Jack Higgins -- Gniazdo zła.doc

(1406 KB) Pobierz

 


 


 


 


 


Dla Hannah, by coś uczcić


Rozdział pierwszy

Czas zabijania

Pierwszy pocisk rozerwał prawy naramiennik mojej myśliwskiej kurtki; drugi wyrzucił termos dwa metry w powietrze; trzeci uderzył w ziemię, tuż przy mej pięcie, ale wtedy błyskawicznie skoczyłem głową do przodu, licząc na osłonę trzcin po drugiej stronie grobli.

Wynurzyłem się z cuchnącej, głębokiej na metr wody; moje stopy zapadały się w czarny szlam pokrywający dno. Fetor był przeraźliwy — jakby cały świat zaczął nagle gnić. Wstrzymując oddech, przykucnąłem, by zorientować się w sytuacji.

Błota ożyły: kaczki wyfruwały w popłochu z trzcin, nawołując się gniewnie, a dalej, na brzegu za wydmami, kilka tysięcy flamingów wzbiło się jednocześnie w górę, wypełniając powietrze łoskotem skrzydeł.

Czekałem, ale mój nieznajomy wielbiciel nie odezwał się więcej i po chwili wszystko wróciło do normy.

Z podziurawionego termosu, leżącego jakiś metr ode mnie na skraju grobli, ciekła kawa — poza tym wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Widziałem otwarty koszyk, czyste białe płótno rozpostarte na ziemi, sałatę, kanapki, kurczaka na zimno (raczej sporego), butelkę wina, którą właśnie zamierzałem otworzyć, i sztalugi Simone z nie dokończoną akwarelą.

A także, co ciekawe i ze względu na sytuację szczególnie cenne — dwulufową strzelbę Curtis Brown kaliber szesnaście. Leżała na kocu, obok pudełka z farbami Simone, pięć do siedmiu metrów

7


ode mnie. Ponieważ spodziewałem się jedynie kilku kaczek, nie była naładowana na grubego zwierza.

Spojrzałem na nią z przygnębieniem, rozważając możliwość wykonania szybkiego skoku i ukrycia się w trzcinach po drugiej stronie grobli. Wiedziałem, że przeciwnik wyprzedza mnie o jeden ruch, ale takie posunięcie dyktowała logika. Ostrożnie rozsunąłem szuwary i zrobiłem krok do przodu. W tym samym momencie rozległ się strzał i w kolbie mojej dubeltówki pojawiła się okrągła dziura.

Wojskowy karabin Mark I Lee Enfield No. 4 kaliber 303 służył brytyjskiej piechocie w czasie drugiej wojny światowej, a ostatnio znalazł się na wyposażeniu angielskich snajperów w Ulsterze. W rękach dobrego strzelca ta niszczycielska broń może być celna nawet do tysiąca metrów, co wyjaśnia jej popularność wśród członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Raz słyszana w akcji, nie daje się już zapomnieć, a ja słyszałem ją w swoim życiu kilka razy.

Egzemplarz, który teraz dawał mi się we znaki, z całą pewnością znajdował się w rękach profesjonalisty. Wycofałem się w szuwary i czekałem na następny ruch prześladowcy. Z wodoszczelnej kieszeni kurtki wyciągnąłem papierosy i zapałki. Zapaliłem. Wokół panował całkowity bezruch; nawet flamingi powróciły na mielizny po drugiej stronie wydm. Klucz dzikich gęsi przeciął niebo nad moją głową, gęgając nieśmiało. Poza tym słychać było jedynie cichy szept wiatru poruszającego trzciny.

Gdzieś w oddali przetoczył się grzmot. Było parno, a szare, pochmurne niebo od rana groziło deszczem.

Jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo ode mnie, po tej samej stronie grobli, rozległ się nagły trzask i dziki łabędź, nawołując gniewnie, wzbił się w powietrze. A więc mój przeciwnik był bliżej, niż myślałem. Piekielnie blisko. Podniosłem ostrożnie głowę i do mych uszu dotarł warkot silnika.

Odwróciłem się. Dwieście metrów dalej prowadzony przez Simone landrover przecinał zalaną wodą szosę i wjeżdżał na groblę.

Jako oficer i dżentelmen wiedziałem, że muszę zaryzykować. Wypadłem z trzcin, chwyciłem strzelbę i machając rękami, po­mknąłem grzbietem grobli w kierunku samochodu, w każdej chwili oczekując strzału między łopatki.

To było naprawdę interesujące. Jeden pocisk uderzył w ziemię na lewo ode mnie, drugi na prawo. Kompletnie zaskoczona Simone

8


zahamowała gwałtownie, a wówczas trzecia kula wybiła dziurę w szybie, kilkanaście centymetrów od jej głowy.

Wyskoczyła na zewnątrz, blada ze strachu. Kolejny pocisk utkwił w drzwiach samochodu. Złapałem ją za rękę i pociągnąłem w dół, na drugą stronę grobli, w trzciny. Zniknęła pod wodą, ale po chwili wynurzyła się, dysząc ciężko. Następny pocisk trafił w landrovera.

Simone w ślepej panice chwyciła mnie za klapy kurtki:

              O co chodzi? Co się tu dzieje?

Wziąłem ją za rękę, odwróciłem się i rozgarniając szuwary, poprowadziłem do mojej poprzedniej kryjówki. Kolejny strzał huknął nad naszymi głowami i Simone zanurkowała instynktownie, ale zaraz wyłoniła się, z włosami pokrytymi szlamem. Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem kilka odpornych na wodę ładunków i nabiłem strzelbę.

     Jest niezły, co? — rzuciłem.

     Na miłość boską, Oliver — odparła Simone — o co tu chodzi? Kto to jest?

     Żebym to ja wiedział! Z pewnością jest zawodowcem, ale zachowuje się dość szczególnie. Widzisz, mam nieodparte wrażenie, że mógł mnie już zabić przynajmniej z dziesięć razy, lecz nie zrobił tego. Dlaczego?

Otworzyła usta, a jej oczy, szeroko otwarte nad wystającymi kośćmi policzkowymi, rozwarły się jeszcze szerzej:

     Bawisz się tym — stwierdziła chrapliwym głosem.

     Cóż, musisz przyznać, że nasz nieznajomy przyjaciel wniósł trochę ożywienia w to raczej nudne popołudnie.

Kolejny pocisk roztrzaskał prawą nóżkę sztalug, wskutek czego przechyliły się i runęły do wody.

              Oby oślepł — mruknąłem. — Lubiłem ten obraz. Bardzo
ładnie ci wyszedł. Szczególnie podobały mi się błękity w tle.

Simone odwróciła się, z twarzą wykrzywioną strachem. Wy­glądała, jakby za chwilę miała stracić nad sobą kontrolę:

              Oliver, błagam, zrób coś! Nie zniosę tego dłużej!

Butelka wina eksplodowała niczym niewielka bomba, pokrywa­jąc wszystko dokoła odłamkami szkła i barwiąc szkarłatem białe płótno.

              Tym razem mnie zdenerwował — oświadczyłem. — Lafite,
rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt jeden. Naprawdę wyjątkowe

9


wino. Chciałem ci zrobić niespodziankę. Potrzymaj — rzekłem, podając jej strzelbę i zdejmując kurtkę.

              Co zamierzasz zrobić? — zapytała nerwowo.

Zacząłem jej wyjaśniać, a kiedy skończyłem, wyglądała już odrobinę spokojniej, chociaż nadal była bardzo przerażona. Poca­łowałem ją lekko w policzek.

     Dasz sobie radę? — upewniłem się. Pokiwała wolno głową.

     Myślę, że tak — odparła.

Zaczepiłem kurtkę na lufie dubeltówki i wysunąłem ją ponad trzciny. Natychmiast padł strzał, kurtka poleciała w bok, a ja wrzasnąłem w udawanej agonii.

Odwróciłem się do Simone, która blada, do pasa zanurzona w cuchnącej wodzie, czekała na mój sygnał.

              Teraz! — wyszeptałem.

Krzyknęła głośno, wdrapała się na groblę i zaczęła biec w kierunku landrovera. Nasz prześladowca strzelił jeszcze raz, rozłupując kamień kilka metrów przed nią. To wystarczyło. Simone wydała okrzyk strachu, zatrzymała się gwałtownie i stała tak, czekając na przeznaczoną dla niej kulę. Coś poruszyło się w trzcinach na prawo ode mnie, po czym na żwirze grobli zachrzęściły buty.

              Co się stało? — zawołał po francusku męski głos.

Jego właściciel ruszył w stronę Simone. Kiedy mnie mijał, ujrzałem młodego mężczyznę o ziemistej twarzy, z włosami do ramion i postrzępioną brodą, ubranego w dwurzędową marynarkę i wysokie kalosze, z lee enfieldem u biodra.

Najstarszy trik na świecie, a on dał się na niego nabrać! — pomyślałem.

Wysunąłem się z szuwarów i zacząłem powoli iść do przodu. Nie wiem, czy sprawił to wyraz twarzy Simone, czy — co bardziej prawdopodobne — podwójny szczęk zamka mojej strzelby, dość, że mężczyzna zamarł nagle.

              Połóż to na ziemi jak grzeczny chłopiec i spleć ręce na
karku! — nakazałem po francusku.

Po sposobie, w jaki zaczęło się unosić jego prawe biodro, poznałem, co chce zrobić. Szkoda, bo nie zostawił mi wyboru. Odwrócił się, przyklękając, by strzelić z biodra. Simone krzyk-

10


nęła. Będąc w sytuacji przymusowej, wypaliłem z obu luf prosto w jego twarz. Siła rażenia uniosła go do góry, po czym rzuciła w trzciny po drugiej stronie grobli.

Błota znów ożyły. Zaalarmowane ptaki wylatywały z szuwarów, nawołując się i kołując niestrudzenie. Simone stała bez ruchu, z białą jak papier twarzą i patrzyła na ciało. Jego większa część znajdowała się pod wodą; nad powierzchnię wystawały tylko nogi obute w długie kalosze.

Następna czynność też nie należała do przyjemnych, ale była konieczna.

     Na twoim miejscu wróciłbym do landrovera — zapropono­wałem Simone. — To nie będzie nic ciekawego.

     Wolę zostać z tobą — wyszeptała cicho, potrząsając uparcie głową.

     Jak chcesz.

Podałem jej strzelbę, ukląkłem, chwyciłem trupa mocno za kolana i wyciągnąłem na groblę.

Simone jęknęła bezwiednie. Nie dziwiłem się jej, widząc jego twarz, a raczej to, co z niej zostało.

              Bądź miłą dziewczynką i przynieś mi koc — poprosiłem,
chcąc zostać sam.

Kiedy odeszła chwiejnym krokiem, rozpiąłem marynarkę zabi­tego i przeszukałem ją, gwiżdżąc cicho przez zęby. Nie zajęło mi to wiele czasu, przede wszystkim dlatego, że nic nie znalazłem. Przykucnąłem na piętach i zapaliłem papierosa. Po chwili wróciła Simone. W jednej ręce nadal ściskała strzelbę, w drugiej trzymała koc. Podała mi go bez słowa.

Owijając go wokół głowy i ramion trupa, rzekłem:

              Coraz ciekawsze. Puste kieszenie, żadnych znaków firmowych
na ubraniu. — Uniosłem jego dłoń. — Ślad po obrączce na
serdecznym palcu, ale samej obrączki brak.

Profesjonalista, to było jasne. Przygotowany do akcji, tak żeby w razie niepowodzenia nie można było wyśledzić ani jego, ani jego mocodawców. Nie powiedziałem tego Simone, widząc jej płonące oczy i dygocące dłonie. Zacisnęła ręce na strzelbie, jakby chciała się jej przytrzymać.

     Kim on był, Oliverze?

     Nie mam pojęcia, aniele.

11


     Czego chciał? — Z trudem powstrzymywała gniew. Zdawało się, że za chwilę wybuchnie.

     Przykro mi — odparłem miękko — ale nie potrafię ci pomóc. Wiem tyle co i ty.

     Nie wierzę ci — oznajmiła. Gniew wymknął się jej spod kontroli. Uchodziły z niej teraz napięcie i strach ostatnich piętnastu minut. — Nie bałeś się, kiedy tam byłeś, nawet przez chwilę! Dokładnie wiedziałeś, co robić, tak jakbyś przez całe życie nie zajmował się niczym innym. I byłeś za dobry, za dobry z tym! — potrząsnęła gwałtownie dubeltówką.

     To interesujący punkt widzenia — odrzekłem spokojnie, po czym ukląkłem, zarzuciłem sobie trupa na ramię i wstałem.

     Co chcesz zrobić? — zapytała pośpiesznie. — Wezwać policję?

              Policję? — zaśmiałem się głośno. — Chyba żartujesz.
Nachyliłem się, podniosłem z ziemi lee enfielda i ruszyłem

groblą w stronę landrovera. Przy trzcinach na prawo rozciągało się niewielkie trzęsawisko: czarne, lepkie błoto może głębokie na dwa metry, a może bezdenne. Czarna maź natychmiast za­mknęła się nad ciałem. Pokazało się kilka pęcherzyków powietrza i rozszedł się zapach metanu. Rzuciłem karabin w to samo miejsce i odwróciłem się.

Simone obserwowała mnie, wciąż ściskając dubeltówkę, z wyra­zem niemego przerażenia na twarzy. Ponownie rozległ się grzmot, niczym uderzenie w bęben, tym razem prosto nad naszymi głowami, po czym lunął z łoskotem deszcz, na który zanosiło się od rana.

Musiało to mieć jakąś symboliczną wymowę, gdyż w tym samym momencie Simone nagłym gestem cisnęła moją strzelbę w szuwary i rozpłakała się gorzko. Objąłem jej drżące ramiona.

              Wszystko będzie dobrze — rzekłem miękko. — Nic się nie
stało. Zabiorę cię teraz do domu.

I poprowadziłem ją groblą ku landroverowi.

Napełniłem wysoką szklankę do połowy lodem, wlałem podwój­ną miarkę irlandzkiego dżinu i dopełniłem całość tomkiem. Potem włączyłem radio i poszukałem Madrytu. Miałem ochotę na odrobinę flamenco, ale musiałem się zadowolić starym nagraniem Night and Day Glena Millera.

12


Pchnąłem szklane drzwi i wyszedłem na taras. Krople deszczu spływały po markizach, a w powietrzu unosił się zapach mimozy, ciężki i lepki.

Willa zbudowana była w tradycyjnym mauretańskim stylu. Stała w zupełnym odosobnieniu — co było głównym powodem, dla którego ją kupiłem — na szczycie trzydziestometrowej skały wznoszącej się ponad niewielką zatoczką w kształcie podkowy, jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Almerii w kierunku Capa de Gata.

Chociaż mieszkałem tu już prawie rok, widok nigdy mnie nie nudził, nawet w ten deszczowy wieczór. Na wodach zatoczki, niezbyt daleko, tam gdzie miejscowi rybacy zarzucali sieci, widać było światła, a w ciemnościach, pięć czy sześć mil dalej, płynął pasażerski liniowiec. Za nim była już Afryka.

Wszystko to napełniało mnie niejasnym, irracjonalnym pod­nieceniem, choć może był to tylko skutek popołudniowych wyda­rzeń. Ciężkie krople deszczu ściekały po drzwiach i w szybie pojawiło się niewyraźne odbicie Simone.

Czarne włosy opadały jej na ramiona. Miała na sobie długą, prostą płócienną tunikę, sięgającą do bosych stóp. Tunika była oryginalna, farbowana naturalnymi barwnikami w jakimś ciasnym pomieszczeniu na bazarze w Delhi tak długo, aż przybrała ten niezwykły szkarłatny odcień, sprawiający, że zdawała się płonąć żywym ogniem, nawet w półmroku pokoju.

Odwróciłem się i uniosłem szklankę w toaście.

      Umiesz też gotować — pochwaliłem. — Kolacja była wspaniała.

      Zrobię ci jeszcze drinka — odparła grobowym głosem i przeszła do barku w rogu.

      Świetny pomysł — odrzekłem, siadając na wysokim wy­platanym stołku i popychając swoją szklankę przez blat.

Sięgnęła po butelkę dżinu.

      W ogóle nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak irlandzki dżin, dopóki cię nie spotkałam — oznajmiła.

      Jeśli dobrze pamiętam, był to całkiem ciekawy wieczór.

      Ciekawy? Cóż za skromność! — powiedziała wesoło, wrzu­cając lód do mojej szklanki.

Rzeczywiście. Spotkałem ją w Almerii, na przyjęciu wydanym

13


przez włoskiego reżysera kręcącego western — czy może nędzną podróbkę westernu — w górach Sierra Mądre. Znalazłem się tam zupełnie przypadkowo, zaciągnięty przez napotkanego w barze nad morzem scenarzystę; kogoś, kogo znałem ledwie na tyle, by wypić z nim drinka.

Przyjęcie było raczej po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin