrzuconych przez Cecilię sztuk garderoby. I chociaż była za długa, piękny, błę­kitny jedwab był o niebo lepszy od poprzecieranej, szorstkiej spódnicy z kaftanem, którą nosiła przez ostatnie kilka lat.

Przez chwilę dziewczyna rozkoszowała się dotykiem prze­dniego jedwabiu na ciele. Dobrze, że Cecilia usunęła z sukni futrzane obszycia i haftowany klejnotami kołnierz, bo przy tak ciężkiej pracy, jaką codziennie musiała wykonywać Ria, te wy­szukane ozdoby szybko uległyby całkowitej rujnacji.

Poza tym, miała swoją własną biżuterię - najdroższy jej ser­cu medalion, wypukły owal ze złota z tajemnym zamknięciem, chroniący pukiel jasnych włosów matki. Ria zawsze miała go przy sobie, zawinięty w kawałek surowego płótna, by nikt go przypadkiem nie zobaczył. I nie zawłaszczył.

Obróciła się kilka razy na pięcie, wyobrażając sobie, że suknia wciąż jeszcze jest obramowana futrem i ma kołnierz usiany klejnotami. Niemal czuła ciężar szlachetnych kamie-


ni, marząc przy tym jednocześnie, że jest równie wysoka, wiotka i urocza jak Cecilia, zawsze wzbudzająca w oczach mężczyzn zachwyt, a u kobiet - błysk zazdrości.

To były rojenia, Ria świetnie zdawała sobie z tego sprawę, ale tylko one pozwalały jej przetrwać w murach zamku Alder-ton. Nie miała tu lekkiego życia, a z każdym upływającym ro­kiem stawało się ono coraz cięższe.

Jej ciotka, Olivia, bez ogródek oznajmiła, że Ria nigdy nie będzie traktowana jak członek rodziny. Morleyowie dadzą jej dach nad głową, strawę i stare ubrania po Cecilii w zamian za ciężką pracę.

Nieślubna córka lady Sary Morley nie zasługiwała na nic więcej.

-             Ria! - rozległ się opryskliwy głos kucharki. Ria szybko zamotała wokół ramion szorstki, wełniany szal, bardziej by zasłonić braki w sukni Cecilii niż dla ochrony przed zimnem, wyskoczyła ze spiżarni i wpadła do kuchni.

-             Gdzie się podziewałaś, dziewucho?

-             Ja, ja tylko...

-             Zdejmij garnek z ognia! - rozkazała rozsierdzona ku­charka. - A potem porządnie zamieszaj!

Ria zdjęła ciężki kocioł z haka wiszącego nad paleniskiem i zaczęła go ciągnąć w stronę solidnego, drewnianego stołu po­środku kuchni.

-             Ulałaś bokiem moją potrawkę, tępa pokrako! - zaskrze­czała kucharka i z całej siły uderzyła Rię w głowę, o mały włos nie przewracając dziewczyny. - Natychmiast posprzątaj po sobie, kocmołuchu!

-             Nic by się nie wylało, gdybyście mnie posłuchali i za­miast jednego, użyli dwóch mniejszych garnków - odparo-


owała Ria i w tym samym momencie na jej głowę spadł ko­lejny cios.

Wiedziała, że nie należy rozjątrzać kucharki, ale jej natura zawsze buntowała się przeciw niesprawiedliwości. Ria roz-masowała palcami skroń i chwyciła za szmatę. Bez słowa za­brała się za wycieranie kamiennej posadzki.

-              Jak już skończysz, zaniesiesz tacę do górnych komnat
lady Olivii. Podejmuje ważnego gościa, staraj się zatem nic
nie wylać i nie rozchłapać.

Ria zerknęła na ciężką drewnianą tacę zastawioną rozmai­tymi trunkami i przekąskami. Była śmiertelnie zmęczona, ale nie miało to znaczenia. Zaniesie tacę do komnat ciotki, a po­lem poczeka na dalsze rozkazy.

W ciepłej bawialni o wąskich oknach i grubych ścianach obwieszonych barwnymi kobiercami Olivia Morley nalała kubek grzanego wina swemu gościowi z Londynu - sędzie­mu wyższego trybunału - usilnie skrywając podniecenie.

Olivia, wdowa po Jerroldzie Morleyu, była wciąż pocią­gającą kobietą o gęstych, brązowych włosach nieskażonych siwizną - bowiem każda biała nitka zostawała natychmiast usunięta. Jej oczy miały ten sam ciepły kolor co włosy, jed­nak nie należało wierzyć łagodności ich spojrzenia. Ta ko­bieta była twarda i bezlitosna.

-              Nie, mój panie - zaprzeczyła stanowczo. - Nic mi nie
wiadomo o żadnym dziecku. Ale nawet gdyby jakikolwiek
potomek Sary uchował się gdzieś, w żadnym razie nie mógł­
by dziedziczyć Rockbury - oświadczyła opanowanym, sta­-
rannie modulowanym głosem lordowi Rolandowi, jednemu
z najświetniejszych dżentelmenów, jakich dotąd widziała, nie


 

zdradzając przy tym najdrobniejszym drgnieniem twarzy, że kłamie jak najęta.

-             Ależ, milady, ta posiadłość z mocy prawa...

-             Nie dbam o takie prawo, panie - przerwała mu Olivia zapalczywym tonem. - Tak jak nie dbam o to, kto naprawdę był autorem ostatniej woli Sary Morley.

-             Sary Burton.

Olivia wzruszyła lekceważąco ramionami.

-             Nigdy nie dopuszczę, by dobra mojego męża zostały własnością bękarta ladacznicy!

-             Ależ Rockbury nigdy nie należało do dóbr pani męża.

-             Oczywiście, że należało! - wykrzyknęła Oliwia, zrywa- jąc się z krzesła. Zaczęła przechadzać się nerwowo przed ko- minkiem. Zazwyczaj nie traciła zimnej krwi i teraz starała się opanować. - Komu w ogóle mogłoby przyjść do głowy ho-  norowanie tak absurdalnego zapisu? To wprost niesłychane, by podobna posiadłość miała przejść w ręce bękarta. Non­sensowne! Skandaliczne! Mój zmarły mąż, jako najbliższy krewny Sary...

-             Zapewniam panią, lady Olivio, że dobra w Stafford- shire zostały legalnie i bezsprzecznie ofiarowane lady Sarze  przez naszego ówczesnego monarchę, miłościwego króla Henryka IV - oznajmił spokojnym tonem lord Roland. - Po­nieważ stanowiły jej niepodzielną własność, mogła nimi roz-  porządzać wedle własnej woli: a więc i zapisać komu chcia­ła. Co zaś się tyczy nieprawego pochodzenia...

-             Nonsens!- upierała się Olivia. - Ten zapis zapewne da  się bez trudu obalić. Niewątpliwie król nie zamierzał nagra-  dzać siostry mego męża za grzeszny i gorszący tryb życia.

-             Miarkuj się, moja pani; mówisz o zmarłej księżnie  


 

 

Nlerlyng - rzucił sir Roland przez zęby. - Księżna miała peł­ne prawo przekazać Rockbury temu, komu uznała za stosow­ne. Na mocy zapisu króla Henryka ta posiadłość została jej darowana w zamian za lojalność, jaką mu okazała, skazując się przy tym na ostracyzm rodziny. A zgodnie z ostatnią wolą lady Sary wszystkie należące do niej dobra w majestacie pra­wa przechodzą na własność jej jedynego dziecka - córki Ma­rii Elizabeth.

-       Wedle naszej wiedzy to dziecko zmarło tuż po urodze­niu - sucho oświadczyła Olivia.

-       Wszelako krążyły pogłoski...

-       Wszystkie nieprawdziwe, zapewniam cię, panie.

-       W takim razie Rockbury powróci do korony - oznajmił lord Roland, podnosząc się z wygodnej, wyściełanej ławy ustawionej tuż przy kominku.

-       Ależ to absolutnie wykluczone, sir! - żachnęła się Oli-via, zaciskając dłonie na pasku ze złotogłowiu. - Rockbury należy się mojemu synowi! To jego prawowite dziedzictwo!

-       W żadnym razie, pani - odparł stanowczo Roland. -Zostanie na powrót włączone do dóbr królewskich.

Ciche pukanie do drzwi uniknęło uwagi rozgorączkowanej lady Olivii, więc to sir Roland zezwolił na wejście do środka.

W drzwiach pojawiła się służąca - młoda dziewczyna nie­spotykanej urody o niezwykle gęstych, złotych włosach, któ­rych większość wymknęła się ze splotów warkocza. Stała nieporuszona, ze spuszczonymi powiekami.

Sędzia natychmiast spostrzegł wyjątkową delikatność ry­sów oraz mleczną przejrzystość cery. Pomyślał, że tak wielka uroda mogłaby świadczyć o wysokim urodzeniu, gdyby nie sposób bycia i szorstkie, zaczerwienione dłonie.


 

Poczyniwszy w duchu te uwagi, sir Roland oderwał wzrok od dziewczyny i ponownie skierował go ku stojącej; przy kominku, strojnej damie, teraz już z trudem skrywającej furię.

-              Miałem nadzieję odnaleźć tu lady Marię i wypełnić
względem niej swój obowiązek, a potem niezwłocznie ru­
szyć do Chester, by stanąć tam jeszcze przed zmrokiem - oz-
najmił, ignorując humory gospodyni.

Olivia ściągnęła usta.

-              Przykro mi, panie. Jak już mówiłam, nie było tu nigdy
żadnego dziecka. - Urwała i zwróciła gniewną twarz w stro-
nę służącej. - Czego tu jeszcze szukasz! Wynoś się stąd na-
tychmiast! - rzuciła ostro.

Dziewczyna obróciła się żwawo i umknęła z pokoju, ci- cho zamykając za sobą drzwi. Być może rzeczywiście była  jedynie prostaczką, pomyślał sir Roland.

-             Nie chciałabym, żebyś z mego powodu spóźnił się, pa- nie, na swe spotkanie w Chester - oznajmiła lady Olivia, po  czym ugryzła się w język. Niewykluczone, że jeżeli przetrzy­ma sir Rolanda w Morley, zdoła go przekonać, iż Rockbury  należy się Geoffreyowi. Sędzia będzie przecież przewodni-  czył trybunałowi w Londynie, trzeba się więc postarać, by Geoffrey otrzymał to nadanie.

-             Bardzo proszę - wdzięcznym ruchem wyciągnęła dłoń w stronę tacy przyniesionej przez Rię. - Koniecznie pokrzep się przed podróżą, panie. Stąd do Chester czekają cię dobre dwie godziny jazdy. Na szczęście pogodę mamy j dobrą, więc po posiłku z nowym duchem ruszysz, panie,  w drogę.


Ria stała pod drzwiami, drżąc na całym ciele. Nie zdołała dosłyszeć wszystkiego, co zostało powiedziane w komnacie la­dy Olivii, ale i z tym, co usłyszała, nie bardzo umiała sobie po­radzić. Całkiem prawdopodobne, że opacznie zrozumiała sens tej rozmowy. To między innymi z tego powodu nie otworzyła ust. Wiedziała także, że jeśli ośmieliłaby się odezwać do gościa ciotki, za impertynencję spotkałaby ją chłosta. Szczególnie gdy­by się okazało, że jednak wszystko pomyliła.

Natomiast jeżeli należycie pojęła słowa tego szlachcica, jeżeli rzeczywiście matka zostawiła jej spadek... Poczeka spokojnie jeszcze chwilę i zaczepi mężczyznę, kiedy już wyj­dzie od ciotki. Godzina czy dwie nie miały teraz znaczenia, gdy całe jej życie mogło ulec zdecydowanej zmianie.

I cóż to miała być za zmiana! Zyskałaby wreszcie dom, niezaprzeczalnie własne miejsce na ziemi.

Uwolniona od ciężkiej tacy, Ria niemal sfrunęła ze scho­dów i wpadła do kuchni, gdzie czekał już na nią ogromny kosz, pełen brudnej bielizny.

Uśmiechnęła się radośnie i wytaszczyła go na podwórzec.


 

ROZDZIAŁ DRUGI

Nicholas Hawken, markiz Kirkham, ułożył piramidki z drobnych kamyków na niewysokim murku, po czym chwy- cił za swój batog i oddalił się na dwadzieścia kroków.

Strzelając szybko grubym rzemieniem, uderzał w każdy kamień osobno, nie tykając przy tym żadnego innego, i po kolei strącał je na ziemię. Swego czasu uważałby podobne osiągnięcie za nie lada wyczyn. Teraz jedynie umilał sobie czas.

Nicholas był zniecierpliwiony. Jeżeli wraz ze swymi kom­panami nadal będzie podróżować w tym tempie, staną w Kirkham dopiero za dwa dni. I to pod warunkiem, że jego towarzysze nie uprą się, by dłużej pozostać tu, w gospodzie „Pod Kłem", gdzie dziewki służebne nie tylko były hoże, ale i nie skąpiły rycerzom swych wdzięków.

Może zresztą sam także skorzysta z ich usług, by oddając się tym podniecającym przyjemnościom, zagłuszyć posępny, melancholijny nastrój. Bo właśnie dokładnie tego dnia dwa­naście lat temu jego brat Edmund zginął w czasie krwawej bitwy na polach Francji.

Bracia walczyli ramię przy ramieniu pod komendą same­go króla Henryka, dumni i szczęśliwi, że biorą udział w kam­panii francuskiej. Byli zdecydowani wyróżnić się w walce i pomnożyć chwałę rodu Hawken.


Nick ponownie ułożył kamienie na murku i znów po kolei strącał je biczem z niewiarygodną precyzją, której nauczył się od pewnego szlachcica w Italii.

Od tragicznych wydarzeń minęło już tak wiele lat, a on wciąż nie mógł się otrząsnąć ze smutku i żalu.

To z jego winy Edmund zginął jeszcze przed swymi dwu&#...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin