Mikołaj Gogol - Płaszcz.doc

(161 KB) Pobierz
W departamencie

Mikołaj Gogol

 

SZYNEL[1]

 

 

W departamencie... lepiej jednak nie wymieniać, w jakim departamencie. Nie ma nic bardziej gniewliwego nad wszelkie departamenty, pułki, kancelarie – słowem, wszelkiego rodzaju kasty urzędowe. Dziś już nawet pierwszy lepszy człowiek prywatny uważa, że w jego osobie obrażone zostało całe społeczeństwo. Powiadają, że niedawno wpłynęło do władz podanie jakiegoś naczelnika policji, nie pamiętam już w jakim mieście, w którym to podaniu wykłada on dobitnie, że ustawy państwowe walą się, a jego święte imię wymawiane bywa całkiem po próżnicy. Na dowód czego załączył do podania ogromniasty tom jakiegoś utworu romantycznego, gdzie co dziesięć stron zjawia się naczelnik policji, niekiedy nawet w stanie całkowicie nietrzeźwym. Toteż, gwoli uniknięcia wszelkich nieprzyjemności, nazwijmy lepiej departament, o którym rzecz prowadzimy, pewnym departamentem. Otóż, w pewnym departamencie, służył pewien urzędnik – urzędnik, o którym nie można powiedzieć, żeby się czymś wyróżniał: niziutkiego wzrostu, nieco dziobaty, nieco ryżawy, nawet jak gdyby nieco przyślepy, z niewielką łysinką nad czołem, ze zmarszczkami na obu policzkach i z cerą twarzy, jak to mówią, hemoroidalną... Co począć! winien jest klimat petersburski. Co się tyczy rangi (u nas bowiem przede wszystkim należy zacząć od rangi), był on tym, co się nazywa wiecznym radcą tytularnym[2], do woli, jak wiadomo, wykpionym i wyszydzonym przez różnych pisarzy, mających chwalebny zwyczaj napastowania tych, którzy się nie mogą odgryźć. Nazwisko urzędnika brzmiało: Kamaszkin. Widać już z tego, że musiało niegdyś powstać od kamasza; kiedy to jednak i w jaki sposób nastąpiło, nic o tym nie wiadomo. I ojciec jego, i dziad, i nawet szwagier, i wszyscy jak jeden Kamaszkinowie chodzili w butach, zmieniając tylko ze trzy razy do roku zelówki. Na imię miał Akakiusz[3]. Być może, wyda się ono czytelnikowi nieco dziwne i wyszukane, wolno jednakże zapewnić, że nie szukano go nigdzie, natomiast złożyły się tak same przez się okoliczności, że żadną miarą nie można mu było dać innego imienia, a stało się to mianowicie tak. Urodził się Akakiusz Kamaszkin jakoś na noc, o ile nas pamięć nie myli, z 22 na 23 marca. Nieboszczka matka jego, również żona urzędnika i bardzo poczciwa kobieta, postanowiła ochrzcić dziecko jak przystoi. Leżała jeszcze w łóżku, na wprost drzwi, a po prawej jej ręce stał kum, zacności człowiek, Iwan Iwanowicz Jeroszkin, referent z senatu, oraz kuma, żona naczelnika cyrkułu, niewiasta rzadkich cnót, Arina Siemionowna Biełobriuszkowa. Położnicy dano do wyboru trzy imiona: Mokiusza, Sosjusza lub też męczennika Chozdazata. „Nie – pomyślała nieboszczka – imiona wszystkie jakieś takie...” Żeby jej dogodzić, otwarto kalendarz w innym miejscu; wypadły znowu trzy imiona: Tryfiliusz, Duliusz i Barachasjusz. – A to skaranie boskie! – powiedziała nieboszczka. – Co za imiona! Doprawdy, nigdy w życiu nie słyszałam takich. Niechby jeszcze Baradat albo Baruch, ale Tryfiliusz i Barachasjusz... – Odwrócono jeszcze kartę: wypadł Pauzykachiusz i Bachtysjusz. – Widzę – rzekła nieboszczka – że taki już jego los. A jeżeli tak, niech się lepiej nazywa tak samo jak ojciec. Ojciec – Akakiusz, niech i syn będzie Akakiusz. – W taki sposób powstał Akakiusz Akakiuszowicz Kamaszkin. Dziecko ochrzczono; przy chrzcie tak zapłakało i zrobiło grymas, jak gdyby przeczuwało, że będzie z niego radca tytularny. Oto więc, w jaki sposób wszystko to się stało. Przytoczyliśmy to w tym celu, żeby czytelnik sam mógł się przekonać, że wydarzyło się to z konieczności, i nadać innego imienia nijak nie było można. Kiedy i w jakich okolicznościach pan Akakiusz wstąpił do departamentu i kto go tam urządził, tego nikt nie pamięta. Wielu się zmieniło dyrektorów i rozmaitych naczelników, a jego widziano wciąż na tym samym miejscu, na tym samym stanowisku, przy tych samych czynnościach, wciąż jako urzędnika od przepisywania; tak że wreszcie wszyscy byli pewni, iż pan Akakiusz snadź przyszedł już na świat w stanie całkowicie gotowym, w urzędniczym mundurze, z łysiną na głowie. W departamencie nie okazywano mu żadnego szacunku. Woźni nie tylko nie podnosili się ze stołków, kiedy przechodził, ale nawet nie patrzyli na niego, jak gdyby przez poczekalnię przelatywała zwykła mucha. Przełożeni traktowali go jakoś zimno, despotycznie. Byle jaki pomocnik referenta wtykał mu pod nos papiery, nie mówiąc nawet: „Proszę przepisać” albo: „Oto ciekawa, przyjemna korespondencyjka”, lub coś równie miłego, jak to bywa w zwyczaju w eleganckich urzedach. I pan Akakiusz brał,  spojrzawszy tylko na papier, nie patrząc, kto go mu podsunął i czy miał do tego prawo; brał i natychmiast przystępował do przepisywania. Młodzi urzędnicy wyśmiewali się z niego i podżartowywali, ile im starczyło dowcipu kancelaryjnego; opowiadali wobec niego najrozmaitsze, wymyślone o nim historie; o jego gospodyni, siedemdziesięcioletniej babie, mówili, że go bije; pytali, kiedy się odbędzie ich wesele, sypali mu na głowę papierki, nazywając to śniegiem. Ale pan Akakiusz nie odpowiadał na to ani słówkiem, jak gdyby w ogóle nikogo przy nim nie było; nie miało to nawet wpływu na jego pracę; wśród wszystkich tych dokuczliwości nie robił ani jednego błędu w pisaniu. Dopiero gdy figiel był już całkiem nie do zniesienia, gdy trącano go w łokieć, przeszkadzając w pisaniu, szeptał: - Przestańcie. Czemu mnie krzywdzicie? – I coś dziwnego brzmiało w jego słowach i w głosie, jakim je wypowiadał. Dawało się w nim słyszeć coś takiego, co budziło litość, tak że pewien młodzieniec, od niedawna urzędujący, który za przykładem innych pozwolił sobie na drwiny z niego, stanął nagle jak przeszyty, i od tej chwili wszystko jak gdyby przemieniło się dokoła niego w ukazało w innej postaci. Jakaś siła nadprzyrodzona odepchnęła go od kolegów, z którymi pozawierał był znajomości, biorąc ich za przyzwoitych, dobrze wychowanych ludzi. I nieraz potem, w chwilach najweselszych, stawał mu w oczach niziutki urzędnik z łysinką nad czołem i młodzieniec słyszał jego przejmujące słowa: „Przestańcie. Czemu mnie krzywdzicie” A w tych słowach przejmujących pobrzmiewały inne słowa: „Jam twój brat”. I biedny młodzieniec zakrywał twarz ręką, i wiele razy potem wzdrygał się w życiu swoim, widząc, ile jest w człowieku nieludzkości, ile rozjuszonego chamstwa kryje w sobie wyrafinowana, ukształcona światowość i, o Boże! nawet w tym człowieku, którego świat uznał za szlachetnego i uczciwego...

Wątpliwe, czy dałoby się znaleźć człowieka, który by się tak wywiązywał ze swoich obowiązków, jak pan Akakiusz. Za mało jest powiedzieć, że służył gorliwie: nie, on służył z miłością. Tam, w tym przepisywaniu, zwidywał mu się jakiś własny, urozmaicony i przyjemny świat. Na twarzy jego malowała się rozkosz; niektóre litery były jego ulubienicami i gdy się dobierał do nich, był po prostu nieswój: i podśmiechiwał się, i mrugał porozumiewawczo, i pomagał sobie wargami, tak że na twarzy jego można było, zda się, odczytać każdą literę, którą na papierze wykreślało jego pióro. Gdyby stosownie do jego żarliwości dawano mu awanse, ujrzałby się ku swemu zdziwieniu, być może, nawet radcą stanu[4], lecz dochrapał się tylko, jak mawiali dowcipnisie, jego koledzy, guzika do pętelki i dorobił hemoroidów. Z tym wszystkim niepodobna utrzymywać, by nie zwracano na niego całkiem uwagi. Jakiś dyrektor, poczciwy człowiek, chcąc go wynagrodzić za wierną służbę, kazał mu dać coś ważniejszego niźli zwykłe przepisywanie; mianowicie na podstawie gotowego już aktu polecono mu sporządzić jakieś pismo do innego urzędu; rzecz polegała tylko na tym, że trzeba było zmienić nagłówek i przerobić gdzieniegdzie czasowniki z pierwszej osoby na trzecią. Sprawiło mu to tyle trudności, że spocił się jak mysz, tarł czoło i wreszcie rzekł: – Nie. Dajcie mi lepiej coś do przepisania. – Odtąd stał się już na zawsze przepisywaczem. Poza przepisywaniem nic, zda się, dla niego nie istniało. Nie myślał wcale  swoim ubraniu: jego mundur urzędniczy nie był zielony, lecz jakiejś barwy rudawomącznej. Kołnierzyk miał tak wąziutki, niziutki, że szyja Akakiusza, mimo iż nie była długa, wychodząc z kołnierzyka wydawała się niezwykle długa, niczym szyja owych gipsowych kociaków, co to kiwają głowami, sprzedawane na ulicach przez domokrążców. I zawsze coś musiało się czepić jego munduru: albo źdźbła siana, albo jakaś nitka; na dobitek posiadał szczególną umiejętność: idąc ulicą nadążał zawsze pod okno w owej właśnie chwili, gdy wyrzucano przez nie wszelakie paskudztwo, i skutkiem tego wiecznie nosił na swoim kapeluszu skórki od kawonów i dyń[5], i tym podobne terefele. Ani razu w życiu nie zwrócił uwagi na to, co się dzieje i odbywa codziennie na ulicy, którym to widokom, jak wiadomo, przypatrują się zawsze kamraci jego, młodzi urzędnicy, doprowadzając przenikliwość swego wzroku do takiego ostrowidztwa, że dostrzegają nawet, komu po drugiej stronie chodnika odpruło się u dołu pantalonów strzemiączko – co wywołuje stale figlarny uśmiech na ich twarzach.

Lecz pan Akakiusz, jeśli nawet spojrzał na coś, widział wszędzie swoje czyściutkie, równym charakterem zapisane linijki, i chyba tylko gdy – nie wiedzieć skąd się biorąc – pysk koński kładł mu się na ramię i puszczał nozdrzami istny wiatr na jego policzek, dopiero wówczas pan Akakiusz zauważył, że jego jest nie w pośrodku wiersza, lecz raczej w pośrodku ulicy. Przyszedłszy do domu siadał natychmiast do stołu. Chłeptał na chybcika swój kapuśniak i zjadał kawałek wołowiny z cebulą, nie zwracając uwagi na smak strawy; zjadał to wszystko z muchami i z tym, co zsyłał Pan Bóg o tej porze. Spostrzegłszy, że żołądek zaczyna pęcznieć, wstawał od stołu, wyciągał flaszeczkę z atramentem i przepisywał papiery przyniesione do domu. Jeśli takowych nie było, robił umyślnie, dla własnej przyjemności, odpisy dla siebie, zwłaszcza gdy papier wyróżniał się ozdobnością stylu, lecz skierowany był do jakiejś nowej lub znacznej osobistości.

Nawet o tej godzinie, gdy szare niebo petersburskie gaśnie zupełnie i wszystek naród urzędniczy nasycił się już i pozjadał swe obiady, sporządzone wedle możliwości, odpowiednio do otrzymywanej pensji i osobistych zachcianek; gdy wszystko już odpoczęło od departamentalnego skrzywienia piór i bieganiny, od swoich i cudzych koniecznych interesów i od tego wszystkiego, co sobie narzuca dobrowolnie, więcej nie trzeba, krzątając się bezustannie człowiek – gdy urzędnicy śpieszą się, by poświęcić resztę czasu przyjemnościom: kto śmielszy, ten mknie do teatru; ktoś inny na ulicę, przeznaczając swój czas na przyglądanie się jakimś kobietkom; inny spędza go na wieczorku, prawiąc dusery jakiejś przylepeczce, gwiazdce małego światka urzędniczego; inny wreszcie – i to zdarza się najczęściej – idzie wprost do swego kamrata, na trzecie czy drugie piętro, do dwóch niedużych pokoików z przedpokojem albo z kuchnią i z pretensjami do ostatniej mody, z lampą albo z innym gracikiem zdobytym za cenę wielu wyrzeczeń, odmawiania sobie obiadów i rozrywek; słowem – nawet o tej godzinie, gdy wszyscy rozpraszają się po malutkich mieszkankach swych przyjaciół, by zagrać w wista[6], popijając herbatę z groszowymi kruchymi ciasteczkami, zaciągając się dymem z długich cybuchów, opowiadając sobie przy rozdawaniu kart jakąś plotkę zawleczoną z wyższego świata, który nęci Rosjanina zawsze i wszędzie; albo też, gdy już nie ma o czym gadać, powtarzają odwieczną anegdotę o policmajstrze, którego zawiadomiono, że został nadrąbany ogon koński z pomnika Piotra Wielkiego – słowem – nawet wówczas, gdy wszystko dąży do rozrywki, pan Akakiusz nie oddawał się żadnej rozrywce. Nikt nie mógł powiedzieć, żeby kiedykolwiek widział go na jakiejkolwiek zabawie. Gdy się nasycił pisaniem – ile dusza zapragnie – kładł się spać, uśmiechając się zawczasu na myśl o dniu jutrzejszym: co też mu Pan Bóg ześle jutro do przepisywania? Tak upływało ciche życie człowieka, który przy czterech setkach rocznej pensji umiał być zadowolony ze swego losu, i być może dopłynęłoby do późnej starości, gdyby nie różne niedole, jakie napotykają na drodze swego życia nie tylko tytularni, ale nawet tajni, rzeczywiści, nadworni i najrozmaitsi radcy, nawet ci, którzy nikomu rad nie dają i od nikogo ich nie przyjmują.

Jest w Petersburgu potężny wróg tych wszystkich, którzy pobierają rocznie czterysta rubli lub coś około tego. Ten wróg – to nikt inny, jeno nasz mróz północny, aczkolwiek powiadają, że jest on bardzo zdrowy[7]. Około dziewiątej rano, właśnie o tej godzinie, gdy czeredy idące do departamentów wylegają na ulice, zaczyna on dawać takie mocne i szczypiące szczutki we wszystkie bez różnicy nosy, że biedni urzędnicy absolutnie nie wiedzą, gdzie je podziać. W takich chwilach, kiedy nawet wysokich dygnitarzy bolą od mrozu czoła i łzy stają im w oczach, biedni radcy tytularni bywają niekiedy bezbronni. Cały ratunek polega na tym, żeby w wątlutkim szyneliku przebiec jak można najszybciej pięć, sześć ulic, a potem natupać się porządnie w szatni, dopóki nie odtają tym sposobem wszystkie zamarzłe po drodze umiejętności i zdolności do zatrudnień urzędowych. Pan Akakiusz od niejakiego czasu zaczął odczuwać, że go coś szczególnie mocno przypieka w plecy i w ramię, mimo że usiłował jak najszybciej przebiegać prawem przepisaną odległość. Pomyślał wreszcie, czy nie ma w tym czasem winy jego szynela. Zbadawszy go dokładnie w domu, odkrył, że w paru miejscach, mianowicie na plecach i na ramionach, zrobiło się z niego istne sito: sukno przetarło się do tego stopnia, że przeświecało, a podszewka rozlazła się. Trzeba wiedzieć, że szynel pana Akakiusza stanowił również przedmiot kpin urzędników; odjęto mu nawet szlachetne imię szynela, nazywając go kapotą. W rzeczy samej cechowały go jakieś dziwne właściwości: pelerynka jego kurczyła się coraz bardziej z każdym rokiem, służyła bowiem do sztukowania i łatania innych jego części. Sztukowanie nie świadczyło o mistrzostwie krawca i wyglądało rzeczywiście workowato i nieładnie. Przekonawszy się, jak rzeczy stoją, pan Akakiusz postanowił, że szynel trzeba będzie zanieść do krawca w tylnej klatce schodowej i pomimo swego bielma na jednym oku i dziobów na całej twarzy trudnił się dosyć skutecznie naprawianiem urzędniczych tudzież wszelakich innych pantalonów i fraków, oczywista wówczas, gdy bywał w stanie trzeźwości i nie żywił w żadnych innych zamiarów. O krawcu tym, naturalnie, nie byłoby potrzeby się rozwodzić, lecz wobec tego, że tak już jest ustalone, iż w powieści charakter każdej postaci musi być dokładnie zarysowany, trudna rada: dawać nam tutaj i Pietrowicza! Najpierw nazywał się on zwyczajnie Grzegorzem i był chłopem pańszczyźnianym jakiegoś dziedzica; Pietrowiczem zaczął się zwać od czasu, gdy został usamowolniony i zaczął popijać dosyć tęgo w każde święto, początkowo uroczyste, potem w ogóle bez wyboru każdego dnia, oznaczonego w kalendarzu krzyżykiem. Pod tym względem dochował wiary obyczajom pradziadowskim i kłócąc się z żoną nazywał ją kobietą ziemską i Niemkinią. Wobec tego, żeśmy już zawadzili o żonę, trzeba i o niej parę słów powiedzieć; niestety, niewiele o niej wiemy: chyba tylko to, że Pietrowicz miał żonę, która nosiła nawet czepek, nie chustkę; urodą, jak się zdaje nie grzeszyła: co najwyżej żołnierze gwardii, mijając ją, zaglądali jej pod czepek i ruszali wąsem, wydając przy tym jakiś szczególny głos.

Wspinając się po schodach wiodących do Pietrowicza, które, oddajmy im sprawiedliwość, były gruntownie wymaszczane pomyjami i wodą oraz przesiąknięte na wskroś tym zapachem gorzelnianym, co gryzie oczy i jest, jak wiadomo, nieodłączny od wszystkich schodów kuchennych w kamienicach petersburskich – wspinając się po schodach, pan Akakiusz rozmyślał już o tym, ile zaceni Pietrowicz, i postanowił w duszy nie dawać mu więcej niż dwa ruble. Drzwi były otwarte, ponieważ gospodyni, smażąc jakąś rybę, tak nadymiła w kuchni, że nie było widać nawet karaluchów. Pan Akakiusz przeszedł przez kuchnię, nie zauważony nawet przez gospodynię, i wkroczył do izby, gdzie ujrzał Pietrowicza, siedzącego na szerokim, drewnianym, niebejcowanym stole, z nogami podwiniętymi jak pasza turecki. Stopy jego, wedle zwyczaju krawców siedzących przy robocie, były bose; panu Akakiuszowi rzucił się przede wszystkim w oczy jego duży palec, dobrze mu znany, z jakimś spotworniałym paznokciem, grubym i twardym jak skorupa żółwia. Z karku Pietrowicza zwisał motek jedwabiu i nici, a z kolan jakiś łach. Od kilku minut nawlekał igłę nie trafiając w uszko, toteż złościł się wielce na ciemności i nawet na samą nitkę, mrucząc półgłosem: - Nie włazi, łajdaczka! Zamęczyłaś ty mnie, szelmo jedna! – Panu Akakiuszowi zrobiło się markotno, że przyszedł właśnie w tej chwili, gdy Pietrowicz się złościł, lubił bowiem czynić u niego zamówienia wówczas, kiedy Pietrowicz miał nieco w czubie albo, jak się wyrażała jego żona, „ochwacił się siwuchą, ciort jednooki”. W takich stanach Pietrowicz zazwyczaj chętnie opuszczał z ceny. Zgadzał się na wszystko, kłaniał się nawet i dziękował. Potem, co prawda, przychodziła żona z biadoleniem, że mąż niby był pijany i dlatego podjął się tak tanio, ale dorzuci się, bywało, dziesiątkę – i po krzyku. Teraz zaś Pietrowicz był, jak się zdaje, w trzeźwym stanie, więc skutkiem tego twardy, nieustępliwy i skłonny do wyśrubowania ceny, diabeł wie jak wysoko. Pan Akakiusz zmiarkował to od razu i chciał, jak to się mówi, dać drapaka, ale początek był już zrobiony. Pietrowicz przymrużył na niego badawczo swoje zdrowe oko, więc Akakiusz wyszeptał mimo woli:

-          Jak się masz, Pietrowicz!

-          Powitać pana dobrodzieja! – rzekł Pietrowicz i wywrócił swe oko na ręce pana Akakiusza, chcąc wypatrzeć, jakiego rodzaju przynosi on zdobycz.

-          A ja tu do ciebie, Pietrowicz, tego...

Trzeba wiedzieć, że pan Akakiusz wysławiał się się przeważnie za pomocą przyimków, przysłówków i takich wreszcie cząstek wyrazowych, które absolutnie nie mają żadnego znaczenia. Gdy zaś rzecz nastręczała szczególne trudności, miał zwyczaj w ogóle nie kończyć zdania, toteż bardzo często zaczynał przemówienia od słów: „To, doprawdy, zupełnie tego...” a potem już nic nie dodawał, zapominając wątku i mniemając, że powiedział już wszystko.

-          Cóż takiego? – zapytał Pietrowicz lustrując jednocześnie swym zdrowym okiem mundur pana Akakiusza, poczynając od kołnierza aż po rękawy, plecy, fałdę i pętelki, wszystko bowiem było mu dobrze znane, jako że stanowiło dzieło rąk jego. Taki już zwyczaj mają krawcy: pierwsza rzecz – muszą klienta obejrzeć.

-          A ja otóż tego... ten, Pietrowicz... szynel właśnie... sukno, sam widzisz, wszędzie zupełnie mocne... troszkę się zakurzyło i wygląda jak gdyby stare... a jest nowe, tylko w jednym miejscu troszkę tego... na plecach... i tego, na jednym ramieniu trochę się przetarło... i na tym też troszeczkę... widzisz? To wszystko... i roboty niewiele.

Pietrowicz wziął kapotę, rozłożył ją na stole, oglądał długo, pokiwał głową i sięgnął ręką na okno po okrągło tabakierkę z wizerunkiem jakiegoś generała – jakiego mianowicie nie wiadomo, ponieważ miejsce, gdzie miał twarz, było przedziurawione palcem i zalepione czworokątnym kawałeczkiem papieru. Zważywszy tabaki, Pietrwicz rozpostarł kapotę na rękach i obejrzał pod światło, i znowu pokiwał głową; po czym wywrócił ja podszewką do góry i znowu pokiwał; otworzył znowu pokrywkę z generałem zalepionym papierkiem i wciągnąwszy w nos tabaki zamknął tabakierkę, schował ją i rzekł na koniec:

-          Nic z tego. Naprawić się nie da, garderoba kiepska.

Na te słowa w panu Akakiuszu zakołatało serce.

-          Dlaczego się nie da, Pietrowicz? – zapytał błagalnym prawie głosem dziecka. – Tyle przecież, że się na ramionach przetarło... masz chyba jakieś skrawki...

-          Skrawki naturalnie można znaleźć, skrawki się znajdą – powiedział Pietrowicz – ale naszyć ich nie ma gdzie: rzecz jest całkowicie zgniła, tkniesz igłą, a rozłazi się w zupełności.

-          Niechaj się rozłazi, a ty zaraz łateczkę.

-          Ale łateczki nie ma na co nałożyć, wzmocnić jej nie ma czym: podtrzymania żadnego. Cały punkt honoru, że sukno[8], a niech tylko wiatr dmuchnie – rozleci się.

-          Ale jakoś tam przymocuj. Jakżeż to tak, doprawdy, tego...

-          Nie – odparł Pietrowicz stanowczo – nic się nie da zrobić. Rzecz całkiem kiepska. Jak nadejdzie zimowa pora, niech pan sobie z tego narobi lepiej onucek, ponieważ skarpeta nie grzeje. Niemcy ją wymyślili, żeby więcej pieniędzy wyłudzić (Pietrowicz lubił przy sposobności dociąć Niemcom). A względem szynela, wygląda na to, że trzeba będzie sobie nowy sprawić.

Na słowo „nowy” panu Akakiuszowi zaćmiło się w oczach i wszystko, co było w izbie, zakołowało przed nim. Widział wyraźnie tylko generała z zalepioną papierkiem twarzą na wieczku tabakiery Pietrowicza.

-          Jak to nowy? – zapytał jak we śnie – nie mam przecie na to pieniędzy.

-          Tak jest, nowy – odrzekł z szatańskim spokojem Pietrowicz.

-          Więc... gdyby do tego doszło, ileż by on tego...?

-          To jest, co by kosztował?

-          Tak.

-          No, ze trzy półsetki z ogonkiem trzeba by wyłożyć – powiedział Pietrowicz zaciskając wymownie wargi. Lubił on silne efekty, lubił nagle zaskoczyć klienta, a potem spojrzeć z ukosa, jak też zaskoczonemu wyciągnie się gęba po takich słowach.

-          Sto pięćdziesiąt rubli za szynel! – wrzasnął biedny pan Akakiusz, wrzasnął, być może, po raz pierwszy w życiu, odznaczał się bowiem zawsze cichością głosu.

-          Tak jest – powiedział Pietrowicz – ale za to, co za szynel! Jeśli do tego dodać kuny za kołnierz, a pod kaptur jedwabnej podszewki, dociągnie do dwustu.

-          Pietrowicz, zmiłuj się! – mówił pan Akakiusz głosem błagalnym, nie słysząc i nie starając się nawet słyszeć ani słów Pietrowicza, ani wszystkich jego efektów. – Jakoś tam napraw, żeby mi jeszcze troszeczkę mógł służyć.

-          Gdzie tam! Szkoda mojej roboty i pańskich wyrzuconych pieniędzy – powiedział Pietrowicz i pan Akakiusz po tych słowach wyszedł całkowicie unicestwiony.

Pietrowicz zaś po jego wyjściu długo stał bezczynnie, wymownie zacisnąwszy wargi, zadowolony, że i godności swej nie poniżył i kunsztowi krawieckiemu wstydu nie zrobił.

Znalazłszy się  na ulicy pan Akakiusz szedł jak we śnie. – Takaż to sprawa takowa – mówił do siebie – doprawdy nie myślałem, żeby to tak tego... – Po czym po krótkim milczeniu dodał: - Otóż to tak... nareszcie oto wynikło... a ja, doprawdy... nawet mi do głowy nie przyszło, żeby to aż tak... – Po czym nastąpiło znowu dłuższe milczenie, po którym pan Akakiusz rzekł: - Oto, jak to tak! Taka już nieoczekiwana, w żaden... tego... ten... sposób... takowa okoliczność! – Co powiedziawszy, zamiast się udać do domu, poszedł w całkiem przeciwną stronę, nie zdając sobie z tego sprawy. Po drodze potrącił o niego całym swym wysmolonym bokiem kominiarz i wyczernił mu ramię; wielka czapa wapna posypała się na niego ze szczytu budowanej kamienicy. Nic z tego nie zauważył i dopiero wówczas, gdy się natknął na stójkowego, który odstawiwszy halabardę wytrząsał z rożka tabakę na swoją zaskorupiałą pięść – dopiero wówczas ocknął się pan Akakiusz, i to tylko dzięki temu, że stójkowy fuknął: - Czego się pchasz na pysk? Nie dosyć ci tretułaru? – Zmusiło to pana Akakiusza do zastanowienia się i powrotu do domu. Dopiero tutaj począł zbierać myśli, rozważył należycie swoje położenie, jął rozmawiać ze sobą już nie urywanie, lecz rozsądnie i szczerze, jak z rozumnym przyjacielem, z którym można pomówić o sprawach najbardziej osobistych i poufnych. – Nie – powiedział sobie – teraz z Pietrowiczem nie ma co gadać, teraz on... tego... żona, widać, wytłukła go. Zejdę lepiej do niego w niedzielę rano: po sobocie będzie bardzo zezował. Będzie zaspany i zechce się podchmielić, a żona pieniędzy nie da; więc ja mu wtedy tego... dziesiątkę w łapę... zrobi się rozmowniejszy, ustępliwszy i szynel wtenczas... tego... – w ten sposób rozstrzygnął pan Akakiusz sprawę, pokrzepił się na duchu i doczekał najbliższej niedzieli. Spostrzegłszy już z daleka, że żona Pietrowicza wychodziła gdzieś z domu, pan Akakiusz – szust, wprost do niego. Pietrowicz istotnie po sobocie mocno zezował, głowę zwiesił do podłogi i był całkiem zaspany. Z tym wszystkim jednak, gdy się tylko dowiedział, o co chodzi, jakby szatan w niego wstąpił. – Nie ma mowy – powiedział – raczy pan obstalować nowy. – Pan Akakiusz natychmiast wetknął mu dziesiątkę. – Dzięki – odrzekł Pietrowicz – wzmocnię się ździebełko za pańskie zdrowie. A względem szynela raczy się pan nie niepokoić: na żadną zdatność się nie nadaje. Zrobię panu nowy jak się patrzy: wszelkiego starunku dołożymy.

Pan Akakiusz nawrócił znowu do naprawy starego, ale Pietrowicz nie dosłyszał i odparł: - Co się tyczy nowego, zrobię go panu niezawodnie: wedle tego raczy pan już na mnie polegać; wysiłku nie pożałujemy. Można będzie nawet, jak to moda teraz nastała, żeby się kołnierz zapinał na metalowe łapki pod srebro.

Przekonał się nareszcie pan Akakiusz, ze bez nowego szynela ani rusz, i upadł całkowicie na duchu. Jakżeż to tak, w rzeczy samej? Za co? Za jakie pieniądze go zrobić? Można by od biedy liczyć na przyszły dodatek świąteczny, ale kwota ta od dawna miała już swoje przeznaczenie – załatanie dziur. Należało się zaopatrzyć w nowe pantalony, spłacić u szewca stary dług za nowe przyszwy do starych cholew i zamówić u szwaczki trzy koszule tudzież ze dwie pary tej bielizny, której nazwy wymieniać w druku nie przystoi; słowem, wszystkie pieniądze powinny się były rozejść i gdyby nawet dyrektor był tak miłościwy, żeby zamiast czterdziestu rubli dodatku – wyznaczył czterdzieści pięć albo pięćdziesiąt, pozostałby przecie śmieszny drobiazg, który w kapitale szynelowym stanowiłby kroplę w morzu. Wiedział wprawdzie pan Akakiusz, że Pietrowicz miał zwyczaj wygłupiać się i zaśpiewać nieraz diabli wiedzą jak wygórowaną cenę, że nawet żona jego nie mogła się czasami powstrzymać, żeby nie krzyknąć: - Cóżeś ty zbzikował, durniu jeden? Innym razem bierze za robotę grosze, a teraz licho go podkusiło zażądać takiej ceny, jakiej i sam niewart! – Wiedział wprawdzie pan Akakiusz, że Pietrowicz przystanie i na osiemdziesiąt rubli: skąd jednak wydobyć te osiemdziesiąt? Połowę jeszcze by można jakoś znaleźć; połowę dałoby się wysupłać; może nawet troszkę więcej; ale skąd wziąć drugą połowę?... Wszelako nasamprzód czytelnik musi wiedzieć, skąd by się wzięła pierwsza połowa. Pan Akakiusz miał zwyczaj od każdego wydanego rubla odkładać po groszu do niewielkiej skarbonki, zamykanej na kluczyk, z wyciętą w pokrywie dziurką do wrzucania miedziaków. Co półrocze przeliczał uciułaną w miedziakach kwotę i wymieniał ją na drobne srebro. Tak postępował od dawna i tym sposobem w ciągu kilku lat uzbierał sobie przeszło czterdzieści rubli. Połowa tedy gotówki była. Ale skąd wziąć druga połowę? Skąd wytrzasnąć jeszcze czterdzieści rubli? Pan Akakiusz myślał, myślał i postanowił, że trzeba będzie zmniejszyć codzienne wydatki, przynajmniej na przeciąg jednego roku; zaprzestać picia herbaty wieczorem, nie palić wieczorami świecy; jeśliby wypadło coś zrobić, udawać się do pokoju gospodyni i pracować przy jej świeczce; chodząc ulicami stąpać jak najlżej i najostrożniej po bruku i chodnikach, niemal na placach, żeby nie zdzierać przedwcześnie zelówek; jak najrzadziej oddawać bieliznę do prania; żeby zaś jej nie zapuścić, za każdym razem po przyjściu do domu zdejmować ją i pozostawać tylko w szlafroku bawełnianym, bardzo starym i szczędzonym nawet przez czas. Trzeba wyznać prawdę, że początkowo było mu dość trudno naginać się do takich ograniczeń, lecz stopniowo się przyzwyczaił i wszystko jakoś się ułożyło: wdrożył się nawet do zupełnego głodowania wieczorami; lecz za to żywił się duchem piastując w myśli nieśmiertelną ideę przyszłego szynela. Odtąd jak gdyby samo jego istnienie nabrało większej treści, jak gdyby się ożenił, jak gdyby był już nie sam, lecz jakaś miła towarzyszka życia zgodziła się odbywać z nim wędrówkę życiową – a towarzyszką ta była myśl o szynelu na grubej wacie, na mocnej podszewce nie do zdarcia.

Pan Akakiusz stał się bardziej ożywiony, nabrał nawet jakiejś mocy charakteru, jak człowiek, który już wytknął sobie i zakreślił cel. Jego oblicze i postępki wyzbyły się same przez się wątpliwości, niezdecydowania – słowem, wszystkich chwiejnych i niewyraźnych cech. Ogień niekiedy iskrzył się w jego oczach, przez głowę przebiegały najbardziej zuchwałe i śmiałe myśli; a nuż, rzeczywiście, zrobić kołnierz z kuny? Rozmyślania o tym o mało go nie przyprawiły pewnego razu o roztargnienie. Przepisując papier, o mały włos nie zrobił błędu – aż krzyknął niemal głośno: „ojej!” i przeżegnał się. Przynajmniej raz na miesiąc odwiedzał Pietrowicza, żeby pogawędzić o szynelu: gdzie najlepiej kupić sukna i jakiego koloru, i w jakiej cenie; i acz nieco zatroskany, lecz zawsze zadowolony, powracał do domu, tusząc, że wreszcie nadejdzie czas, gdy się to wszystko zakupi i szynel będzie zrobiony. Nadspodziewanie rzecz wzięła szybszy obrót. Wbrew przypuszczeniom pana Akakiusza, dyrektor wyznaczył mu nie czterdzieści czy też czterdzieści pięć rubli, lecz okrągło aż sześćdziesiąt. Czy przeczuwał może, że pan Akakiusz potrzebuje szynela, czy samo przez się tak się złożyło, dość że pan Akakiusz ujrzał się w posiadaniu nadwyżki dwudziestu rubli. Ta okoliczność przyśpieszyła bieg sprawy. Jeszcze parę miesięcy niewielkiej głodówki – i pan Akakiusz uzbierał istotnie około osiemdziesięciu rubli. Serce jego, na ogół dość spokojne, poczęło walić. Tegoż dnia udał się wraz z Pietrowiczem po zakupy. Nabyli sukna dobrego – i nie dziwota, myśleli bowiem o tym od pół roku i  co miesiąc zaglądali do sklepów, żeby się przewiedzieć o ceny. Ale też sam Pietrowicz oświadczył, że lepszego sukna ze świecą nie znaleźć. Na podszewkę wybrali grubej satyny, ale tak ścisłej i w tak dobrym gatunku, że zdaniem Pietrowicza, lepsza była od jedwabiu i nawet z wyglądu okazalsza i bardziej połyskliwa. Kuny nie kupili, dlatego że była rzeczywiście za droga, ale za to wybrali kota, najlepszego, jakiego znaleźli w sklepie, kota, którego z daleka zawsze można było wziąć za kunę. Pietrowicz marudził nad szynelem całego kramu dwa tygodnie, ponieważ było dużo stebnowania: gdyby nie to, szynel byłby gotów wcześniej. Za robotę wziął dwanaście rubli – mniej nie można było w żaden sposób: wszystko bez wyjątku szyte było jedwabiem, podwójnym drobnym ściegiem, a każdy szew Pietrowicz wygniatał własnymi zębami, wyciskając na nim różne esy-floresy. Działo się to... Niepodobna ściśle określić jakiego mianowicie dnia, był to jednak dzień w życiu pana Akakiusza najbardziej uroczysty, gdy Pietrowicz przyniósł nareszcie szynel. Przyniósł go z rana, właśnie na krótko przedtem, gdy należało iść do departamentu. Była to pora w ogóle jak najbardziej odpowiednia, albowiem zaczynały się już dosyć ostre mrozy i zanosiło się na to, że się zwiększą. Pietrowicz zjawił się z szynelem, jak przystało na dobrego krawca. Przybrał taki znaczący wyraz twarzy, jakiego pan Akakiusz nigdy jeszcze nie widział. Wydawało się, iż czuł w całej pełni, że dokonał dzieła wielkiego i ukazał nagle tę przepaść, jaka dzieli partacza, od mistrza, co szyje nowe odzienie. Wyjął szynel z chusty do nosa, w której go przyniósł (chusta była dopiero co od praczki; potem zwinął ją i złożył do kieszeni, żeby ją użytkować). Wyjąwszy szynel, spojrzał nań z dumą i ujmując w obie ręce narzucił go nader zgrabnie na ramiona pana Akakiusza, po czym udrapował go na nim, odsłaniając nieco pierś pana Akakiusza. Pan Akakiusz jako człowiek już w latach, chciał spróbować na rękawy. Pietrowicz pomógł mu włożyć na rękawy – wypadło, że i na rękawy leży równie dobrze, jak w narzutkę. Krótko mówiąc, okazało się, że szynel pod każdym względem jest doskonały. Pietrowicz nie omieszkał przy sposobności zaznaczyć, że to tylko tak, dlatego że mieszka bez szyldu przy bocznej ulicy i od dawna zna pana Akakiusza, dlatego wziął tak tanio, bo na Newskim Prospekcie zażądano by za samą tylko robotę siedemdziesiąt pięć rubli. Pan Akakiusz nie chciał o tym rozprawiać, lękał się zresztą tych zawrotnych sum, jakimi Pietrowicz lubił czarować. Zapłacił więc należność, podziękował i poszedł natychmiast w nowym szynelu do departamentu. Pietrowicz udał się w trop za nim i przystanąwszy na chodniku  długo patrzył z daleka na szynel, po czym skręcił umyślnie w łukowaty zaułek, żeby zabiec panu Akakiuszowi drogę i spojrzeć jeszcze raz na swój szynel z drugiej strony, to znaczy z przodu. Tymczasem pan Akakiusz szedł, nastrojony we wszystkich swych uczuciach najbardziej odświętnie. Co chwileczka, co ułamek chwileczki czuł, że ma na ramionach nowy szynel, i kilka razy uśmiechnął się nawet, pełen wewnętrznej błogości. Jakoż korzyść podwójna: raz, że ciepło, po drugie – przyjemnie. Ani nie spostrzegł, jak odbył długą drogę i znalazł się w departamencie. W szatni zdjął szynel, obejrzał go ze wszystkich stron i polecił szczególnej opiece woźnego. Nie wiedzieć jakim cudem wszyscy się wnet dowiedzieli w departamencie, że pan Akakiusz ma nowy szynel i stara kapota już nie istnieje. Wszyscy w jednej chwili wybiegli do szatni, żeby obejrzeć nowy szynel pana Akakiusza. Zaczęli mu winszować, wiwatować – że początkowo uśmiechał się tylko, lecz potem zrobiło mu się nawet wstyd. Gdy zaś wszyscy, obstąpiwszy go, zaczęli mówić, że trzeba nowy szynel oblać, że pan Akakiusz powinien wyprawić dla wszystkich przyjęcie, stropił się zupełnie, nie wiedział, gdzie się podziać, co odpowiedzieć i jak się wykręcić. Cały w pąsach jął nawet zapewniać prostodusznie, że szynel nie jest wcale nowy, że to tylko tak, że to stary szynel. W końcu któryś z urzędników, zdaje się, że nawet jakiś pomocnik referenta, zapewne w tym celu, żeby pokazać, iż nie jest ani trochę dumny i zadaje się nawet z niższymi od siebie, powiedział: - Niechże tak będzie; ja zamiast pana Akakiusza robię przyjęcie i proszę wszystkich dziś do siebie na herbatkę; tak się zresztą składa, że akurat obchodzę dzisiaj imieniny. – Naturalnie, że urzędnicy złożyli natychmiast życzenia pomocnikowi referenta i ochoczo przyjęli zaproszenie. Pan Akakiusz chciał się jakoś wymigać, ale zakrzyczeli go, że to niegrzecznie, że to po prostu wstyd i hańba, i już żadną miarą nie mógł odmówić. Zresztą zrobiło mu się teraz przyjemnie na myśl, że dzięki temu będzie miał możność przespacerować się i wieczorem w swym szynelu. Cały ten dzień był w ogóle dla pana Akakiusza niby wielkie uroczyste święto. Wrócił do domu w różowym humorze, zdjął szynel i powiesił go troskliwie na ścianie, napawając się raz jeszcze widokiem sukna i podszewki, po czym umyślnie wyciągnął dla porównania swoją kapotę, która się rozłaziła doszczętnie. Spojrzał na nią i nawet się roześmiał: Cóż za olbrzymia różnica! A potem jeszcze podczas obiadu wciąż się uśmiechał, gdy uprzytomnił sobie stan, w jaki popadła kapota. Zjadł obiad na wesoło i po obiedzie nic już nie pisał, żadnych papierów, a troszkę leniuchował rozkosznie w łóżku, dopóki się nie ściemniło. Wreszcie, nie marudząc, ubrał się, wdział szynel i wyszedł na ulicę. Gdzie mieszkał urzędnik, który zaprosił swych kolegów, nie możemy, niestety, wskazać; pamięć zawodzi nas i wszystko, co się znajduje w Petersburgu, wszystkie ulice i domy tak się nam pokiełbasiły w głowie, że bardzo trudno jest wydobyć stamtąd coś w należytym porządku. Jakkolwiek się rzeczy mają, pewne jest tylko to, że urzędnik mieszkał w lepszej dzielnicy miasta, a więc wcale nie blisko pana Akakiusza. Najpierw musiał pan Akakiusz przebywa jakieś ulice opustoszałe, nikle oświetlone; lecz potem, w miarę jak się zbliżał do mieszkania urzędnika, ulice stawały się bardziej ożywione, ludniejsze i jaśniej oświetlone; coraz częściej migali przechodnie; trafiały się nawet damy pięknie wystrojone; u mężczyzn widziało się kołnierze bobrowe; coraz rzadziej napotykało się tych woźniców z przedmieść, co to mają drewniane, kratowane sanki nabijane błyszczącymi ćwiekami; przeciwnie – wciąż pędzili chwaccy sankarze w aksamitnych czapach koloru malinowego, w saniach lakierowanych, osłoniętych skórami niedźwiedzi, i mknęły ulicą, wiszcząc kołami w śnieg, karety o kozłach ozdobnych. Wszystko to było dla pana Akakiusza nowością, od kilku bowiem lat nie wychodził wieczorami z domu. Z zaciekawieniem przeto stanął przed oświetlonym oknem sklepowym, żeby obejrzeć malowidło wyobrażające piękną kobietę,  która zdejmowała bucik, ukazując tym sposobem cała nogę, owszem – zupełnie niebrzydką; za jej plecami wysunął głowę przez drzwi drugiego pokoju mężczyzna z bokobrodami i piękną hiszpanką pod dolną wargą. Pan Akakiusz pokiwał głową, uśmiechnął się i poszedł dalej. Dlaczego się uśmiechnął? Czy dlatego, że zetknął się z rzeczą nieznaną, którą wszelako każdy jakoś odczuć potrafi, czy tez pomyślał tak, jak myśli wielu innych urzędników: „Ależ ci Francuzi! Co tu dużo gadać! Jak już coś takiego zrobią, to już rzeczywiście tego... ten...” A może nawet nie pomyślał tak; niepodobna przecie wleźć człowiekowi w duszę i wywiedzieć się wszystkiego, co myśli. Nareszcie dotarł pan Akakiusz do kamienicy, gdzie mieszkał pomocnik referenta. Pomocnik referenta żył na wielką stopę: na schodach paliła się latarnia, mieszkanie było na pierwszym piętrze. Wszedłszy do przedpokoju pan Akakiusz zobaczył na podłodze szeregi kaloszy. Pomiędzy nimi, na środku, stał samowar sycząc i puszczając kłęby pary. Na ścianach wisiały szynele i płaszcze: niektóre z nich miały nawet kołnierze bobrowe albo aksamitne klapy. Za ścianą słychać było hałas i gwar, który raptem stał się wyraźny i dźwięczny, gdy się drzwi otworzyły i wyszedł lokaj z taca zastawioną opróżnionymi szklankami, garnuszkiem do śmietanki i koszyczkiem sucharków. Urzędnicy snadź zebrali się już dawno i wypili pierwszą szklankę herbaty. Pan Akakiusz powiesił własnoręcznie swój szynel, wszedł do pokoju – i w jednym mgnieniu zamajaczyli przed nim urzędnicy, fajki, świece, zielone stoliki, a uszu jego mętnie dobiegała urywana, ze wszystkich stron brzmiąca rozmowa oraz łoskot przesuwanych krzeseł. Zatrzymał się niezdarnie na środku pokoju, usiłując pomyśleć o tym, co ma zrobić. Lecz już go zauważono, przyjęto okrzykami i wszyscy udali się natychmiast do przedpokoju, żeby obejrzeć znowu jego szynel. Pan Akakiusz zawstydził się poniekąd, ale jako człowiek szczerego serca nie mógł się nie cieszyć widząc, jak wszyscy chwalą szynel. Wkrótce, ma się rozumieć, wszyscy porzucili i jego, i szynel, i zwrócili się, jak trzeba, ku stolikom przeznaczonym do wista. Wszystko to: hałas, rozgwar i ciżba – wszystko to wydawało się jakoś dziwaczne panu Akakiuszowi. Nie wiedział po prostu, jak się zachować, gdzie podziać ręce, nogi i całą swą postać; w końcu przysiadł się do graczów, zaglądał w karty, patrzył jednemu w drugim w twarzy i po pewnym czasie zaczął ziewać czując nudę, zwłaszcza, że dawno już minęła pora, kiedy wedle zwyczaju kładł się spać. Chciał się nawet pożegnać z gospodarzem, ale go nie puszczono mówiąc, że trzeba będzie koniecznie, z powodu nowego nabytku, wychylić kielich szampana. Po godzinie podano kolację, złożoną z winegretu[9], cielęciny na zimno, pasztetu, pierożków i szampana. Pana Akakiusza zmuszono do wypicia dwóch kielichów, po których uczuł, że w pokoju zrobiło się weselej, nie mógł wszelako w żaden sposób zapomnieć, że już dwunasta i od dawna czas do domu. Żeby gospodarzowi nie strzeliło do głowy zatrzymywać go, wymknął się ukradkiem z pokoju, odszukał w przedpokoju swój szynel, stwierdził nie bez żalu, że się poniewiera na podłodze, otrzepał go, zdjął z niego najdrobniejszy pyłek, włożył na siebie i zszedł po schodach na ulicę. Ulice były jeszcze oświetlone. Tu i ówdzie malutkie kramiki, owe stałe kluby pospólstwa i wszelkiej czeladzi, były otwarte; inne, acz zamknięte, z których sączyły się strugi światła poprzez długie szczeliny w drzwiach, dawały do poznania, że i one nie są pozbawione towarzystwa; że dziewki służebne i słudzy kończą tu jeszcze swoje rajcowanie, pogrą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin