Martin_Kat_-_Garrick_02_-_Rozkoszna_zemsta.rtf

(822 KB) Pobierz

ROZKOSZNA ZEMSTA

Rozdział! 1

Londyn, Anglia Marzec 1807

Przeklęty głupiec!

Rayne Garrick, czwarty wicehrabia Stoneleigh, mężczyzna potężnej postury, rozparł się na obitym czerwonym aksamitem, pikowanym siedzeniu lśniącej czarnej karety, bezwiednie zaciskając dłoń w pięść. Powinien był wykazać więcej rozsądku i nie wdawać się w kolejny romans z damą z towarzystwa, zwłaszcza że uczynił to wyłącznie z nudów.

W konsekwencji obecnie zastanawiał się, czy czeka go upojna noc w ramionach namiętnej kobiety, czy raczej przykra konfrontacja z furią odtrąconej kochanki - i pistoletami jej męża nazajutrz rano.

Rayne zaklął siarczyście. Co go podkusiło, że po raz kolejny uległ miłosnym zalotom? Doskonale zdawał sobie sprawę, iż sam się prosi o kłopoty. Genevieve Morton, lady Campden, wręcz je uosabiała, odkąd tylko wtargnęła na londyńską scenę towarzyską, zadając szyku w drogich jedwabiach. Czy jednak Raync mógł przypuszczać, że na próbę zakończenia ich krótkiego romansu lady Campden zareaguje groźbą zdemaskowania go przed swym mężem?

A stary głupiec był akurat na tyle szalony, żeby wyzwać Rayne'a na pojedynek.              

Niech to diabli! Przeklinając własną bezmysl¬ność - jak również bolesny ucisk w spodniach, główną przyczynę zaistniałej sytuacji - Rayne wyjrzał przez okno karety. Nieba nie rozświetlał ksiꬿyc ani gwiazdy, a na ciemnych ulicach panował stosunkowo niewielki ruch. Jedynie kilka eleganc¬ko ubranych par z towarzystwa opuściło wyborne rezydencje na West Endzie, planując spędzić miły wieczór na mieście.

Stangret Rayne'a gwizdnął przenikliwie na parę ciągnących karetę, perfekcyjnie dobranych gniadoszy. Szarpnął lejcami i pojazd skręcił z Haymarket w King Street, zmierzając w stronę rezydencji lorda Dorringa, która stała przy alejce w pobhzu St. James's Square.

Od kilku dobrych lat w każdy wtorkowy wieczór Dorring gościł u siebie członków Bokserskiej Pi꬜ci, swego klubu bokserskiego. Niewielka grupa mężczyzn, sparringujących wspólnie u Jacksona, spotykała się tu, aby napić się i pograć w karoty, tak¬że na pieniądze. Później składali wizyty swoim ko¬chankom, wybierali się na umówione schadzki bądź szukali rozrywki w ulubionych domach pu¬blicznych.

Ze swoją ostatnią kochanką, Rayne zerwał przed paroma tygodniami, zakonczył także niedawny romans z lady Campden, dlatego tez roił sobie, iż przyjemnie spędzi wieczór, grając w karty, a następnie zabawi się u madame Du Mont, w najelegantszym domu publicznym w Londynie. Jezeli jednak ulegnie szantażowi Genevieve, będzie zmuszony jeszcze przynajmniej raz spotkać się z ową damą.

Zmarszczył brwi. Czy jedna miłosna noc wystar¬czy, by odwieść lubieżną hrabinę od konceptu na¬rażania życia jej wiekowego, niemniej nadal krew¬kiego męża? Być może. Pod warunkiem, iż Rayne zdoła utrzymać nerwy na wodzy, a na tym polu sta¬nowczo zbyt często ponosił porażkę.

Zaklął cicho w mrocznym wnętrzu karety. Tak naprawdę problem leżał gdzie indziej. Rayne po¬trzebował odmiany, czegoś odświeżającego, wyła¬mującego się ze sztywnych reguł towarzyskich - choć tymi niezbyt się przejmował. Potrzebował czegoś, co na nowo rozpali w jego życiu iskrę, któ¬ra zgasła, kiedy po opuszczeniu armii powrócił do Londynu.

Wydawało się oczywiste, teraz bardziej niż kie¬dykolwiek wcześniej, że nie da mu tego kolej¬na przeklęta spódniczka!

*

- Widzisz go aby, Jolie, słodziuchna?

- Przyjedzie. Możesz postawić na to ostatnigo funciaka. Straż nocna dopiro co wołała godzinę . Łaj dak będzie tu, nim minie, kwadrans. Jak zawsze.

Brownie zachichotał chrapliwie z głębi piersi.

- Prowde gadosz, słodziuchna. Nasz cholerny lordziak pojawio sie regularnie jak okres u rozum¬nej dziwki.

J o spłonęła rumieńcem. Powinna była już przy¬wyknąć do sprośnych komentarzy Browniego, jako że wysłuchiwała ich każdego dnia dwóch ostatnich nędznych lat swego życia. Co więcej, przyswoiła sobie całkiem sporo rynsztokowego slangu, posłu¬gując się nim często i z dobrym skutkiem, dzięki czemu wtopiła się w tłum pożałowania godnych

nieszczęśników, między którymi przyszło jej byto¬wać na brudnych ulicach Londynu.

Mogłoby się to wydawać zabawne, gdyby nie by¬ło takie smutne, iż Jocelyn Asbury, niegdyś mode¬lowy przykład salonowych manier, dziś zaś drob¬na złodziejka żłopiąca rum w towarzystwie ostat¬nich mętów Londynu, z przyjemnością sypnęłaby taką wiązanką, że obeznanemu z naj gorszymi wul¬garyzmami żebrakowi spuchłyby uszy lub też wda¬łaby się w ordynarną kłótnię z naj podlejszą porto¬wą dziwką•

- Jedzie! - wykrzyknął Tucker, szczupły jasno¬włosy trzynastolatek, którego ona i Brownie przy¬garnęli do swej skromnej bandy. - Kareta włośnie mijo róg. O, tero przejeżdżo pod latarniom! Zaro skrynci w alejke!

- Kryj się! - poleciła szeptem Jo.

Postępując według starannie opracowanego pla¬nu, przyczaili się za żywopłotem, ciągnącym się nie¬przerwanie od bocznej ściany wąskiej rezydencji aż do ulicy. Kareta wicehrabiego zatrzyma się zaledwie kilka kroków od ich kryjówki. Odległość strzału z pistoletu dzieliła Jo od miejsca, gdzie ten postaw¬ny mężczyzna - człowiek odpowiedzialny za kosz¬mar jej nędzy i rozpaczy - wysiądzie, by następnie skierować swe kroki do domu lorda Dorringa.

Jocelyn wydobyła ciężką broń zza paska spodni - zniszczonych, wyblakłych prążkowanych brązo¬wych bryczesów, opinających jej delikatne krągło¬ści. Miała na sobie ponadto zgrzebną koszulę z dłu¬gimi rękawami oraz postrzępioną, niegdyś eleganc¬ką brokatową kamizelkę wyszywaną wypłowiałą złotą nicią. Krótkie czarne loki ukryła pod wełnia¬ną czapką, którą naciągnęła nisko na czoło.

Boże, daj mi odwagę.

- Przygotujcie się - szepnęła.

Zacisnęła dłonie na kolbie pistoletu i wstrzyma¬ła oddech. Lada chwila zajedzie kareta wicehra¬biego, a on sam zstąpi z niej po schodkach. Parę sekund później J ocelyn Asbury opuści kryjówkę za żywopłotem i dopełni zemsty.

*

- Jesteśmy na miejscu, wasza lordowska mość - powiedział służący.

Otworzył drzwi karety i usunął się na bok, ustę¬pując miejsca swemu panu.

Rayne chwycił z siedzenia obszyty futrem bobra cylinder, myślami krążąc nadal wokół planów na dalszą część wieczoru. Wysiadł, a służący za¬mknął za nim drzwi.

Ledwie ruszył w stronę wejścia do rezydencji Dorringa, kiedy zimna stal wbiła mu się w żebra. Usłyszał niemożliwe do pomylenia szczęknięcie odciąganego kurka.

- Ni kroku dalej, panie dzieju.

Mierzył doń starszy mężczyzna z wydatnym brzuszkiem, grubym wąsem i długimi przetykanymi siwizną włosami, który wyłonił się zza żywopłotu.

Jego partner, młodszy, smukły i niższy od Ray¬ne'a przeszło o głowę, także wystąpił naprzód.

- Sugeruję, wasza lordowska mość, coby ni pan, ni pońscy służoncy nie robili żadnych gwałtownych ruchów - przestrzegł.

Rayne rzucił szybkie spojrzenie stangretowi, po¬tem zaś gestem nakazał służącemu się cofnąć. Ką¬tem oka zauważył stojącego z tyłu, nieco po lewej, chudego jasnowłosego chłopca, na którego obliczu malowała się wzgarda.

- Jeśli interesuje was moja sakiewka, bierzcie ją i znikajcie - rzekł Rayne.

Ostrożnie sięgnął do kieszeni białej pikowej ka¬mizelki, wydobył niewielką, aczkolwiek pękatą skó¬rzaną sakiewkę i rzucił ją siwiejącemu mężczyźnie. Ten wepchnął woreczek za pasek spodni, po czym boleśnie dźgnął Rayne'a pistoletem w żebra.

- Dawej pan reszte - polecił. - Takie bogacze noszom przy sobie calutkie gorście królewskich portrytów.

Klnąc, Rayne ponownie sięgnął do kieszeni ka¬mizelki.

- Nie chodzi o pońskie funciaki - odezwał się ostro drugi mężczyzna, posyłając partnerowi ostrzegawcze spojrzenie.

Ciemna brew Rayne'a wygięła się w łuk.

- Doprawdy? - zapytał.

Odnotował, iż młodzieniec ma oczy o barwie naj czystszego nieba, długie czarne rzęsy i pełne, niemalże zmysłowe usta.

- Jeśli nie interesują was moje pieniądze, to w takim razie co? - dociekał Rayne.

Skóra chłopaka była gładka, jego rysy zaś tak subtelne, iż wydawały się wręcz kobiece. W rzeczy samej ... Przyjrzawszy się młodzieńcowi uważniej, Rayne dostrzegł delikatne krągłości, uwydatnione przez znoszone brązowe bryczesy, oraz zarysowu¬jącą się pod kamizelką parę drobnych, lecz ewi¬dentnie kobiecych piersi. Sięgnął ką postrzępionej wełnianej czapce, której krawędź stykała się z linią gęstych czarnych brwi, i nagłym ruchem zerwał ją młodzieńcowi z głowy.

- Trzymej pon cholerne łopy przy sobie! - Lśniące kruczoczarne włosy opadły na ładną, choć w tej chwili wykrzywioną z wściekłości kobiecą twarz. - Jeszcze jeden taki wyskok, waszo cho¬lerna lordowsko mość, a klnem się na Boga, co po¬ciągne za spust.

Rayne zmierzył wzrokiem smukłą figurę dziew¬czyny. Dość wysoka jak na kobietę, z całą pewno¬ścią nie ukończyła jeszcze dwudziestu lat.

_ To wy w zeszłym tygodniu próbowaliście za¬trzymać mój powóz przed klubem Boodles - stwierdził.

Nie zdołał się im wówczas dobrze przyjrzeć, jednak sylwetka stojącej przed nim kobiety wydała mu się znajoma. Tym razem był zresztą przygoto¬wany na spotkanie.

- Zgadzo się, panie dzieju - odezwał się siwieją¬cy mężczyzna. - Toki niecny drań winien wieść mnij regularny żywot.

Być może ów człowiek dorobił się brzuszka, lecz jego szerokie bary i surowe rysy twarzy nie pozo¬stawiały wątpliwości, iż okazałby się groźnym prze¬ciwnikiem.

_ Czas umyko - dodał teraz. - Dalej, Jolie, słodziuchna. Mów swoje i jazda z tem interesem.

- A juści, Jo, strzeloj! - ponaglił chudy blondynek. Rayne skoncentrował uwagę na dziewczynie.

Usta zacisnęła w wąską kieskę, jej oblicze wyraża¬ło napięcie. Jedno spojrzenie w płonące nienawi¬ścią niebieskie oczy starczyło, by Rayne pojął aż nazbyt jasno, iż właśnie mord leży w jej zamiarach. Z tym, że on ani myślał pozwolić na ich realizację•

_ Teraz, Finch! - krzyknął do stangreta, jedno¬cześnie rzucając się w stronę siwiejącego mężczy¬zny i odtrącając dziewczynę•

Siedzący nadal na koźle stangret wydobył spod siedziska pistolet, Rayne tymczasem wyrwał broń z rąk mężczyzny, potem zaś okręcił się na pięcie i podbił ramię dziewczyny akurat w chwili, kiedy po¬ciągała za spust. Nocną ciszę rozdarł huk wystrzału. - Uciekajcie! - krzyknęła do swych towarzyszy.

- Zmiatejcie stond, ale już!

Przez chwilę stali obaj niczym skamieniali, przy¬glądając się, jak dziewczyna daremnie usiłuje wy¬zwolić się z rąk wicehrabiego, i zarazem łypiąc na pistolet, z którego mierzył do nich Finch.

- Pierwszy, co się ruszy, padnie trupem - ostrzegł stangret.

- Uciekajcie! - wrzasnęła ponownie dziewczyna, najwyraźniej bardziej zatroskana o los przyjaciół niż swój własny. - Bo skończy ta w Newgate!

Te słowa wreszcie poderwały ich do czynu.

Chłopiec ciał nura za żywopłot, natomiast starszy mężczyzna puścił się biegiem, waląc wielkimi stopami o ziemię.

- Stać! - krzyknął Finch.

Machnął bronią, potem zaś wymierzył i pocią¬gnął za spust. Strzał odbił się głośnym echem. Mężczyzna potknął się przy narożniku budynku, lecz żaden z uciekających nie zwolnił, aż wreszcie obu pochłonęła ciemność.

- Pozwól im uciec - powiedział Rayne.

Mocniej objął smukłą kibić dziewczyny, tak iż z trudem oddychała. Mimo to nie zaprzestała walki. - Przeklęty łajdak!

Kopała go, drapała, tłukła w pierś i usiłowała ugryźć także wówczas, gdy ciągnął-ją w stronę ka¬rety. Klnąc, wykręcił jej ramię do tyłu, szarpnię¬ciem otworzył drzwi pojazdu i brutalnie wepchnął pojmaną do środka. Wspiął się za nią, masywną sylwetką blokując jej drogę ucieczki.

- Zabierz nas stąd! - zawołał do stangreta, któ¬ry natychmiast smagnął konie batem.

Dziewczyna o imieniu Jo rozejrzała się po wnę¬trzu karety, zmierzyła wzrokiem marsowe oblicze Rayne'a, po czym rzuciła się do drzwi.

- O nie, nie ma mowy. - Złapał ją za lśniące czarne włosy i szarpnął do tyłu, a następnie pchnął na siedzenie naprzeciw. - Radzę ci grzecznie tu siedzieć - ostrzegł zimnym, szorstkim tonem.

Przyglądała mu się przez chwilę, szacując swoje szanse. Oddychała ciężko, nierównomiernie, a jej piersi gwałtownie wznosiły się i opadały pod kamizelką•

- Nie zawisnem na szubienicy, przeklenty draniu!

Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem, które zadawało kłam buzującej w nim wściekłości.

- Może ty i twoi towarzysze powinniście byli wcześniej wziąć tę kwestię pod rozwagę•

_ Odpieprz się! - wrzasnęła niczym handlarka ryb. Rzuciła się na niego, okładała go pięściami i ko¬pała drobnymi stopami w golenie, nie przestając przy tym obrzucać wyzwiskami, jakich Rayne nie słyszał od czasów służby warmii.

- Do diabła! - zaklął, uchylając się, kiedy spró¬bowała przeciągnąć mu pą~nokciami po policzku. Złapał ją za nadgarstki, podniósł jej ręce nad gło¬wę i wykręcił, zarazem swym ciężarem przygniata¬jąc ją do siedzenia. - Psiakrew, uspokój się! Nie skrzywdzę cię ... chyba że mnie do tego zmu¬sisz. I nie zamierzam oglądać cię na szubienicy, przynajmniej dopóki nie dowiem się, dlaczego, u licha, nastajesz na moje życie.

Przełknęła ślinę. Nadal spięta, oddychała z trudem.

- W takim razie dokąd ... dokąd mnie pan zabiera?

Spojrzał na nią twardo. Drżała, bezskutecznie usiłując ukryć strach. Zauważył, iż dziewczyna, choć odziana jest w stare i zniszczone rzeczy, twarz i ręce ma czyste, oddech słodki, zaś włosy lśniące. Wydzielała' woń ługowego mydła, przytłumioną jednak przez delikatny kobiecy zapach.

- Jak się nazywasz? - zapytał.

- Dowisz się pan tego na chwilę przed tem, jak pociągnę za spust.

Mięsień na jego policzku stężał.

- Doprawdy?

W jej zimnych błękitnych oczach zagościł wyraz buntu, nie odezwała się jednak, lecz tylko wpatry¬wała weń ze wstrętem i nienawiścią. Mimo iż bar¬dzo się starała sprawiać wrażenie osoby twardej, nie pasowała do wizerunku typowej kobiety z rynsztoka ani też zahartowanej przez życie ulicz¬nicy. Zdradzał ją nawet język, jakim się posługiwa¬ła. Przeważnie mówiła z akcentem rodem prosto z londyńskich doków, od czasu do czasu jednak jej słowa brzmiały niemal dystyngowanie.

Rayne zastanawiał się, jaką historię skrywa ta dziewczyna, przede wszystkim zaś - kim, u diabła, jest. A także, co to wszystko ma z nim wspólnego.

Stęknęła pod jego ciężarem, więc przesunął się, dając jej nieco odetchnąć.

- Pytała żem, gdzie mnie pan zabirosz - odezwa¬ła się, patrząc nań wzgardliwie, choć Rayne znów poczuł jej drżenie.

Obserwował, jak dziewczyna próbuje się uspo¬koić, jak jej oczy nabierają ciemniejszego odcienia błękitu, a gęste rzęsy opadają, by przesłonić nie¬pewność spojrzenia. I jak jej piersi delikatnie na¬pierają na materiał wyświechtanej, postrzępionej kamizelki.

- Do Stoneleigh - odparł.

Te dwa słowa odbiły się echem w ciasnym wnę¬trzu karety, ledwie zaś opuściły usta Rayne'a, dziewczyna zaprzestała walki.

*

Stoneleigh. Jocelyn nie mogła uwierzyć, że tam właśnie jadą. Przez trzy długie lata wielki kamien¬ny dwór na skraju Hampstead Heath na północ od Londynu nawiedzał ją w koszmarnych snach i podsycał płonący w niej gniew. Stoneleigh. Za¬wsze marzyła, żeby wejść do wnętrza. Fascynowało ją przytłaczające piękno budowli - i przerażał jej zdeprawowany, pozbawiony serca właściciel.

Stoneleigh.

Spojrzała na człowieka, który nosił to właśnie nazwisko, i uderzyła ją myśl, iż zarówno dom, jak i jego gospodarza cechuje ta sama niepokojąca mieszanina piękna, siły i okrucieństwa. Choć przez ostatnie dwa lata uważnie śledziła poczynania wi¬cehrabiego, poznała jedynie jego nawyki. O nim samym wiedziała niewiele.

Już wcześniej stwierdziła, iż jest przystojny, jed¬nak przyglądając mu się z bliska, odkryła, że cho¬dzi o coś więcej. Emanował siłą, surową, lecz zara¬zem zmysłową męskością, w zestawieniu z którą inni mężczyźni wydawali się krusi. Był także zabój¬czo niebezpiecznym przeciwnikiem, o czym zdawał się informować każdy mięsień jego atletycznego ciała. Nie domyśliłaby się tego, obserwując swobo¬dę i niedbałość, z jaką nosił nieskazitelnie uszyty, obrębiony aksamitem płaszcz, dopasowane płowo¬żółte bryczesy oraz elegancki biały krawat. Nie do¬myśliła się, teraz zaś było za późno.Wzdrygnęła się, pojąwszy, iż wicehrabia przy¬trzymuje ją bez najmniejszego wysiłku.

- Jestem od ciebie dwa razy większy - skonsta¬tował. - Równie dobrze możesz zaniechać walki.

Kiedy tak przygniatał ją do pikowanego czerwo¬nego aksamitu, czuła siłę drzemiącą w mięśniach na jego torsie. Potężne dłonie unieruchamiały jej nadgarstki, jednak, o dziwo, nie zadawały jej bólu. Wicehrabia jej nie uderzył, mimo iż niewątpliwie dostarczyła mu do tego powodu. Niemniej jego obecne czyny o niczym nie świadczyły. Wiedziała dobrze, jakiego rodzaju jest człowiekiem i jakie zbrodnie popełnił. Nic na tym świecie nie powstrzy¬ma Jo przed wystawieniem mu za nie rachunku.

- Puszczę cię teraz, jeśli obiecasz, że przestaniesz mnie atakować - powiedział.

Jo spojrzała nań zimno.

- Idź pan do diabła - warknęła.

Szarpnęła się, potem zaś skrzywiła, kiedy z łatwo¬ścią ją zmusił, by ponownie opadła na siedzenie.

- Już raz cię ostrzegałem, żebyś siedziała spo¬kojnie.

- Niby czemu miałabym posłuchać?

- Ponieważ jeśli tego nie zrobisz, przestanę zadawać sobie trud trzymania nerwów na wodzy. Wówczas zaś dostaniesz cięgi, na które zasługujesz ..

- Zem się spodziewała batów od człeka pa¬na pokroju.

Kącik jego ust wygiął się w uśmiechu, który z we¬sołością miał niewiele wspólnego.

- Nie zaskoczy cię zatem, jeśli na początek złoję twój zgrabny tyłeczek.

Jocelyn rozwarła szeroko oczy. Z pewnością go¬tów był spełnić groźbę, ona zaś nie zdołałaby go powstrzymać. Odkąd opuściła dom, wielokrotnie ją poniżano, lecz, na szczęście, nigdy w ten kon¬kretny sposób. Myśl, iż tak wielki cios zadałby jej godności nie kto inny, ale właśnie znienawidzony wicehrabia, uczyniła perspektywę jeszcze bardziej odrażającą•

Sztywno skinęła głową•

- W porządku, wygrał pan.

Lecz tylko bitwę - dorzuciła w myślach. A zresz¬tą, dlaczego nie miałaby zastosować się do jego prośby? Nie zabierał jej na Fleet Street ani do Newgate - tak przynajmniej twierdził. Nie, Jo¬celyn Asbury jechała do Stoneleigh, o czym fanta¬zjowała od dzieciństwa.

Spojrzawszy nań, odkryła, że ją obserwuje, najwy¬raźniej starając się ocenić, czy Jo dotrzyma słowa.

- Ani przez chwilę nie łudź się, że nie wywiążę się z obietnicy - przestrzegł. - Zapewniam cię, iż będę się napawał każdym uderzeniem.

Puścił jej nadgarstki. J o odsuwała się od niego, póki nie dotknęła plecami miękkiego aksamitu po przeciwnej stronie karety.

_ Chłopiec zwracał się do ciebie Jo - podjął wicehrabia. - Tak się nazywasz?

- Nie wosz zasrony interes.

Zacisnął usta.

_ Lepiej zacznij zważać na słowa, bezczelna dzie¬wucho, albo zaraz przejdę do dzieła - zagroził.

Jo krew odpłynęła z twarzy.

_ Okoliczność, iż jest pan od kogoś silniejszy, nie uprawnia pana do znęcania się nad tą osobą• Stoneleigh uniósł brwi, Jo zaś uświadomiła so¬bie, że ostatnie zdanie wypowiedziała naj czystszą angielszczyzną. Buntowniczo wysunęła brodę•

- Niech pona piekło pochłoni!

- Biorąc pod uwagę tryb życia twój i twoich przy¬jaciół, spodziewam się, że zawitasz tam przede mną - zripostował wicehrabia.

Nic na tę uwagę nie odrzekła. Niewykluczone, że przepowiednia Stoneleigha się spełni. Stałoby się to nawet bardzo prawdopodobne, gdyby jej morderczy plan się powiódł. Choć, naturalnie, nie zamierzała dać się złapać.

Później uderzyła ją inna myśl. Obecna niefor¬tunna wpadka miała szansę zmienić się w łaskawe zrządzenie losu. Jeśli, znalazłszy się w Stoneleigh, Jo uzbroi się w cierpliwość i poczeka, aż wicehra¬bia straci czujność, jej porażka może jeszcze obró¬cić się w triumf. A wówczas, pomimo faktu, że po¬ciągnięcie za spust okazało się znacznie trudniej¬sze, niż zakładała, jej zemsta wreszcie się dokona.

Wicehrabia prześlizgnął się po niej wzrokiem tak, jakby taksował każdy centymetr jej ciała, deli¬katne krągłości i wzgórki piersi. Jocelyn zadrżała. Stoneleigh był zimnym, nikczemnym, pozbawio¬nym serca człowiekiem. Wolała nie zastanawiać się, co dla niej gotuje, kiedy dotrą do dworu.

Przybrała na twarz maskę spokoju. Nigdy nie pozwoli mu wygrać! Nie ma mowy!

Jedno wydawało się pewne: w najbliższych go¬dzinach jej los się rozstrzygnie. Wkrótce oboje po¬znają zwycięzcę owej śmiertelnej rozgrywki.

*

W tę ciemną bezksiężycową noc kareta przeto¬czyła się przez miasto, po Hampstead Road, minꬳa wioskę Camden i zmierzała w kierunku Hamp¬stead Heath. Jocelyn wyjrzała przez okno akurat w porę, by ujrzeć szyld "Gospoda pod Szelestnicą", później zaś kolejny, "Królewski Dar", należą¬cy do piwiarni przy końcu drogi. W okolicy pano¬wała cisza, chłodne powietrze przyjemnie odświe¬żało. Fetor londyńskich ulic ustąpił miejsca woni kwitnących kwiatów.

Większą część podróży milczeli. Wicehrabia

rozsiadł się wygodnie, odchylił głowę na oparcie i przymknął powieki, niewątpliwie jednak obser¬wował Jocelyn.

_ Od jak dawna ty i twoi towarzysze mnie śledziliście? - zapytał znienacka, wyrywając ją z zamyślenia.

Spojrzała mu prosto w oczy.

_ Na tyle długo, coby wiedzieć, że pijesz pan jak marynorz i trwonisz majątek w karty. I że jesteś pan ostatnim hulaką, co to nie przepuści żodnej londyńskiej łatwodajce.

Wygiął usta w czymś na kształt uśmiechu.

_ Z tych słów wnoszę, iż nie pochwala pani me¬go zachowania. - Omiótł spojrzeniem jej postrzę¬pioną kamizelkę i opięte bryczesy. - Lecz przecież damie równie delikatnych uczuć musi się ono wy¬dawać odrażające.

Jo mimowolnie spłonęła rumieńcem.

_ Wracając do kobiet, które grzały moje łoże _ ciągnął. - Ciekawiłoby mnie usłyszeć, jak wiele wiadomo ci na temat tego rodzaju spraw. Ze¬chcesz mnie oświecić?

Rumieniec na jej policzkach przybrał głębszą barwę•

_ Wiem, co się dzieje między kobietą a mężczyzną. Nie jestem głupia!

_ Dostatecznie głupia, żeby dać się złapać, kiedy twoi towarzysze uciekli.

- Odpieprz się pan.

Stoneleigh zaśmiał się cicho i raczej złowieszczo.

Przejechali przez ziemie hodowców bydła na przedmieściach Londynu, minęli kilka gospo¬darstw, gdzie trzymano krowy i wieprze, później szkółkę ogrodniczą i zagony kwiatów. We wnętrzu karety dały się słyszeć jedynie brzęk żelaznych ob¬ręczy na kołach i miarowy stukot końskich kopyt. Później także i te dźwięki ustały.

Przybyli do Stoneleigh.

Kiedy służący w czerwono-złotych barwach Sto¬neleigh otworzył drzwi pojazdu, Jocelyn spojrzała tęsknie ku wyjściu. Niestety, masywna sylwetka wi¬cehrabiego zagradzała drogę ucieczki.

- Nie chcę cię wiązać - oznajmił - lecz uczynię to, jeśli mnie zmusisz. Jak zatem będzie?

- Czemu, u diabła, miałaby żem uciekeć? To ra¬czej nie cholerne Newgate.

- Rzeczywiście.

Ujął jej ramię z taką siłą, że Jo nie miała innego wyboru, jak tylko podporządkować się jego woli. Opuścił karetę pierwszy, potem zaś pomógł jej wy¬siąść. Przecięli wysypany żwirem podjazd, zmierza¬jąc ku szerokiemu portykowi. Jo nieświadomie zwolniła kroku.

Przed nią wyrastał ogromny stuletni dwór z ka¬mienia, trzykondygnacyjny, dwuskrzydłowy, wybu¬dowany na francuską modłę. Na poziomie parteru i pierwszego piętra na całej długości potężnych skrzydeł i korpusu głównego ciągnęły się wysokie okna z kamiennymi słupkami, natomiast ostatnie piętro zdobiły rzędy maleńkich mansardowych okien, wyłaniających się z krytego łupkiem cztero¬spadowego dachu.

- Wywiera wrażenie, nieprawdaż? - Stoneleigh przystanął, zamiast jednak, wzorem Jocelyn, pa¬trzeć na budynek, przyglądał się jej.

- Wyglonda trochu jak jakie cholerne mauzo¬leum.

Wicehrabia jedynie chrząknął, jakby wiedział, że Jo wcale tak nie myśli.

- Wybudował go mój prapradziadek, pierwszy wicehrabia, w początkach osiemnastego wieku - wyjaśnił. - Przez pewien czas pełnił on funkcję ambasadora przy królu Francji.

- Co pan powisz?

- Wydajesz się tak doskonale poinformowana, iż dziwi mnie twoje zaskoczenie.

Uśmiechnęła się leciuteńko.

- Wim dużo o pońskich złych nawykach - odpar¬ła - ale ani jednej pieprzonej rzeczy na temat poń¬skiej cholernej błękitnokrwistej familii.

Ponownie złapał ją za ramię•

- Możesz być pewna, iż nim skończymy, ja po¬znam cię bardzo dokładnie.

Pociągnął ją w stronę wejścia. Minęli kamerdy¬nera, który przytrzymał dla nich masywne fronto¬we drzwi, i wkroczyli do wielkiego holu. Z lśniącą marmurową posadzką, pięknie rzeźbionymi gzym¬sami oraz sklepionym beczkowo sufitem, ozdobio¬nym oszałamiającym malowidłem, przekraczał on naj śmielsze wyobrażenia Jo. Z chęcią przystawała¬by co krok, by podziwiać każdy finezyjnie wykona¬ny detal, jednak tym razem wicehrabia nawet nie zwolnił.

- Dokąd mnie pan prowadzisz? - zapytała, za¬pierając się piętami, tak iż musiał się zatrzymać.

Uniósł kącik ust w półuśmiechu.

- Do mojej sypialni, oczywiście. Nie przepuści¬łem żadnej londyńskiej łatwodajce, dlaczego mia¬łabyś zatem stanowić wyjątek?

Jocelyn ze świstem wypuściła powietrze.

- Jak pan śmie sugerować, że ja ... że ja ...

Rayne ujął ją za ramiona i pociągnął w górę, aż stanęła na palcach.

- Nie jesteś ulicznym mętem, chociaż doskonale takiego udajesz - stwierdził. - Kim więc, do diabła, jesteś?

- Powiedziałam, że dowiesz się pan tuż przed tem, nim pana zabiję.

Przez chwilę piorunowali się wzrokiem.

- Farthington! - zawołał Rayne, zwracając się do niskiego, odzianego w czerń kamerdynera, któ¬ry stał kilka kroków od nich.

Drobny mężczyzna rzucił się naprzód. - Słucham, waszą lordowską mość?

- Odprowadź pannę ... Smythe do pokoju gościnnego. Tego nad moją sypialnią. Każ przygoto¬wać dla niej kąpiel, a ja rozejrzę się tymczasem za jakąś przyzwoitą suknią.

- Tak jest, sir.

Wicehrabia spojrzał na Jo surowo.

- Moi ludzie zostaną poinstruowani, iż nie wol¬no ci opuszczać tego domu - oznajmił. - Mamy wiele kwestii do omówienia.

- Nie mam panu do powiedzenia nic, czego nie dałoby się wyrazić za pomocą pistoletu.

- Tylko spróbuj, a spędzisz tę noc w Newgate - zagroził, na co Jo zacisnęła szczęki. - Idź teraz na górę i zdejmij te łachmany.

Jocelyn wyprostowała się sztywno, uniosła bro¬dę i odwróciła się do maleńkiego siwowłosego ka¬merdynera. Spoglądał na nią z pogardą, zacisnąw¬szy usta w wyrazie najwyższego potępienia. Prze¬kazał polecenia wicehrabiego służącemu, rzucił J o kolejne pełne odrazy spojrzenie i ruszył w stronę schodów.

Jo ani drgnęła.

Kamerdyner zrobił kilka kroków, dzwoniąc butami na czarno-białym marmurze, nim się zorien¬tował, że Jo za nim nie idzie.

- Czy będzie pani łaskawa podążyć za mną? - był zmuszony zapytać.

- Z najwyższą przyjemnością - odparła Jocelyn swoją najlepszą salonową angielszczyzną• Zdumienie, jakie odmalowało się na twarzy ka¬merdynera, ustępowało jedynie wyrazowi irytacji na przystojnym obliczu wicehrabiego.

- Nie mogę się już doczekać naszej rozmowy, panno Smythe - rzucił prześmiewczo ten ostatni, lecz Jo nawet się nie obejrzała.

 

Rozdział 2

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin