Niewidzialni - MARCZEWSKI MATEUSZ.txt

(311 KB) Pobierz
MARCZEWSKI MATEUSZ





Niewidzialni





MATEUSZ MARCZEWSKI





wydawnictwo- Czarne Wolowiec 2008



Projekt okladki i stron tytulowych Agnieszka pasierska Fotografia na okladce (C) by anna hatlas Zdjecie Autora (C) by anna hatlas Copyright (C) by mateusz Marczewski 2008 Redakcja Malgorzata uzarowicz Korekta Magdalena Kedzierska / d2D.pl BARBARA SIERADZKA / D2D.PL Projekt typograficzny, sklad robert oles/D2D.pl ISBN 978-83-7536-052-3 TokampiniNie mozna tego zjawiska nazwac, ale mozna sprobowac je opisac. Opisac obrazy, ktore byc moze cos wyjasnia, nakresla jakas prawde. Te obrazy sa wciaz zywe. Beda wiec sluzyc za ilustracje. Ale - z drugiej strony - po co o tym pisac? Prze-ciez to takie oczywiste: odmiennosci zawsze sie odpychaja, zawsze pozostanie zatem nierownowaga: rasa ponad rase, ko-lor skory ponad kolor skory. Kolor jest jednak zbyt banalnym kryterium. Jest widoczny, nachalny, wyrozniajacy, stosowany jako przymiotnik staje sie natychmiast obrazliwym epitetem. Trzeba zatem oprzec sie na innym podziale: mentalnosc po-nad mentalnosc. Tu wlasnie zaczyna sie wszystko. Sa wiec oni - Aborygeni - i jest ostrze cywilizacji. Cywilizacja do nich przyszla i musza z nia dzielic ziemie. Miasta bialych sa rozlozone na wzgorzach, sa w zyznych i cienistych dolinach, w miejscach, gdzie dobrze byc, zeby przetrwac w nieprzychylnym klimacie. Zeby trwac, blyszczec w srodku nocy rozedrga-nymi swiatlami, pasami autostrad, samochodami, ktore po nich pedza i ukladaja sie w podluzne czerwone linie powstale od tylnych swiatel. Linie jak pregi, jak blizny. W ten sposob my mamy miasta, oni maja za to Nicosc - spalone sloncem pustkowia. I jest cos jeszcze: trwajaca od dziesiecioleci nie-udana proba przenikniecia tej drugiej kultury, oswojenia jej. I to jest juz cala historia. 5



Aborygeni sa jak dzieci. Jak porzucone i bezprizorne skurwysyny, ktore w miescie rzuca w ciebie butelka za nic - tak dla echa rozbijanego szkla, dla deszczu okruchow, zeby zaraz potem uciec i czatowac w ruinach, w ktore zamienili swoje dzielnice. Smierdza i przechodza grupami jak ciemny, ale silny gatunek budzacy jednoczesnie strach i politowanie. Zostaw przed domem w ogrodzie rower, a pod oslona nocy oni go ukradna. Idz w Sydney przez dzielnice Redfern wieczorem. Idz na stacje kolejki wzdluz scian, na ktorych wymalowany jest kolor ich gniewu i rewolucji - aborygenskie flagi: poziomy pas czerwony i wyzej czarny, z zoltym kolem posrodku. Te flagi na scianach sa wielkie jak domy, flagi o fakturze muru, idz tamtedy, a wynurza sie jak drapiezniki. Nagle i z ciem-nosci. Pobicie, gwalt, rubryki policyjne. Ludzie w Sydney boja sie tej zwierzecej, tej dzikiej... no, jak to powiedziec... wiesz... oni sa po prostu inni, jacys tacy straszni... musialbys tu dlu-zej pomieszkac.

Sa jak dzieci. Zepsute, oglupiale kolorowa okladka swiata, ktory nastal, osadzone nakazem w malenkiej wsi, community, kontrolowanej przez lokalna policje. Czasem mieszkaja w jed-nym wskazanym obszarze miasta, w dzielnicy takiej wlasnie jak Redfern w Sydney. Tworza tam swoje wlasne zaklete rewi-ry. Zaprzeczaja tym samym otaczajacemu ich miastu, blysz-czacym wiezom jego city, wesolemu tlumowi mieszkancow. Domy Aborygenow w Redfern wygladaja jak po powstaniu: okna wybite, czarne wneki i rozpadliny w murach powiewaja strzepami gazet, zaparkowane samochody to kupa rdzy, do-mino z blachy porzucone na chodnikach. I jeszcze ogniska, i slalom pijanych mieszkancow tego getta. Ktos gra w noge, ktos krzyczy, wolanie metalicznym echem odbija sie od wy-malowanych gniewem scian. Miasto tak naprawde tu nie ist-nieje. Tu istnieje cos po miescie, rownosc rzeczy zrownanych z ziemia.

Ale to tylko jedna dzielnica. Szedlem tamtedy i bylem sztyw-ny, nerwowy, jakbym znajdowal sie w klatce z drapieznymi zwierzetami, zdany na ich laske. Wokol panowalo milczenie, 6

moze nie zauwazyli jeszcze zagubionego bialego. Widzialem ich. Stali przy dymiacym koksowniku, siedzieli na wywleczo-



nych z glebi domow kanapach, psy lezaly na piachu w sloncu. Kobiety byly ciezkie, mezczyzni szczupli, brudni, otumanie-ni bieda. Za nimi, za parkiem, w niebo strzelaly srebrne race wiez city i niemozliwe wydawalo sie, ze to, co sie dzieje na pierwszym planie, rozgrywa sie w centrum pieknego miasta. Ich wyglad, ten wszedobylski balagan, przypominal wsie cen-tralnej Australii. Szedlem przez Redfern i powtarzalem sobie: "To nie dla was dom, to nie dla was miejsce, trzewia lsniacego miasta wciagaja, trzeba uciekac, uciekac, ale nie ma dokad". Raz w Alice Springs siedzialem pod sklepem, taka austra-lijska "Biedronka" dla najbiedniejszych, siedzialem na ziemi, zmeczony upalem, ktory rankiem topil szron po nocy. Wtedy przyszli oni. Szli grupa, zawsze chodza grupa, samotnie sie boja. Dwoch mezczyzn i kobiety. One mialy twarze napiete jak bombki choinkowe, alkohol juz mial w nich wybuchac, oczy jak szparki, patrzyly po ziemi za petami i szuraly bosymi nogami twardymi jak guma. Ubrane byly w suknie w kwiaty i dziury.

-Widzialam cie, jak spales na wzgorzu dwa dni temu w srodku slonca. Tam gdzie kolej jedzie.

-Nie spalem na wzgorzu. Dwa dni temu bylem na pol-nocy.

-Mnie nie oszukasz. Widzialam cie tam na wzgorzu. Spa-les w sloncu. Przyjdz dzisiaj do nas, bedziemy swietowac. Za-pytaj o Marg, tak mam na imie. Bedziemy wszyscy tanczyli.

-Zobacze.

Wiem, gdzie mieszkaja. Na poludniowym krancu miasta, tam gdzie rozpekla sie gora i w ciasna szpare pomiedzy jej grzbietami wpada autostrada wylotowa z Alice Springs biegnaca na poludnie i tory transkontynentalnego "Ghan". I rzeka Todd, sucha jak smierc na rycinach, a w zasadzie tylko jej lono, bo ta rzeka jest zupelnie wyschnieta, a na jej dnie robi sie co jakis czas regaty. Bieganie z lodziami na ramieniu. By zabawic 7

mieszkancow Alice zmeczonych sloncem, piaskiem i codzien-nymi drobnostkami.

Jest tam, po drugiej stronie gory, w jej cieniu, osiedle abo-rygenskie. Baraki z blachy falistej, porwane druciane siatki, niesione wiatrem gazety, smieci na drozkach, drozki miedzy



smieciami, widma w dresach przemieszczajace sie w celu za-

konczenia dnia, bez celu.

Reszta grupy wrocila po Marg, ktora szla ostatnia.

-Masz papierosa? - Stary w koszuli flanelowej, w kocu

narzuconym na ramiona, z twarza zryta wiekiem i siwym

zarostem.

Unosze glowe i widze za nimi swiatlo slonca, i sa teraz jak posagi z Wyspy Wielkanocnej, zwaliste, nieruchome kontury, kazdy patrzacy w inna czesc swiata.

-Nie pale.

-Dlaczego siedzisz na ziemi?

-Nie ma lawek.

-Nie ma lawek, zebysmy nie siadali przed sklepem. Jak masz na imie?

Podnosze sie i otrzepuje. Mowie mu moje imie.

-A ja jestem Victor. - Dlon ma sucha i miekka. - Pocho

dze z polnocnego Alice.

I teraz jak zombi powoli schodza sie do mnie, kolyszac sie, chca podejsc jak najblizej, do tej zyczliwosci niezwyklej, ze ktos ich zauwazyl, ze rozmawial. Ida wiec, kobiety i mez-czyzni, marsz gwiazdzisty po placu zastawionym samocho-dami i wozkami sklepowymi, i kazdy, kolejno, uroczyscie wymawia swoje imie, i jeszcze dodaje, skad pochodzi. Niekto-rzy dorzucaja, jak w zeznaniu podatkowym, imie ojca i skad ojciec pochodzi i sa teraz jak dzieci, nagle szczere, niczym niezniszczone, pozbawione jakiegokolwiek wyrachowania i cynizmu. I ich oczy. Jak czarne kamienie, ktore kiedys zascielaly ziemie, swiecace sila prosta i przejmujaca. I to spotkanie trwa chwile, bo potem odchodza, a wieczorem znow sie upija, znowu udreczeni gwarem miasta, nachlani beda sie szarpac gdzies w parkach, znow patrole policyjne beda szperac po 8

krzakach reflektorami, a kobieta z recepcji kampu, na ktorym sie zatrzymalem, bedzie powtarzac, ze w centralnej Austra-lii trzeba uwazac tylko na Aborygenow i zawsze miec wode w butelce. Ale te dzieci w nich sa nadal. Wciaz schowane pod maska obojetnosci ukuta na powitanie.

Wieje w Alice Springs. Wieje poziomo i pionowo, gestym wiatrem przed poludniem i lekkim, mroznym oddechem



przed wieczorem. W nocy szron osiada, zeby bladym ran-kiem pekala rana wschodu i w tej ranie ukazywala sie plama dnia. Biala, matowobiala z zoltym rdzeniem slonca. I juz po godzinie faluje nad horyzontem smiertelna kula, juz trzeba sie chowac, chronic oczy, szron schodzi, znika i dzien robi sie goracy. To w koncu pustynia. Potrafie sobie wyobrazic, jak ten wiatr musi scigac sie po plaskim. Pojedyncze gory na pustko-wiu, wielka rownina. Tylko te krzaki, w ktorych nic nie ma, krzaki leniwych eukaliptusow rozciagajace sie az po krance widzialnego swiata. Ten kawalek ziemi wyloniony z morza, ten kontynent, oprocz zyznej linii brzegu, to na przemian busz i pustynia, rowniny usiane kamieniem i kepkami traw wygladajacymi jak zmarle jeze. Nadepnij je, a twoja noga zo-stanie przebita na wylot, przez palce wyjda igly. Wiatr wieje wiec ponad plaskim i wpada pomiedzy domy i ulice Alice ustawione jak makiety z westernow, bo na ich koncach widac horyzont, a przeciez w kazdym filmie tak jest. Wiatr wpada i rozchodzi sie po kosciach. Gdzies znika. Potem pojawia sie dalej, gdzies za miastem, by znow wzbijac tumany, balwany, by bic w oczy swoja iglasta, sypka wesoloscia, od ktorej pekaja wysuszone usta. Trzeba zostac w Alice Springs dluzej, aby przyzwyczaic sie do tej anomalii, ktora kaze sile natury wtlaczac sie pomiedzy domy i skrecac w ulice. Wiatr szarpie miastem, ale nic mu nie zrobi. Miasto jest silniejsze. Ziemia oddycha wokol miasta, miasto jest na niej sztucznym pieprzykiem, drobnym znamieniem na jej ciele. Ziemia unosi sie lekko i opada, a miasto z nia. Postawione na pustyni jest samotne, lecz zdeterminowane. Woda w rzece umarla, ale i to mu nie przeszkadza. Teraz jest tutaj nowe, przyszlo nowe, 9

nie wyniesiemy sie stad. A przeciez kiedys tu miasta nie bylo, niczego tu nie bylo albo - jak mowia Aborygeni - tu byla ich ziemia pelna znaczen i niewidzi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin