Martin Kat - Rozkoszna zemsta.rtf

(1936 KB) Pobierz


Rozdzia! 1

Londyn, Anglia Marzec 1807

Przeklęty głupiec!

Rayne Garrick, czwarty wicehrabia Stoneleigh, mężczyzna potężnej postury, rozparł się na obitym czerwonym aksamitem, pikowanym siedzeniu lśniącej czarnej karety, bezwiednie zaciskając dł w pięść. Powinien był wykazać więcej rozsądku i nie wdawać się w kolejny romans z damą z towarzy¬stwa, zwłaszcza że uczynił to wyłącznie z nudów.

W konsekwencji obecnie zastanawiał się, czy czeka go upojna noc w ramionach namiętnej kobiety, czy raczej przykra konfrontacja z furią odtrąconej kochanki - i pistoletami jej męża naza¬jut rz rano.

Rayne zaklął siarczyście. Co go podkusiło, że po raz kolejny uległ miłosnym zalotom? Doskonale zdawal sobie sprawę, iż sam się prosi o kłopoty. Genevieve Morton, lady Campden, wręcz je uosabiała, odkąd tylko wtargnęła na londyńską scenę towarzyską, zadając szyku w drogich jedwabiach. Czy jednak Raync mó przypuszczać, że na pró zakończenia ich krótkiego romansu lady Campden zareaguje groź zdemaskowania go przed swym mężem?

A stary głupiec był akurat na tyle szalony, żeby wyzwać Rayne'a na pojedynek.              

Niech to diabli! Przeklinając własną bezmysl¬ność - jak również bolesny ucisk w spodniach, główną przyczynę zaistniałej sytuacji - Rayne wyjrzał przez okno karety. Nieba nie rozświetlał ksiꬿyc ani gwiazdy, a na ciemnych ulicach panował stosunkowo niewielki ruch. Jedynie kilka eleganc¬ko ubranych par z towarzystwa opuściło wyborne rezydencje na West Endzie, planując spędzić miły wieczór na mieście.

Stangret Rayne'a gwizdnął przenikliwie na parę ciągnących karetę, perfekcyjnie dobranych gniadoszy. Szarpnął lejcami i pojazd skręcił z Haymarket w King Street, zmierzając w stronę rezydencji lorda Dorringa, która stała przy alejce w pobhzu St. James's Square.

Od kilku dobrych lat w każdy wtorkowy wieczór Dorring gościł u siebie członków Bokserskiej Pi꬜ci, swego klubu bokserskiego. Niewielka grupa mężczyzn, sparringujących wspólnie u Jacksona, spotykała się tu, aby napić się i pograć w karoty, tak¬że na pieniądze. Później składali wizyty swoim ko¬chankom, wybierali się na umówione schadzki bą szukali rozrywki w ulubionych domach pu¬blicznych.

Ze swoją ostatnią kochanką, Rayne zerwał przed paroma tygodniami, zakonczył także niedawny romans z lady Campden, dlatego tez roił sobie, iż przyjemnie spędzi wieczór, grając w karty, a następnie zabawi się u madame Du Mont, w najelegantszym domu publicznym w Londynie. Jezeli jednak ulegnie szantażowi Genevieve, będzie zmuszony jeszcze przynajmniej raz spotkać się z ową damą.

Zmarszczył brwi. Czy jedna miłosna noc wystar¬czy, by odwieść lubieżną hrabinę od konceptu na¬rażania życia jej wiekowego, niemniej nadal krew¬kiego męża? Być może. Pod warunkiem, iż Rayne zdoła utrzymać nerwy na wodzy, a na tym polu sta¬nowczo zbyt często ponosił poraż.

Zaklął cicho w mrocznym wnętrzu karety. Tak napraw problem leż gdzie indziej. Rayne po¬trzebował odmiany, czegoś odświeżającego, wyłmującego się ze sztywnych reguł towarzyskich - choć tymi niezbyt się przejmował. Potrzebował czegoś, co na nowo rozpali w jego życiu iskrę, któ¬ra zgasła, kiedy po opuszczeniu armii powrócił do Londynu.

Wydawało się oczywiste, teraz bardziej niż kie¬dykolwiek wcześniej, że nie da mu tego kolej¬na przeklęta spódniczka!

*

- Widzisz go aby, Jolie, słodziuchna?

- Przyjedzie. Możesz postawić na to ostatnigo funciaka. Straż nocna dopiro co woła godzinę . Łaj dak będzie tu, nim minie, kwadrans. Jak zawsze.

Brownie zachichotał chrapliwie z głębi piersi.

- Prowde gadosz, słodziuchna. Nasz cholerny lordziak pojawił sie regularnie jak okres u rozumnej dziwki.

J o spłonęła rumieńcem. Powinna była już przywyknąć do sprośnych komentarzy Browniego, jako że wysłuchiwała ich każdego dnia dwóch ostatnich nędznych lat swego życia. Co więcej, przyswoiła sobie całkiem sporo rynsztokowego slangu, posługując się nim często i z dobrym skutkiem, dzięki czemu wtopiła się w tłum pożowania godnych

nieszczęśników, między którymi przyszło jej bytować na brudnych ulicach Londynu.

Mogłoby się to wydawać zabawne, gdyby nie było takie smutne, iż Jocelyn Asbury, niegdyś modelowy przykład salonowych manier, dziś zaś drobna złodziejka żłopiąca rum w towarzystwie ostatnich męw Londynu, z przyjemnością sypnęłaby taką wiązanką, że obeznanemu z najgorszymi wulgaryzmami żebrakowi spuchłyby uszy lub też wdałaby się w ordynarną kłótnię z najpodlejszą portową dziwką•

- Jedzie! - wykrzyknął Tucker, szczupły jasnowłosy trzynastolatek, którego ona i Brownie przygarnęli do swej skromnej bandy. - Kareta włnie mijała róg. O, tero przejeża pod latarniom! Zaraz skręci w alejkę!

- Kryj się! - poleciła szeptem Jo.

Postępując według starannie opracowanego planu, przyczaili się za żywopłotem, ciągnącym się nieprzerwanie od bocznej ściany wąskiej rezydencji aż do ulicy. Kareta wicehrabiego zatrzyma się zaledwie kilka kroków od ich kryjówki. Odległość strzału z pistoletu dzieliła Jo od miejsca, gdzie ten postaw¬ny mężczyzna - człowiek odpowiedzialny za kosz¬mar jej nędzy i rozpaczy - wysiądzie, by następnie skierować swe kroki do domu lorda Dorringa.

Jocelyn wydobyła cięż broń zza paska spodni - zniszczonych, wyblakłych prążkowanych brązo¬wych bryczesów, opinających jej delikatne krąo¬ści. Miała na sobie ponadto zgrzebną koszulę z dłgimi rękawami oraz postrzępioną, niegdyś eleganc¬ brokatową kamizelkę wyszywaną wypłowiałąotą nicią. Krótkie czarne loki ukryła pod wełnia¬ czapką, któ naciągnęła nisko na czoło.

Boże, daj mi odwagę.

- Przygotujcie się - szepnęła.

Zacisnęła dłonie na kolbie pistoletu i wstrzyma¬ła oddech. Lada chwila zajedzie kareta wicehra¬biego, a on sam zstąpi z niej po schodkach. Parę sekund później J ocelyn Asbury opuści kryjówkę za żywopłotem i dopełni zemsty.

*

- Jesteśmy na miejscu, wasza lordowska mość - powiedziałużący.

Otworzył drzwi karety i usunął się na bok, ustę¬pując miejsca swemu panu.

Rayne chwycił z siedzenia obszyty futrem bobra cylinder, myślami krążąc nadal wokół planów na dalszą część wieczoru. Wysiadł, a służący za¬mknął za nim drzwi.

Ledwie ruszył w stronę wejścia do rezydencji Dorringa, kiedy zimna stal wbiła mu się w żebra. Usłyszał niemożliwe do pomylenia szczęknięcie odciąganego kurka.

- Ni kroku dalej, panie dzieju.

Mierzył doń starszy mężczyzna z wydatnym brzuszkiem, grubym wąsem i długimi przetykanymi siwiznąosami, który wyłonił się zza żywopłotu.

Jego partner, młodszy, smukły i niższy od Ray¬ne'a przeszło o głowę, także wystąpił naprzód.

- Sugeruję, wasza lordowska mość, coby ni pan, ni pońscy słoncy nie robili żadnych gwałtownych ruchów - przestrzegł.

Rayne rzucił szybkie spojrzenie stangretowi, po¬tem zaś gestem nakazałużącemu się cofnąć. Ką¬tem oka zauważ stojącego z tyłu, nieco po lewej, chudego jasnowłosego chłopca, na którego obliczu malowała się wzgarda.

- Jeśli interesuje was moja sakiewka, bierzcie ją i znikajcie - rzekł Rayne.

Ostrożnie sięgnął do kieszeni białej pikowej ka¬mizelki, wydobył niewielką, aczkolwiek pękatą skó¬rzaną sakiewkę i rzucił siwiejącemu mężczyźnie. Ten wepchnął woreczek za pasek spodni, po czym boleśnie dźgnął Rayne'a pistoletem w żebra.

- Dawej pan reszte - polecił. - Takie bogacze noszom przy sobie calutkie gorście królewskich portrytów.

Klnąc, Rayne ponownie sięgnął do kieszeni ka¬mizelki.

- Nie chodzi o pońskie funciaki - odezwał się ostro drugi mężczyzna, posyłając partnerowi ostrzegawcze spojrzenie.

Ciemna brew Rayne'a wygięła się w łuk.

- Doprawdy? - zapytał.

Odnotował, iżodzieniec ma oczy o barwie naj czystszego nieba, długie czarne rzęsy i pełne, niemalże zmysłowe usta.

- Jeśli nie interesują was moje pieniądze, to w takim razie co? - dociekał Rayne.

Skóra chłopaka była gładka, jego rysy zaś tak subtelne, iż wydawały się wręcz kobiece. W rzeczy samej ... Przyjrzawszy sięodzieńcowi uważniej, Rayne dostrzegł delikatne krąci, uwydatnione przez znoszone brązowe bryczesy, oraz zarysowu¬ się pod kamizelką parę drobnych, lecz ewi¬dentnie kobiecych piersi. Sięgnął postrzępionej wełnianej czapce, której krawę stykała się z liniąstych czarnych brwi, i nagłym ruchem zerwałodzieńcowi z głowy.

- Trzymej pon cholerne łopy przy sobie! - Lśniące kruczoczarne włosy opadły na ładną, choć w tej chwili wykrzywioną z wściekłci kobiecą twarz. - Jeszcze jeden taki wyskok, waszo cho¬lerna lordowsko mość, a klnem się na Boga, co po¬ciągne za spust.

Rayne zmierzył wzrokiem smukłą figurę dziew¬czyny. Dość wysoka jak na kobietę, z całą pewno¬ścią nie ukończył...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin