CM Rozdział 9.pdf

(67 KB) Pobierz
112950974 UNPDF
Casus Maior
Rozdział 9 – Kilka prawd o Rapsodach
Autor: Scontenta
Beta: lilczur
I znów lotnisko. Czy ja nie zacząłem przypominać Cullenów? Przez te doświadczenia
z ostatnich kilku dni coraz lepiej wtapiałem się w tłum ludzi. Zacząłem rozumieć ich
naturę i ograniczenia.
Siedząc na plastikowym krzesełku w jednej z poczekalni zacząłem studiować mapę
świata. Wpatrywałem się w nią bardzo długo. Na początku chciałem odnaleźć moich
znajomych - Donga i Marię, ale szybko odrzuciłem tę myśl, bo mój wzrok padł na
północno - wschodnią część Stanów Zjednoczonych. Maleńka mieścina Forks nawet
nie była zaznaczona na mapie, ale siedem tłustych, maleńkich liter tworzyło nazwę
„Seattle”. To wystarczyło, by górę wzięły wspomnienia.
To tam uświadomiłem sobie, że jestem „dzikusem”. Nie trudno było tak o mnie myśleć,
skoro mówiłem jedynie w dwóch językach - angielskim i włoskim, znałem się tylko na
zabijaniu wilkołaków, a do tego potrafiłem czytać i pisać. Nic więcej.
Nigdy nie zawracano sobie głowy, by pokładać we mnie wiedzę. Nie znałem się na
muzykologii, medycynie czy literaturze. Nie wiedziałem nawet, gdzie dokładnie leży
chociażby Japonia, a przecież tak bardzo podobała mi się ta mapa. Godzinami
wpatrywałem się w te wszystkie zarysy kontynentów i tysiące punkcików, które
wskazywały miasta i państwa. Zmarszczyłem brwi, gdy znów mój wzrok powędrował
do Stanu Waszyngton.
Esme była dla mnie taka miła…, pomyślałem ze smutkiem. Och! Miałem do niej
sentyment tylko dlatego, że w jakiś chory sposób poczułem, że zastępuje mi matkę.
Nie wiedziałem czy moje skojarzenia były słuszne, bo przecież nigdy nie miałem
rodziców. To znaczy, na pewno ich miałem, ale nie znałem. Ojca zastąpiłem sobie
Arem. Był taki, jaki powinien być w moim mniemaniu prawdziwy rodziciel:
konsekwentny, budzący autorytet, ale także okazujący swoje przywiązanie. Natomiast
co do matki nie miałem porównania, ale gesty i słowa skierowane pod moim adresem
112950974.001.png
przez Esme sprawiały, że chciałem tego zaznać jeszcze głębiej. Łączyła nas jakaś
więź. Czuliśmy ją obydwoje. Przypominałem jej małego synka, którego zapewne
kochała ponad wszystko, a ja potrzebowałem matczynego ciepła, którego jeszcze
nigdy nie zaznałem.
Opadłem na niewygodne oparcie pomarańczowego krzesełka i wpatrywałem się w
setki przechodzących przez poczekalnię ludzi. Zastanawiałem się długo, czy mój
powrót do rodziny Cullenów byłby na miejscu. Tak bardzo spodobało mi się ich życie,
chociaż do wielu aspektów na pewno bym się nie przyzwyczaił. Powracając do nich,
mógłbym również powiększyć swoje informacje na ich temat. Wyjechałem w takim
pośpiechu, że wątpiłem, bym dowiedział się o nich czegoś istotnego, oprócz faktu, że
mieszkają wśród ludzi i żywią się zwierzęcą krwią, o czym każdy w Volterze wiedział.
Po dłuższych przemyśleniach postanowiłem nie opuszczać kontynentu.
Zaprzeczyłbym słowu danemu Carlisle’owi, kiedy się z nimi żegnałem, a na to nie
mogłem sobie pozwolić.
Zobaczyłem oczami wyobraźni zmartwioną twarz Ara, kiedy dowiedziałem się o
wilkołaku, uśmiechniętą Esme, stojącą ze szczotką do szorowania blatów ze stali
nierdzewnej, zachmurzonego nieba nad Seattle, pełnię księżyca, kiedy stałem pod
murami Volterry, sfrustrowaną twarz Edwarda, kiedy nie mógł odczytać moich myśli…
Co to wszystko tak naprawdę oznaczało? Chciałem tylko jednej rzeczy i jednocześnie
nie mogłem się z nią pogodzić. Dlaczego moje wewnętrzne ja nie chciało ze mną
współpracować?
Nie mogę tam wrócić!, beształem się za każdym razem, kiedy pomyślałem o Forks.
Przecież powiedziałem Carlisle’owi, że nie mam zamiaru zjawiać się tam ponownie!
Ale przecież chciałem tego z całej duszy. Pomimo, że nie przyjąłbym wielu idei, jak na
przykład wegetarianizmu czy wtapiania się w ludzką społeczność, mogłem przecież
mieszkać pod ich dachem i w spokoju studiować geografię. Carlisle i Edward na
pewno by mi pomogli. Byłem pewny, że akurat oni posiadali sporą wiedzę na ten
temat, nie wiedziałem jak pozostali.
Uczyłbym się więc, raz na tydzień czy dwa wyruszałbym do Seattle na polowanie i
mógłbym przebywać w towarzystwie Esme. Na pewno by się ucieszyła z takiej
perspektywy. Wolałaby mnie widzieć w swoim salonie przed książkami niż na
kolejnym polowaniu na wilkołaki. Tego byłem pewien.
Wszystko to było wspaniałym planem, tylko że była jedna przeszkoda. Moja duma.
Nie wiedziałem jak mam przezwyciężyć drzemiący wstyd na myśl o spojrzeniach całej
siódemki, kiedy znalazłbym się z powrotem w ich gronie. Wzdrygnąłem się na tę wizję.
Nie, jadę do Francji!, powiedziałem w myślach. Tyle słyszałem o tym pięknym kraju, a
wieżę Eiffela wręcz musiałem zobaczyć. Uśmiechnąłem się, kiedy dotarło do mnie, że
Aro zafundował mi miesięczne wakacje. Zero uganiania się po lasach i polach, zero
walk! Miałem czas tylko dla siebie. Mogłem zaszyć się w jakimkolwiek miejscu na
ziemi i zacząć studiować geografię, która tak bardzo mnie zaciekawiła.
Czy nie lepiej byłoby pobiec do Paryża?, zacząłem się zastanawiać, stojąc w kolejce
do kasy biletowej. Za mną ciągnął się spory tłum ludzi. Każdy zerkał nerwowo na
tablicę rozkładu lotów i wielki zegar powyżej.
Właśnie skończyłem swoje obliczenia, z których wynikało, że podróż samolotem
będzie krótsza czasowo, kiedy stojąca za mną staruszka odchrząknęła znacząco.
Nawet się nie odwróciłem, mając przed oczyma wspaniałą wierzę Eiffela i piramidę
Luwru.
Kiedy mężczyzna stojący przede mną podszedł do lady, by go obsłużono, staruszka
za mną ponownie odchrząknęła i specjalnie potrąciła mnie ręką. Tego było już za
wiele! Odwróciłem się w jej stronę nie ukrywając irytacji.
Kobieta była stara. Miała najbardziej pomarszczoną twarz jaką kiedykolwiek
widziałem. Jednak jej miłe rysy twarzy i jasnoniebieskie oczy zdawały się mieć w
sobie coś szlachetnego. Ubrana była w materiały z najwyższych półek, a w ręku
trzymała niewielką torbę podróżną. Spojrzałem na nią pytająco, a ona uśmiechnęła się
przymilnie.
- Czy byłby pan tak dobry i przepuścił mnie? - zapytała pełna nadziei. Dlaczego nie
zauważyłem w jej oczach strachu tak jak u innych, gdy marszczyłem brwi? Ze mną
było naprawdę coś nie tak, jeśli ludzie się mnie nie bali!
Zrezygnowany, cofnąłem się o krok w tył i ręką wskazałem, by kobieta stanęła przede
mną. Zanim ruszyła, jej usta naciągnęły się w jeszcze większym uśmiechu, przez co
jej zmarszczki na policzkach wygładziły się lekko.
Mam czas, pomyślałem, by uspokoić samego siebie.
- Poproszę bilet klasy turystycznej do Londynu – usłyszałem głos staruszki.
Uparcie wpatrywałem się w jeden punkt na tablicy odlotów. Nie mogłem sobie
pozwolić na jakiekolwiek słabostki. Francja, wieża Eiffela, Francja..., powtarzałem w
kółko.
- Tylko bardzo proszę się pospieszyć, bo następny będzie dopiero jutro – ponaglała
stewardessę. - Spieszę się do rodziny, moja wnuczka ma urodziny – pochwaliła się,
jakby stewardessę obchodził cel podróży staruszki.
Francja, Francja..., myślałem gorączkowo, ale mój wzrok wędrował już w dół tablicy
na napis „Seattle”. Z moich płuc wyrwało się ciche, niekontrolowane warknięcie.
- Słucham pana? - próbowała zwrócić moją uwagę stewardessa sprzedająca bilety.
Spojrzałem na nią spode łba, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
- A więc, dokąd się pan wybiera? - zapytała ponownie, uśmiechając się do mnie
uwodzicielsko. Jej wzrok padł na moje zaciśnięte usta.
- Paryż... - powiedziałem zrezygnowany. Nie byłem w stanie... Moja duma nie znała
granic. Ponownie spojrzałem na rozkład lotów, kiedy kasjerka wystukiwała coś na
klawiaturze komputera. Ostatnia szansa.
Aleksandrze, daj spokój!, krzyknął głos w mojej głowie. Przecież tego chcesz!
Odruchowo wsunąłem rękę w swoje ciemnobrązowe włosy i zacisnąłem ją w pieść.
Co ja wyprawiałem?!
- Niech się pani wstrzyma! - powiedziałem niepewnie. Nie wiedzieć czemu mój oddech
przyśpieszył drastycznie. Teraz nawet jad napływający do moich ust nie był w stanie
odwrócić mojej uwagi. W końcu zrobiłem potężny wdech, aby się uspokoić.
- Polecę do Seattle – zakomunikowałem. Stewardessa obrzuciła mnie zszokowanym
spojrzeniem. Zapewne rzadko zdarzał jej się klient, który w przeciągu kilku sekund
zmieniał plany podróży, wybierając całkiem inny kontynent.
- Jest pan pewien? - zapytała, nadal wstrząśnięta moim wyborem.
- Nie... - odpowiedziałem bardziej do siebie niż do niej. Wzrok kasjerki powędrował na
krótkofalówkę – środek łączności z ochroną. Najwyraźniej uznała mnie za wariata.
Wcale jej się nie dziwiłem.
To znaczy tak, poproszę bilet do Seattle. Klasa pierwsza.
*
Godziny spędzone w samolocie do Seattle były prawdziwą męczarnią. Siedziałem jak
na szpilkach z powodu palącego wstydu, wymieszanego z niepewnością, ale
jednocześnie chęcią oglądania twarzy Esme, Carlisle’a, Emmetta, Alice, Rose. O
Jasperze i Edwardzie wolałem nie myśleć. Ogarniała mnie przemożna chęć uderzenia
ich dwóch w głowy, kiedy wyobraziłem sobie, jakie będą mieli miny, gdy zjawię się w
ich progu… Pełne kpiny i głupawych uśmieszków.
Wkroczyłem do miasteczka Forks z nieobecnym wzrokiem. Wciąż nie mogłem
uwierzyć, że odważyłem się na taki krok. Przecież powiedziałem Cullenowi delikatnie,
że nie mam już zamiaru pojawiać się w jego domu, a tu nagle stanę w nim z własnej,
nieprzymuszonej woli. Nie minął nawet tydzień! Jak on to odbierze? Co mu powiem?
Forks było dla mnie niemalże odludziem. Zapachy jego mieszkańców były tu
wszechobecne. Mała powierzchnia zamieszkiwana przez tubylców robiła swoje. Ich
wonie powtarzały się co kilka kroków, jakby każdy z niecałego półtora tysiąca chodził
codziennie do każdego sklepu, małego kościółka, salonu fryzjerskiego, baru, przy
którym w dalszym ciągu siedzieli staruszkowie czy szpitala.
Tu zatrzymałem się, gdyż wyczułem woń Carlisle’a, prowadzącą do starego budynku
szpitalnego i znieruchomiałem. Nawet nie musiałem zerkać na grupkę starszych
panów, siedzących na plastikowych krzesłach przed barem, by przypomnieć sobie
słowa jednego z nich: „Doktor Cullen to świetny gość! Zszył mi żołądek jak nikt inny!”.
Doktor?! Doktor Cullen?!, pomyślałem zrezygnowany. Czym jeszcze mogli mnie
zaskoczyć? Postanowiłem nie przejmować się nowościami, bo wiedziałem, że jeśli
będę to brał za bardzo do siebie, znów ucieknę. Ucieknę… Jakież to było krępujące!
Jedno pytanie wciąż mnie dręczyło, kiedy wziąłem głęboki wdech i ludzkim tempem
wszedłem do placówki.
Wiem, że nie pije ludzkiej krwi, ale jak do licha może stać przy krwawiącym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin