11 - Stalowy Szczur wstępuje do cyrku.rtf

(598 KB) Pobierz

 

 

 

HARRY HARRISON

 

 

 

Stalowy Szczur wstępuje do cyrku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(Przekład: Robert Pryliński)


Rozdział l

 

Jestem kompletnie wypluta - powiedziała Angelina. - Walę w tę klawiaturę, aż się rozgrzała do czerwoności.

- Ale to bardzo produktywne walenie, skarbie - odpowie­działem, odrywając się od swej własnej klawiatury. Ziewnąłem szeroko i przeciągnąłem się, aż usłyszałem trzaski w stawach. - Mniej niż dwie godzinki, a dzięki temu małemu włamaniu do gieł­dowego systemu zarobiliśmy już ponad dwieście tysięcy kredy­tów. Mógłby ktoś powiedzieć, że to nielegalne... Może... Ale za to bardzo zyskowne. Poza tym osobiście wolę na to patrzeć, jak na usługi oddawane społeczeństwu - zapewniamy obieg pieniądza w gospodarce, zmniejszamy tym samym bezrobocie...

- Nie teraz, Jim. Jestem na to zbyt zmęczona.

- Ale na pewno nie na to, co chcę ci teraz zaproponować. Potrzebujemy małej zmiany otoczenia. Co byś powiedziała na pik­nik w lesie Sharwood? Z szampanem...

- Cudowna myśl... Ale zakupy...

- Już zrobione. Cały sprzęt, łącznie z koszykiem, mam już w zamrażarce próżniowej. Wszystko - od kawioru aż po jajka roca. Musimy tylko zapakować te smakołyki do poduszkowca i dorzu­cić wyskokowe napoje. A potem możemy zaczynać zabawę.

Plan wykonaliśmy w stu procentach. Angelina wskoczyła w coś odpowiedniego na tą okazję, a ja tymczasem władowałem cały kram do naszego pojazdu, nucąc przy tym wesoło.

Pracowaliśmy ciężko i długo. Był już więc najwyższy czas, aby uciec od tego nużącego dnia i zmienić otoczenie. A do tego celu najlepiej nadawał się najbliższy lasek -jedno z niewie­lu zielonych miejsc na tej boleśnie nudnej planecie - Usti nad Labam.

Prawie cały tutejszy krajobraz stanowiły ponure, jakby z pie­kła rodem, fabryki zarządzane przez komputerową sieć. Szczerze powiem, że oskubanie ich sprawiało mi dużą przyjemność. Uży­łem dość zaawansowanej techniki hakerskiej, władowałem mały uzupełniający software do systemu operacyjnego pewnego waż­nego brokera. Za pomocą tego programu mogłem dowolnie opóź­niać przepływ informacji. Mając wiadomości wcześniej niż inni, mogłem kupować przed wzrostem cen, a potem sprzedawać, gdy ceny szczytowały. Bułka z masłem... Prawdę rzekłszy, wyświad­czyłem tym ludziom przysługę, bo gdy ta moja ”operacja” w koń­cu wyjdzie na jaw, plotki i wesołe śledztwo prowadzone przez po­licję pozwolą wszystkim choć przez moment skupić się na czymś innym niż kursy akcji i sektory pamięci komputerów. W pewnym sensie Angelina i ja byliśmy dobroczyńcami dostarczającymi por­cji rozrywki, niezbędnej przyprawy tej ich nudnej egzystencji. Wcale nie za wygórowaną cenę. Ba, wręcz nieznaczną.

Angelina dołączyła wreszcie do mnie i mogliśmy wystarto­wać. Statek wystrzelił w górę. Silnik zaryczał pełną mocą, zaświ­stało nam w uszach... Połączyliśmy z uczuciem swoje dłonie, po­rwani tą chwilą podniebnego pędu.

- Cudownie - westchnęła Angelina.

- Merda - warknąłem w odpowiedzi, ponieważ na konsolce zamigotało światełko wykrywacza policji. Tuż przed nami zawisł w powietrzu wielki krążownik.

Pochyliłem się nad sterami, zdecydowany wydusić ze statku maksimum mocy.

- Proszę, nie - Angelina delikatnie oparła dłoń na moim ra­mieniu. - Nie psujmy tego dnia jakimś szaleńczym pościgiem. Nie moglibyśmy zatrzymać się i uśmiechnąć do nich? To znaczy ja się uśmiechnę, ty tylko zapłacisz mandat. Ja ich oczaruję, ty zapła­cisz i będzie po wszystkim.

Może i Angelina miała rację. Rzeczywiście nie było sensu psuć naszej wyprawy, nim właściwie się zaczęła. Westchnąłem drama­tycznie i z udawaną niechęcią cofnąłem się od sterów.

Prędkość statku spadła.

Krążownik policyjny skierował w naszą stroną dziobowe działka.

Potem wypadki potoczyły się w wariackim tempie.

Pociągnąłem drążek na siebie, wprowadzając statek w piono­wą pętlę. Policjanci chybili, ja nie - ogon krążownika odleciał z hu­kiem. W tym samym ułamku sekundy już kładłem statek na skrzy­dło, aby uniknąć koszących serii ich bocznego strzelca. Mijając krążownik, dostrzegłem, że nie ma żadnych okien; był pilotowa­ny przez automatyczną załogę.

- Automatyczny glina - zaharczałem. - Nie musimy przynaj­mniej ratować rozbitków. Na złom z tą kupą żelastwa.

Nastąpiła seria całkiem zwyczajnych zdarzeń w rodzinie di Grizów - sus w górę, a potem gwałtowne nurkowanie z prze­ciążeniem co najmniej 5 G - wszystko po to, by wymknąć się całemu stadku policyjnych krążowników, które pojawiły się na­tychmiast na miejscu zdarzenia... Podejrzanie za szybko. Następ­nie szybki obrót wokół własnej osi, gdy wchodziły mi już na ogon. Angelina, która tymczasem uaktywniła systemy ofensywne i defensywne, zestrzeliła co najmniej trzech drani. Nic dziwnego! Muszę wam wyznać, że nawet na najbardziej spokojnej planecie nie latam nigdy nieuzbrojony. Mój sielski poduszkowiec był znacz­nie mniej niewinny, niż mogło się to wydawać na pierwszy rzut oka.

A jednak ta gonitwa zaczynała przybierać paskudny obrót. Napastnicy mieli znaczną przewagę i liczebną, i kalibrową.

- I kończy nam się amunicja - dodała Angelina, jakby czytała w moich myślach.

- Zmieniamy lokal - wrzasnąłem, nurkując w stronę zielone­go lasu na dole. - Łap graty i przygotuj się na twarde lądowanie.

Zakręciłem wariacko nad skalistym grzbietem i pomknąłem w dolinę. Po chwili skryły nas konary drzew.

Jeszcze się dobrze nie zatrzymaliśmy, a Angelina już wyrzuca­ła ocalałą broń przez otwarte drzwi. Kiedy wyskoczyła w ślad za sprzętem, wcisnąłem przycisk zamykający automatycznie klapę wyjściową z dwusekundowym opóźnieniem. Dałem sobie trochę za mało czasu. Przy wyskoku zahaczyłem butem o górną krawędź zatrzaskujących się drzwiczek i mój skok zamienił się w nieoczeki­wane przetoczenie się po krzakach. Zetknięcie z ziemią było tak gwałtownie i twarde, że na moment straciłem oddech.

- Mój ty bohaterze - powiedziała najlepsza z żon, gładząc mnie po policzku i składając całusa na czole. - Wynośmy się stąd!

Tak też zrobiliśmy. Złapaliśmy resztę sprzętu i - Angelina z wdziękiem, a ja utykając - zaszyliśmy się pomiędzy krzewami.

Za naszymi plecami znów rozgorzała bitwa. Nasz wierny po­duszkowiec odgryzał się zajadle napastnikom na tyle, na ile stać było jego pozytronową inteligencję. Ale zakończył swój żywot w potężnej eksplozji.

- Koniec szampana i kawioru - podsumowała Angelina gło­sem tak lodowatym, że aż mnie ciarki przeszły.

- No cóż, w tym roku nie dam datku na Bal Policjantów - skrzywiłem się w uśmiechu.

Angelina też roześmiała się i uścisnęła moją dłoń.

- Gnajmy - dodałem - zanim zorientują się, że walczyli z au­tomatem.

- To bez sensu - moja żona pokręciła głową. - Tam jest sympa­tyczne wielkie drzewo. Jego pień osłoni nas nawet przed obser­wacją w podczerwieni. Jeśli policjanci będą podejrzewać, że nie było nas na statku, pierwsze, co zrobią, to przeskanują teren.

- Logika bez zarzutu - odparłem, przeglądając ocalały doby­tek. Pistolety, granaty. Wszystkie niezbędne do życia przedmio­ty. - A gdyby tak dalej pociągnąć twoje logiczne rozważania... Dlaczego policja próbowała nas zestrzelić?

- Nie mam bladego pojęcia. Dla tutejszych władz, jesteśmy tylko turystami, którzy od czasu do czasu grają na giełdzie. Cza­sem przegrywając...

- Na ogół jednak wygrywając!

- Co tam masz? - zapytała, gdy wyciągnąłem zza pasa z amu­nicją srebrny pojemnik.

- Błyskawiczny Koktajl Wesołego Barmana. Kupiłem kilka pod­czas wyprzedaży. - Pociągnąłem za rączkę i do mojej dłoni wysko­czyły dwa kubeczki. Rozległo się syczenie i poczułem, że puszka robi się wyraźnie zimniejsza, na ściankach pojawiła się wilgoć. Wręczyłem Angelinie jeden z kubeczków i napełniłem go pieniącym się pły­nem. Szare smugi na dnie pojemników pod wpływem zetknięcia się z cieczą natychmiast zamieniły się w kawałki owoców.

Drugą porcję nalałem sobie i skosztowaliśmy ostrożnie.

- Wcale niezłe - oblizałem wargi.

Myślami jednak byłem przy czymś znacznie poważniejszym

- Ci policjanci mieli nas zastrzelić, nie zaaresztować. Zdaje się, że o czymś nie wiemy?

- Najwyraźniej. Sądzę, że powinniśmy wynieść się z tego lasu i dowiedzieć się czegoś o tym tajemniczym ataku.

- Chyba, niestety, nie możemy tak po prostu zadzwonić na policję i spytać, dlaczego do nas strzelali?

- Raczej nie. Dlatego pomyślałam o czymś subtelniejszym. Za­dzwonimy do naszego synka Jamesa i poprosimy, by usiadł przy kom­puterze i przeanalizował trochę danych. W końcu pracuje w biznesie informatycznym, więc powinien wiedzieć, jak zbierać informacje.

- Znakomita myśl. Poprosimy go też, aby przy okazji zabrał nas do domu. To w końcu kawałek drogi.

Skończyliśmy drinki i zarzuciłem na ramię moje żelastwo.

Nie słyszeliśmy już nad sobą silników, tylko kojące dalekie głosy ptaków i brzęczenie owadów. Ruszyliśmy więc pomiędzy drzewami, wciąż jednak ukrywając się pośród niskich krzewów. Oddalaliśmy się od miejsca naszego spotkania z policją nie niepo­kojeni. Wciąż żadnych podejrzanych odgłosów. Uśmiechnąłem się... ale zaraz zmieniłem wyraz twarzy, gdy usłyszałem warkot silnika gdzieś z przodu.

- Może to leśniczy? - zasugerowałem nieśmiało.

- Chciałabym. Ktokolwiek to jest, zbliża się do nas. A jeśli znów nas szukają, zaczynam nabierać podejrzeń, że całe to zdarzenie jest czymś znacznie poważniejszym niż przypadkową strzelaniną w po­wietrzu.

- Niestety, muszę się z tobą zgodzić. Nie było najmniejszej nawet próby rozmowy, od razu grzmocili.

Jeszcze nasłuchiwałem z ponurą uwagą odgłosów silnika, gdy Angelina już odbezpieczała potężnych rozmiarów spluwę.

- Nie zamierzam im niczego ułatwiać.

Też nie miałem takiego zamiaru. Uzbrojony pojazd policyjny stracił gąsienicę, gdy tylko pojawił się pomiędzy drzewami. Ale chociaż musiał stanąć, wciąż walił do nas z działka. Podeszliśmy na tyle blisko, by nie mógł ustawić lufy pod niebezpiecznym dla nas kątem. Wskoczyłem na wieżyczkę, uchyliłem górną pokrywą i wrzuciłem kilka kapsułek z gazem usypiającym. Po dłuższej chwi­li zaciekawiony zajrzałem do środka.

- Niezwykle interesujące - mruknąłem, gdy dołączyłem znów do Angeliny. - Nikogo nie ma w domu. To znaczy, że podobnie jak w przypadku ścigających nas krążowników pojazd prowadził zdalnie sterowany automat.

- Tylko przez kogo sterowany?

- Przez naszych nowych wrogów, kimkolwiek oni są.

Znów usłyszeliśmy szum silników ponad drzewami. Zanur­kowaliśmy między krzaki w przeciwnym kierunku, kryjąc się głębiej w las. Co zresztą wcale nie poprawiło naszej sytuacji - z przodu też słyszeliśmy odgłosy zbliżających się po ziemi maszyn.

- Wiedzą, gdzie jesteśmy, i mają pojazdy. Nie ma sensu mę­czyć się ucieczką. Bronimy się tutaj i zabieramy ze sobą tyle tych gruchotów, ile zdołamy.

- A ja słyszałam coś o prawach robotyki, coś o niemożności zranienia czy też zabicia człowieka.

- Zdaje się, że zostały czasowo zawieszone albo były literac­ką fikcją. Ładuj, nadchodzą!

Może czułbym się trochę nieswojo, zabijając prawdziwego po­licjanta, ale rozwalanie na kawałki policyjnych robotów naprawdę sprawiało mi frajdę. Ta bitwa jednak nie była do wygrania. Z każdej strony zbliżały się do nas maszyny. Zapasy naszej amunicji kurczy­ły się, a liczba automatycznych policjantów wciąż się zwiększała.

- Ostatni granat - powiedziała Angelina, wysadzając w po­wietrze wóz opancerzony.

- Ostatni pocisk - odparłem, rozwalając robota. - Miło było cię znać.

- Nonsens, Jim. Ty się nigdy nie poddajesz. Nigdy się nie poddawałeś i nigdy się nie poddasz.

- Ty to wiesz, ale oni tego nie wiedzą - wyszedłem na polan­kę, machając trzymaną w dłoni białą chusteczką do nosa. Unio­słem ręce w górę i stanąłem przed kręgiem policyjnych robotów.

- Pokój, pax, poddajemy się. OK...?

- Nie OK...? - odparł opancerzony robot. Miał na ramionach dys­tynkcje sierżanta. W jego metalicznym głosie usłyszałem drwiący ton.

Uniósł lśniący miotacz ognia. Odbiłem strzał wiązką energii z broni ukrytej w wewnętrznej kieszeni spodni.

Czy to miał być koniec? Czy nasze ciała użyźnią glebę nudnej planety leżącej gdzieś na zadupiu galaktyki?

Maszyny i roboty otoczyły nas i ruszyły zdecydowanie do ostatniego ataku. Angelina stała przy mnie ramię przy ramieniu. Rozważyłem szansę ostatniego wariackiego kontrataku, licząc, że zwiążę walką napastników i dam jej chociaż minimalną szansę ucieczki. Napiąłem mięśnie, gotów do tego samobójczego skoku, gdy nagle... spomiędzy drzew rozległ się głos.

- Naprawdę jesteście bardzo dobrzy.

Elegancki mężczyzna, który wyszedł na polanę, powiedział ten komplement łaskawym wielkopańskim tonem. Był w stroju wieczorowym, jego czarny płaszcz spinała diamentowa brosza. Niedbale wymachiwał ozdobioną diamentami trzcinką. I chyba ta trzcinka przeważyła - usłyszałem prymitywny ryk uwalniający się jakby poza moją wolą z głębi krtani i wystrzeliłem wprost w eleganta naprawdę już ostatni nabój.

Ładunek eksplodował pięknym płomieniem z towarzyszącą temu odpowiednią oprawą dźwiękową... Tyle że tuż przed celem został zatrzymany energetycznym ekranem emitowanym z laseczki, którą tak beztrosko machał przybysz.

- Spokojnie, spokojnie - nieznajomy ziewnął szeroko, za­krywając usta grzbietem dłoni. Machnął laseczką jeszcze raz i prześladujące nas żelastwo wycofało się bezszelestnie w głąb lasu, znikając nam z oczu.

- Nie jesteś policjantem - stwierdziła Angelina. - Wszystkim, tylko nie policjantem, pani di Griz. To właśnie moi podwładni państwa ujęli. Moi pracownicy, mógłbym powiedzieć. W bardzo zmniejszonej obecnie liczbie, muszę przyznać.

- Życie jest ciężkie - westchnąłem. - Zwróć się do swej kom­panii ubezpieczeniowej. Ale pamiętaj - ty zacząłeś.

- A owszem i jestem w dodatku bardzo zadowolony z rezul­tatu. Słyszałem z wielu źródeł, że jesteś najlepszym facetem, a pani oczywiście najlepszą damą - w swej profesji. Nie do końca w to wierzyłem. Ale teraz wierzę. To było bardzo imponujące. Na tyle imponujące, że zamierzam zaproponować wam mały zaciąg.

- Nie jestem do wynajęcia. Ale z kim mam nieprzyjemność?

- Och, myślę, że jesteś do wynajęcia. Pozwól, że się przedsta­wię. Imperetrix von Kaiser-Czarski. Ale możecie nazywać mnie Kaizi.

- Do zobaczenia zatem, Kaizi - mruknąłem z sarkazmem, bio­rąc Angelinę za rękę i odwracając się.

- Milion kredytów za każdy dzień. Plus koszty.

- Dwa miliony - odparłem, odwracając się natychmiast z po­wrotem. Cały mój sarkazm szybko wyparował.

- Zgoda. Ale najpierw podpiszemy to.

Z wnętrza laski wysunął się kontrakt sporządzony na pozłaca­nym pergaminie. Wręczył mi pismo bez słowa. Angelina pochyli­ła się nad moim ramieniem. Oboje przeczytaliśmy tekst umowy.

- Jakieś problemy? - spytał Kaizi.

- Żadnych - odparłem. - My zaciągamy się na służbę za okre­śloną opłatę, która będzie regularnie każdego dnia wpływać na moje konto. Fajnie. Ale co właściwie mielibyśmy zrobić?

Kaizi westchnął i ponownie dotknął trzcinki, która pod tym dotknięciem zmieniła się w wygodny fotel, w którym nie omiesz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin