Wgrzesznicy - CADIGAN PAT.txt

(999 KB) Pobierz
CADIGAN PAT





Wgrzesznicy





(Synners)





PAT CADIGAN





Przelozyl i poslowiem opatrzyl

Konrad Walewski





Powiesc te dedykuje Gardnerowi Dozois oraz Susan Casper,

ktorzy zaszczepili we mnie pierwotny pomysl.



Za pietnascie lat poznych godzin nocnych,

dzikich przyjec, sprosnych rozmow

i tego wszystkiego, co sprawia,

ze zycie warte jest wysilku

(oto dedykacja dla was)





PODZIEKOWANIA





Nigdy nie przebrnelabym przez ten projekt, gdyby nie wsparcie Mike'a i Rosy Banksow. Procz tego, ze podzielil sie ze mna swoja wiedza specjalistyczna w zakresie komputerow i sieci, Mike rzucil wszystko, by ratowac trzydziesci stron tekstu, ktore uszkodzony twardy dysk przerobil na odpadki, podczas gdy Rose zaaplikowal mi zdrowy rozsadek, madrosc oraz kilka kawalow, ktorych nigdy wczesniej nie slyszalam. Trzeba bylo tam byc - i jestem im za to wdzieczna.Jestem rowniez wdzieczna Ralphowi Robertsowi za to, ze laskawie pozwolil mi przejrzec swoja ksiazke Computer Viruses (Compute!) przed jej publikacja w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowalam.

Dziekuje Patowi LoBrutto za jego cierpliwosc i redaktorska opieke, Shawnie McCarthy przede wszystkim za wiare, Betsy Mitchell za dowiezienie mnie calej do domu. A takze Lou Aronice za rozwage i dobre rady.

Wielkie, wielkie dzieki dla: Ellen Datlow (miedzy innymi za Manhattan po zmierzchu), mojej agentki Merrilee Heifetz, Bruce'a i Nancy Sterlingow, Lew i Edie Shinerow, Barb Loots, Howarda "Uncle Chowder" Waldropa, Sherry Gershon Gottlieb, Jima Loehra, Freda Duarte i Karen Meschke, Michaela Swanwicka i Marianne Porter i Sean, Lisy Tallarico (za pompke), Jeannie Hund (za to, ze widziala), Eda Grahama, Barry Melzberga (za to, co najzabawniejsze), Kathy McAndrew Griffin (za slowa), Suzanne Heins (za lunch z sushi), The Nova Expressions, Roberta Haasa, Marka Ziesinga, Andy'ego "Sahiba" Watsona, Toma Abellera (za Godela), Eileen Gunn, Johna Berry i Angeli (za zakwaterowanie), Patricii "Spike" Parsons, Alana Wexelblata i Jennie Faries, the Delphi Wednesday-Nighters, the Rochester, NY Creative FIST, Malcolma Edwardsa, Jamesa Gunna, Paula Noritskiego (za jedzenie i promy), Gary'ego Knighta i Kim Fairchild (za to, ze pozwolili mi pobawic sie swoimi zabawkami), moich tesciow George'a i Marguerite Fennerow, mojej matki Helen S. Kearney, mojego meza Arniego Fennera i naszego syna Bobby'ego (za wszystko).





1





-Mam zamiar umrzec - stwierdzil Jones.Posagowa tatuazystka przerwala prace nad lotosami, ktore nakladala wlasnie na ramie nacpanca rozwalonego na wpol przytomnie w fotelu.

-Mozesz powtorzyc?

-Nie smiej sie ze mnie, Gator - Jones przygladzil koscista dlonia swoja fryzure a la zalamanie nerwowe.

-A kto sie smieje? Czy ja sie smieje? - przesunela swoj taboret i uniosla ramie klienta blizej lampy. Lotosy byly szczegolnie trudna robota, bo musialy wtopic sie we wczesniej istniejacy wzor, a jej oczy byly juz nadwerezone calonocna praca. - Nie nasmiewam sie z kogos, kto umiera tak czesto, jak ty. Wiesz co, ktoregos dnia twoj uklad nadnerczowy powie ci, zebys spierdalal, i juz nie wrocisz. Moze pewnego dnia, niedlugo.

-No i dobrze - Jones odwrocil sie od przypietego do sciany namiotu wzoru roz i czaszki, ktoremu sie przygladal. - Keely odszedl.

Gator uniosla igle i przetarla ozdobione cialo, marszczac przy tym brwi. Nacpancy z Mimozy mieli na ogol okropna skore, ale byli na tyle potulni, zeby pozwolic na stworzenie porzadnego katalogu, zakladajac, ze udawalo sie ich znalezc tam, gdzie sie ich zostawialo - sami niewiele chodzili, a w przeciwienstwie do innych rodzajow kopii, rzadko ktos ich kradl.

-A czego sie spodziewales? Mieszkanie z kims, kto ciagle przy tobie umiera, moze nadwerezyc kazdy zwiazek. - Spojrzala na niego duzymi zielonymi oczyma. - Wez sie w garsc, Jones. Jestes uzalezniony.

Jego gorzki usmiech kazal jej odwrocic wzrok z powrotem na lotosy.

-Jones i jego nalog? Tak, wiem. Nic mnie to nie obchodzi. Nie narzekam na to, ani troche. Gdybym musial znosic te depresje jeszcze przez chocby jeden dzien, i tak bym sie zabil. Raz, a dobrze.

-Nie chcialabym wytykac czegos, co jest oczywiste, ale w tej chwili tez masz depresje.

-Wlasnie dlatego zamierzam umrzec. A Keely wcale mnie nie zostawil. Po prostu odszedl.

Tatuazystka znowu przerwala, kladac sobie zwiotczale ramie na kolanie i rownoczesnie moczac igle w pigmencie.

-A co za roznica?

-Zostawil kartke.

Jones wydobyl kawalek papieru z tylnej kieszeni, rozwinal go i wyciagnal w jej kierunku.

-Daj ja tu, pod swiatlo, mam zajete rece.

Tak zrobil, a ona studiowala swistek przez kilka dluzszych chwil.

-No i co? - spytal ponaglajaco.

Odsunela jego reke i znowu nachylila sie nad ramieniem swojego obiektu.

-Przymknij sie na chwile. Mysle.

Raptem z zewnatrz rabnela muzyka, oto bowiem jamujacy muzycy, ktorzy imprezowali przez cala noc, wrocili wlasnie do grania. Jones podskoczyl niczym razony pradem kurczak.

-Cholera, jak mozna przy tym myslec.

-Przez te muzyke nie slysze, co mowisz. - Kiwajac glowa do rytmu, skonczyla lotos i odlozyla igle do pojemnika. Jeszcze jeden kwiat i bedzie mogla wstawic nacpanca z powrotem pod pomost, spod ktorego wyszedl. Wyprostowala sie, rozmasowujac sobie krzyz.

-Skoro naprawde masz zamiar umrzec przy mnie, moglbys przynajmniej pomasowac mi kark, zanim odplyniesz.

Zaczal ugniatac jej ramiona. Muzyka na zewnatrz przycichla nieco, oddalajac sie na promenade. Ktos montowal wypad; bawcie sie dobrze, dzieci, dajcie znac, jak nabroicie.

Wysoki mezczyzna w pelerynie po kostki wszedl przez pole namiotu, co znow przestraszylo Jonesa.

-Auc! - Gator stracila dlon Jonesa z ramienia. - Jezu, za kogo tys sie przebral, za Wulkanoida?

Nawet gdyby Jones pojal aluzje i tak nic zwrocilby uwagi. Wpatrywal sie, w czarne wzory wijace sie na bialej tkaninie peleryny, dziwaczne, misterne fale wciaz dzielace sie na mniejsze, niemal za predko, by oko moglo nadazyc, jak gdyby mialy implodowac w swoim szalonym tancu na powierzchni materialu.

-Ladne - stwierdzila Gator, rozcierajac miejsce, w ktore uszczypnal ja Jones. - Kto jest twoim krawcem? Mandelbrot?

Mezczyzna odwrocil sie i szeroko rozpostarl peleryne.

-Nie umarlabys dla czegos takiego, co?

-Zly dobor slownictwa - mruknela kwasno Gator. - A jezeli jestes tu z mojego powodu, to mozesz sobie darowac. Nie robie animacji na skorze.

-Wlasciwie to kogos szukam. - Przesunal sie do nacpanca na fotelu i nachylil sie, zeby lepiej przyjrzec sie jego twarzy. - Nie. No coz. - Wyprostowal sie, ponownie zarzucajac peleryna. Pulsowala teraz morami. - Wypad do Fairfax, jesli cie to interesuje.

-Fairfax to dziura - odparla Gator.

-Dlatego potrzeba tam troche zabawy. - Mezczyzna usmiechnal sie wyczekujaco.

-Tak, wiem cos ty za jeden - dodala, jak gdyby w odpowiedzi. - Jestem zaszczycona propozycja i tak dalej, ale jak widzisz, wszystkie terminy mam zajete.

Tamten przeniosl wzrok z nacpanca na Jonesa, ktory nadal stal porazony widokiem peleryny.

-Wy, ludzie z Mimozy, jestescie dziwni.

-Powinienes wiedziec - odparla.

-Pytam ostatni raz. Jestes pewna? - pochylil sie lekko. - Daj buziaka na do widzenia.

-Mozesz pomarzyc - usmiechnela sie.

-Tak zrobie. Dam cie w moim nastepnym wideo.

-Valjean! - krzyknal ktos z zewnatrz. - Idziesz?

-Tylko zlapie oddech - odkrzyknal i wyszedl, zamiatajac wirujacymi skupiskami pelzajacych wzorow.

-Masuj dalej. Nikt ci, poki co, nie dal wolnego wieczoru. Jones poslusznie wrocil do masowania jej karku i ramion. Muzyka stopniowo ucichla, pozostawiajac ich we wzglednej ciszy. Gdzies dalej na plazy ktos zaczal improwizowac na syntezatorze w wysokiej molowej tonacji.

-Wiesz co - odezwala sie po chwili - mysle, ze powinienes pojednac sie z Najwyzsza Istota, jakkolwiek ja sobie wyobrazasz. Calkowita spowiedz w kosciele.

Jones wydal krotki ostry smiech.

-Jasne. Swiety Dyzma moglby mi naprawde pomoc.

-Nigdy nie wiadomo.

-Brak mi wiary. Nie naleze do...

-Teraz juz tak. Powiedzialabym, ze zdecydowanie mozna uznac cie za nieuleczalnie poinformowanego. Pokaz mi jeszcze raz kartke od Keely'ego.

Podal jej, czytala, podczas gdy on posuwal miarowo palce w gore jej karku, az do podstawy czaszki.

-"Dive, dive" to moze tylko oznaczac...

-Wiem, co to znaczy - stwierdzila. - "Podziel, sprzet i zielone jaja ostroznie, na wynos. Bdee, Bdee. To "bdee, bdee" jest naprawde sprytne.

Jones ponownie sie zasmial.

-Jasne. To Keely potrzebuje pomocy, nie ja. To cale pieprzone BE. Mowilem mu, ze w koncu go zlapia. Mowilem mu. I blagalem go, zeby zdobyl jakas pomoc...

-Taka sama jak twoja? Implanty z jakiejs montowni dobrego samopoczucia, ktorej nic nie obchodzi, poki nie dowie sie twoja ubezpieczalnia?

Strzasnela jego rece ze swoich ramion i podeszla do niewielkiego laptopa stojacego na stoliku w rogu namiotu. Zlozony wzor bluszczu pnacego wyswietlony na ekranie obracal sie w sekwencjach obrazow ukazujacych rozne jego katy. Jej palce zatanczyly na klawiaturze. Bluszcz urosl o kilka listkow. Przycisnela kolejny klawisz; nastapila partycja ekranu na dwie polowy, bluszcz przeskoczyl na prawa. Na lewej zas pojawilo sie menu.

-Zobacze, co ludzie wiedza - powiedziala, dotykajac malym palcem jednej z linii menu. - Zapamietaj dobrze te kartke.

-Nie lubie umierac z czyms takim na glowie. Westchnela, ale nie odezwala sie. Po lewej stronie ekranu menu ustapilo miejsca legendzie. Automatyczna Sekretarka Dr. Fisha pokaznymi, zwyklymi wielkimi literami. Jedna reka wpisala na ekranie slowo tatuaze.

U/l czy d/l? Przyszla odpowiedz.

U/l, napisala, a po chwili oczekiwania nacisnela jeszcze jeden klawisz. Linia partycji na srodku ekranu zniknela, gdy wzor zostal przeslany, po czym obie polowki polaczyly sie ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin