Zeydler-Zborowski_Zygmunt_-_Zbrodnia_na_Cyrhli_Toporowej.doc

(673 KB) Pobierz

Zygmunt Zeydler Zborowski

 

 

 

Zbrodnia na Cyrhli Toporowej

 

1970

 

Rozdział I

 

  Wszystko było już od dawna przygotowane. Pokój w „Halamie” zarezerwowany, syrenka gruntownie wyremontowana. Ewa kupiła sobie „twarzowe” deski, trzy swetry, śliczny skafander i „szałowe” elastyczne spodnie. Jacek ograniczył swoje zakupy do pary rękawic. Uważał, że nie warto wydawać pieniędzy na ciuchy, które po zimowym miesiącu będą cały rok leżały w walizce.

  Oboje bardzo cieszyli się na ten wyjazd. W ostatnich latach tak się jakoś składało, że osobno spędzali urlopy. To Ewa musiała odwiedzić chorego ojca, to znowu Jacek nie mógł się ruszyć z Warszawy, kiedy Ewa wybrała się na wycieczkę do Jugosławii. Innym razem mieli jechać nad morze i w ostatniej chwili Ewę zatrzymano w zespole. Pokłócili się i zostali w domu. Nie bardzo im się wiodły te wspólne wyprawy. Teraz nareszcie nic nie stało na przeszkodzie, żeby razem spędzili uroczy miesiąc w górach. Wprawdzie Jacek miał zamiar trochę pracować, zabierał nawet ze sobą maszynę do pisania, ale nie będzie przecież po całych dniach ślęczał nad tym librettem. Wystarczy, jak przeznaczy na to dwie, trzy godziny dziennie. Kazik także na pewno zechce trochę pojeździć na nartach. Całego czasu nie spędzi przy fortepianie.

  Pogoda zapowiadała się dobra. Z Zakopanego nadciągały optymistyczne wieści. Dużo śniegu, dużo słońca, dużo podhalańskich kociaków. Raj dla narciarzy.

  — Tak się cieszę — mówiła Ewa, przymierzając swoje narciarskie stroje. — Zobacz, jak mi fantastycznie w tym swetrze. No, powiedz, że ci się podoba.

  Jacek zmrużył oczy, oślepiony gwałtowną czerwienią. — Może troszkę zbyt jaskrawy… — próbował wyrazić swe zdanie.

  — Jaskrawy?! — oburzyła się Ewa. — Czy tobie w ogóle warto coś pokazać? Ty się absolutnie nie znasz na obecnej modzie. Teraz się właśnie nosi takie jaskrawe rzeczy. Zobaczysz, jak ten sweter zagra na śniegu. Fantazja.

  Jacek w takich momentach nie oponował. Wiedział, że to jest bezcelowe i wolał nie rozpętywać długotrwałej dyskusji, a raczej długotrwałego monologu Ewy na temat jego ignorancji i współczesnej mody kobiecej. Lubił spokój i od dawna kierował się zasadą, że „moja żona ma zawsze rację”. Początkowo miewał różne wątpliwości, ale z biegiem czasu zrozumiał, że stosowanie tej maksymy zapewnia mu stosunkowo miłe i bezkonfliktowe pożycie małżeńskie, z małymi wyjątkami, oczywiście. Ewa natychmiast po wyjściu z Urzędu Stanu Cywilnego mocno wzięła w ręce ster rządów i nie znosiła opozycji. Wolał się jej nie sprzeciwiać, tym bardziej, że rzeczywiście przeważnie miała rację. Natura obdarzyła ją trzeźwym, zdrowym rozsądkiem, a praca w adwokaturze pogłębiła jeszcze wrodzone cechy. W błędzie jednak byłby ten, kto by sądził, że żona Jacka niczym nie przypominała swej sławnej imienniczki z rajskiego ogrodu. Ewa należała do tych rzadko spotykanych kobiet, które potrafią połączyć energię, zdolność logicznego rozumowania, inicjatywę z kobiecym wdziękiem. Na pierwszy rzut oka nie robiła wrażenia przysłowiowej Herod–baby. Była niezbyt wysoki raczej drobna. Miała gęste, ciemnokasztanowate włosy, duże niebieskie oczy, którym, w odpowiednich momentach, umiała nadać tak niewinny, tak dziecięcy wyraz, że wprowadzała w błąd najbardziej wytrawnych znawców kobiet. Jacek nie był zresztą takim wytrawnym znawcą, uległ oczywiście z łatwością tym pełnym naiwności spojrzeniom niebieskich oczu. Dopiero po ślubie zorientował się, że nie ożenił się z naiwnym dzieckiem. Czy tego żałował? Raczej nie. Mimo pozorów pewnej szorstkości miał usposobienie chwiejne, niezdecydowane, nie zawsze dokładnie wiedział, czego chce, i taka kierownicza rola żony w gruncie rzeczy mu odpowiadała. Czuł się mniej odpowiedzialny za ich wspólne życie, a zawsze bał się wszelkiego rodzaju odpowiedzialności. Powszechnie uważano ich za dobre małżeństwo i to była prawda. Dobrze im było ze sobą. Ona kierowała wszystkim energicznie, rozsądnie, z dużym wyczuciem taktu i realnej rzeczywistości. On wnosił do ich życia fantazję, literacką wyobraźnię, poetyckie nastroje. Uzupełniali się. On pod jej wpływem uczył się realnie i konkretnie patrzeć na wiele spraw, ona zaś zrozumiała, że nie zawsze trzeba być tak bardzo konkretną i tak bardzo realną, że świat fantazji także ma swoje uroki.

  Mieli wyjechać w niedzielę rano. W sobotę Jacek wcześniej niż zwykle wrócił do domu. Po drodze kupił sobie zieloną flanelową koszulę i teraz przymierzał ją przed lustrem. Kołnierzyk wisiał na szyi jak chomąto, ale la to rękawy były za krótkie. „Spierze się” — pocieszał się przyglądając się kołnierzykowi i zaraz przeraził się na myśl, co się po praniu stanie z rękawami. — No, to się utnie i będą krótkie — mruknął i zdjął z pawlacza walizę.

  Właśnie zastanawiał się nad zagadnieniem, czy ma zapakować jakieś ubranie, czy też wystarczą mu swetry i spodnie, gdy szczęknął zamek u drzwi i weszła Ewa. Jeden rzut oka upewnił go, że coś nie jest w porządku. Miała tak ponurą minę, że w żaden sposób nie można ją było posądzić o dobry humor.

  — Nie jadę — powiedziała rzucając na tapczan siatkę z zakupami.

  Z wrażenia aż się zatoczył.

  — Zwariowałaś? Jak to nie jedziesz?

  — Zwyczajnie, nie jadę.

  — Ale o co chodzi? Co się stało?

  — Grypa.

  — Źle się czujesz?

  — Czuję się wyśmienicie.

  — Więc co…?

  Zdjęła z głowy futrzaną czapkę i także cisnęła ją na tapczan. — Chociaż ty mi daj spokój z tymi swoimi pytaniami.

  W porywie nagłej złości kopnął walizkę. — Chyba mam prawo wiedzieć, do diabła, dlaczego nie chcesz jechać? Wszystko przygotowane, ustalone… Co się stało?

  — Przepraszam cię — powiedziała spokojniej — ale szlag mnie trafia. Wyobraź sobie, że pół naszego zespołu leży na grypę. Muszę zastąpić kolegę w bardzo poważnej sprawie.

  — Niech go kto inny zastąpi. Dlaczego akurat ty…?

  — Ojej, nudny jesteś. Tłumaczę ci przecież, że wszyscy chorują. Nie ma go kto zastąpić. A sprawa jest poważna i skomplikowana. Poszlakowa. Facet jest oskarżony o zamordowanie żony. Przesunąć terminu nie można, Zieliński ma czterdzieści stopni gorączki. Nie ma rady. Muszę zostać.

  — Przecież to kwestia jednego dnia.

  Wzruszyła ramionami. — Nie bądź dziecinny. Nie znasz się na tym. Sprawa jest za dziesięć dni, ale przecież ja się muszę do niej przygotować. Kierownik zespołu mnie prosił. Nie mogę odmówić. Mnie także zastępowali, jak mi robiono operację ślepej kiszki.

  — To było dawno — próbował argumentować Jacek.

  — No, to co z tego, że dawno? Nie mogę odmówić. Rozumiesz? Nie mogę.

  Jacek znowu kopnął walizkę. — W takim razie ja także nie jadę! — krzyknął wściekły.

  — Nie możesz tego zrobić.

  — Właśnie, ze mogę. Nie jadę i już. Nikt mnie nie zmusi.

  — Nie można tak. Kazik czeka na ciebie w „Halamie”.

  — To niech czeka. Pies z nim tańcował. A zresztą zadzwonię do niego, żeby nie czekał, bo nie przyjadę.

  Wzięła go za rękę i pociągnęła ku sobie. Usiedli na tapczanie.

  — Posłuchaj mnie, Jacku Ty musisz jechać. Jeżeli uda wam się ta komedia muzyczna, to wpadnie nam sporo grosza. Nie można tego lekceważyć. Gdybyś jechał dla samej przyjemności, to co innego, ale przecież jedziesz pracować.

  — Bez ciebie nie jadę — upierał się z już trochę mniejszym przekonaniem.

  — Pojedziesz, pojedziesz. — Objęła go za szyję i pocałowała mocno w usta. — Proszę cię, Jacusiu, nie histeryzuj. Jedź. Napiszesz coś bardzo dobrego. Może uda mi się za dwa tygodnie przyjechać do ciebie.

  — Mieliśmy być razem cały miesiąc — mruknął.

  — No tak, oczywiście, ale to siła wyższa. Sama się tym bardzo zdenerwowałam, bo miałam ogromną ochotę pojeździć z tobą na nartach i trochę z tobą poflirtować — dodała zaglądając mu zalotnie w oczy. — No, ale trudno. Nic na to nie poradzimy. Takie już jest życie. Nie można wszystkiego przewidzieć.

  — Ale przyjedziesz do mnie? — spytał.

  — Postaram się. Chyba wiesz, że zrobię wszystko, co będę mogła, żeby przyjechać.

  Próbował jeszcze oponować, powiedział, że przecież mogą całą tę wyprawę odłożyć, że zadzwoni do Kazia… Nie pozwoliła mu skończyć. Położyła mu palec na wargach i oświadczyła stanowczo. — Nie ma o czym mówić. Jutro jedziesz, tak jak było zaplanowane, a potem ja postaram się do ciebie przyjechać. Mam nadzieję, ze cię tam żadna babka nie uwiedzie.

  — To nigdy nie wiadomo. Nie powinno się puszczać męża samego. Kto wie, co się może zdarzyć?

  — Pokojówki w „Halamie” to moje przyjaciółki — roześmiała się. — Od razu powiedziałyby mi.

  — Nie muszę przecież tych rzeczy robić w „Halamie”.

  Pogroziła mu palcem. — Oj, Jacusiu, Jacusiu, uważaj. Bo jak ja sobie przygrucham jakiegoś szałowego młodziana, to będzie gorzej.

  Wydął pogardliwie wargi. — E, nie ma strachu. Ty masz do czynienia tylko z przestępcami. Romans z facetem, który siedzi w kryminale, to nie groźne.

  — Każdy kryminalista w końcu wychodzi kiedyś z więzienia.

  — Bardzo wątpię, czy po paru latach kryminału ma się ochotę na flirty.

  — Oczywiście, ze ma się ochotę, i to ogromną. Przecież się tęskni.

  — Ja także jestem stęskniony, chociaż nie siedziałem w więzieniu — powiedział Jacek.

  Pogładziła go po włosach. — Mój ty niedopieszczony biedaku.

  — A coś ty myślała? Oczywiście, że jestem niedopieszczony. Przecież ty nigdy nie masz dla mnie czasu. Albo siedzisz w sądzie, albo w zespole, a wieczorem tak jesteś zmęczona…

  — Pracuję, mój drogi, ciężko pracuję.

  — Do diabła. Kobiety nie powinny pracować.

  — Zarób tyle, żeby wystarczyło na nas dwoje.

  — A jak mi pójdzie ta komedia i dużo zarobię, to rzucisz adwokaturę7

  Zawahała się. — Nie jestem tego zupełnie pewna. Lubię swój zawód. A zresztą to są czysto teoretyczne rozważania. Musielibyśmy chyba odziedziczyć jakiś ogromny spadek, żebym mogła odgrywać rolę niepracującej żony.

  — Czasem bardzo do tego tęsknię — westchnął melancholijnie Jacek — Chciałbym i odziedziczyć spadek, i mieć niepracującą żonę. Niestety, nie przypominam sobie, abym miał w Ameryce bogatego wujka. A ty?

  — Ja mam wujka, ale mieszka w Sochaczewie i nie jest bogaty, raczej wprost przeciwnie.

  Jacek machnął ręką. — Z tego wynika, że nie musimy sobie zawracać głowy spadkiem. Czy już nigdzie dzisiaj nie wychodzisz7

  — Nie.

  — To doskonale. Zrobimy pyszną kolacyjkę z wódeczką, a potem przypomnimy sobie naszą noc poślubną.

  Potrząsnęła głową. — Niestety, nic z tego, kochanie.

  Miał tak zawiedzioną minę, ze parsknęła śmiechem. — Nie martw się tak strasznie. Powetujemy sobie innym razem.

  — Zawsze „innym razem” — mruknął, z trudem panując nad ogarniającym go gniewem. — Co ty sobie wyobrażasz, że ja się po to ożeniłem, żeby żyć w celibacie? Mogłem pójść na księdza albo wstąpić do klasztoru.

  — To nie moja wina.

  — Zawsze robisz mi takie kawały.

  — Przecież nienaumyślnie.

  Otworzył walizkę i zaczął się pakować. — Zobaczysz, ze w Zakopanem przygrucham sobie jakiegoś kociaka.

  — Nie zrobisz tego. Wiem, że mnie kochasz. Nie zdradziłbyś mnie z pierwszą lepszą ciziulą.

  — Przede wszystkim nie musi być taka pierwsza lepsza, a poza tym nie mam zamiaru trwać w cnocie przez całe życie.

  Pocałowała go w policzek. — No, no, nie dąsaj się już. Nie do twarzy ci z tym. Przyjadę tam do ciebie. Obiecuję, że będę „szałową” babką. Zobaczysz. A tymczasem popracujecie sobie grzecznie z Kaziem, pojeździsz na nartach, pochodzisz na dalekie spacery i nie będziesz myślał o żadnych głupstwach. Pamiętaj, żebyś nie pił wódki.

  — No, to cóż ja tam będę wreszcie robił? — jęknął Jacek. — Kociaki nie, na wódkę nie. Po cholerę pojadę do tej „Halamy”?

  — Powiedziałam ci już, co będziesz robił. Praca, narty, spacery, gimnastyka. Świetnie ci zrobi taki tryb życia. Odetchniesz trochę od posiedzeń w „Spatifie”. Zaczekaj. Pomogę ci się spakować, bo w ten sposób to nawet jeden sweter nie zmieści się do walizki. Mógłbyś się wreszcie nauczyć pakować. Narty masz w porządku?

  — A bo ja wiem? Nie zaglądałem jeszcze do nich.

  — No, to na co czekasz? Bierz klucze i leć do piwnicy po narty. Trzeba było już parę dni temu sprawdzić, czy wszystko gra. Pamiętam, że coś tam z twoimi wiązaniami było nie w porządku…

  — Nie ma tragedii. Najwyżej dam w Zakopanem do naprawy. Jest tam taki dobry fachowiec na Krupówkach. Pamiętasz jego slogan reklamowy: „Narciarze, nie łamcie nóg, łamcie narty”. Sympatyczny facet. Za parę złotych zrobi mi, co trzeba.

  Kiedy przyniósł z piwnicy narty, okazało się, że rzeczywiście trzeba było to i owo poprawić. Dla zakopiańskiego fachowca szykowała się niewielka robota.

  — Skończ się pakować — powiedziała Ewa — a ja tymczasem zajmę się kolacją. Potem obejrzymy sobie telewizję. Kupiłam parówki. Będziesz jadł?

  — Jak nie ma co innego, to będę jadł parówki. Co mam robić?

  — A co byś chciał? Pieczonego bażanta?

  — Mógłby być i pieczony bażant. No, ale zagrzej już te parówki. Prawdę mówiąc, trochę mi się chce jeść po tym związkowym obiadku. Schowałem jeszcze z ostatniego przy jatka butelczynę. Napijemy się. Chyba nie masz nic przeciwko temu?

  — Jak ze mną pijesz, to nie mam nic przeciwko temu. Nie lubię tylko, jak chlasz w „Spatifie” beze mnie.

  — Nie przesadzaj. Tak często się znowu nie zdarza.

  — Wystarczająco często.

  — Trzeba dobrze żyć z ludźmi.

  — Czy koniecznie przy wódce?

  — Taki już u nas zwyczaj. Abstynent uważany jest za człowieka niepewnego pod każdym względem.

  Po czterech kieliszkach „Soplicy” Jacek się rozrzewnił.

  — Biedactwo moje kochane. Ja będę tam sobie jeździł na nartach, a ty tutaj musisz bronić jakiegoś mordercy. Oj życie, życie. Strasznie mi przykro, Ewuniu. Naprawdę.

  — Nie rozczulaj się i wstaw już tę butelkę do kredensu — powiedziała rzeczowo Ewa. — Tak, jak mówiłam, stanę w tej sprawie, załatwię wszystkie formalności i przyjadę do ciebie. Nie ma co rozpaczać.

  — Kiedy mi cholernie przykro — upierał się Jacek.

  — To niech ci nie będzie przykro. Postaraj się napisać z sensem to libretto.

  — Myślisz, że to tak łatwo pisać z sensem? Ty masz swoje kodeksy i paragrafy. Wiesz zawsze, czego się trzymać. A cóż my, biedni literaci? Jedna wielka niewiadoma.

  — Jak napiszesz coś dobrego, to wiadomo, że jest dobre.

  — Nie zawsze, nie zawsze. Czasem dopiero w ileś tam lat po śmierci pisarza odkrywa się jego wielkość.

  — Nie filozofuj, tylko tak napisz, żeby się ludzie na twojej komedii bawili, żeby się śmieli.

  — Żądasz ode mnie, żebym zniżył swój lot do gustów prymitywnej gawiedzi?

  — Przestań się wygłupiać i zostaw w spokoju tę butelkę. Mówiłam ci, żebyś ją schował do kredensu.

  Jacek westchnął. — O Boże, jak ty zupełnie nie rozumiesz duszy artysty.

  — Proszę, żeby dusza artysty już więcej nie piła wódki. Słyszałeś?

  — Słyszałem. Już chowam, kochanie.

  — A teraz może zobaczymy, co jest w telewizji.

  — Przyznam ci się, ze jestem śpiący. Zmęczyły mnie przeżycia dnia dzisiejszego.

  — No, to chodźmy spać — zgodziła się Ewa.

  Nazajutrz była niedziela. Wstali wcześnie.

  Ewa, przygotowując śniadanie, powiedziała: — Nie pozwolę na to, żebyś się tłukł wozem po nocy. Ślisko, jeszcze ci się coś przytrafi.

  — Wiesz przecież, kochanie, że ja jeżdżę bardzo ostrożnie.

  — Nawet i najostrożniejsi kierowcy lądują czasem w rowie. Wstawaj, wstawaj, pośpiesz się.

  — Czy ja jeszcze się kiedykolwiek w życiu wyśpię? — ziewnął szeroko.

  — Wyśpisz się w „Halamie”. Ruszaj się. Z życiem.

  Po śniadaniu okazało się, że Jacek nie zabrał najpotrzebniejszych rzeczy i Ewa musiała przepakować walizkę. Nie straciła jednak spokoju i pogody ducha.

  — A maszynę do pisania zapakowałeś?

  — Jeszcze nie.

  — No, to prędzej. I nie zapomnij zabrać papieru i kalki, bo w Zakopanem nie dostaniesz.

  Wreszcie wszystko było gotowe. Jacek zniósł walizkę na dół. Umieścił ją w bagażniku, a maszynę położył na tylnym siedzeniu.

  — Nie zabieraj po drodze żadnych autostopowiczów — upomniała go Ewa. — Kto wie, na jakiego bandziora możesz trafić.

  — W zimie nie ma autostopowiczów — mruknął zmęczony Jacek.

  — Tak ci mówię, na wszelki wypadek. Motor działa?

  — Idealnie. Przecież jest po generalnym remoncie.

  — No, to uważaj, Jacusiu, i jedź. Zadzwoń do mnie z Zakopanego.

  — Oczywiście. A ty przyjeżdżaj jak najprędzej.

  — Postaram się. Do widzenia.

  Pocałowali się i Jacek wsunął się za kierownicę.

  — Uważaj, żebyś nart nie zgubił! — krzyknęła jeszcze za nim Ewa.

  Nie usłyszał. Odetchnął głęboko i zmienił bieg. Syrenka szła posłusznie jak dobrze ujeżdżony koń.

  Było pogodnie. Mimo że jeszcze nie skończył się luty, blask słońca miał już w sobie coś z nadchodzącej wiosny. Wyludnione ulice błyszczały niedzielnym nastrojem. Nikt się nie śpieszył do pracy. Pustawe tramwaje podzwaniały sennie.

  Jacek czas jakiś jechał chmurny i niezadowolony z życia. Dręczyły go wyrzuty sumienia, że zostawił Ewę samą. W pewnym momencie miał nawet ochotę zawrócić i powiedzieć, że w takim razie on także zostaje. Nie zrobił jednak tego. Wiedział, że nigdy by się na to nie zgodziła. Z ponurą miną ściskał w rękach kierownicę i przyrzekał sobie, że już nigdy więcej nie ruszy się bez Ewy z Warszawy. Niech sobie mówi, co chce, nie wyjedzie bez niej i już. Ostatecznie on także ma tu coś do powiedzenia. Ale kiedy minął ostatnie domy przedmieścia i ośnieżone pola błysnęły ku niemu rozległą bielą, pojawiła się pierwsza wątpliwość. Czy rzeczywiście jest taki bardzo niezadowolony z tego, że jedzie sam? Myśli te odepchnął z oburzeniem, ale niepewność pozostała. „Przecież kocham Ewę i bardzo chciałem jechać razem z nią” — przekonywał z zapałem sam siebie.

  „Pomyśl, jaki będziesz swobodny w Zakopanem” — zadźwięczał jakiś przekorny głos.

  „Zupełnie niepotrzebna mi ta swoboda. Nie mam zamiaru zdradzać Ewy…”

  Kto zaraz mówi o zdradzie? Swoboda przydaje się nie w tych sprawach. A zresztą jeżeli się trafi jakaś interesująca narciarka, to przecież taki niewinny, sportowy flircik… Nie trzeba się zarzekać. Raz się żyje. Ostatecznie już sześć lat są przykładnym małżeństwem. Sześć lat. Jak ten czas piekielnie leci. Wydaje się, że dopiero przed paroma tygodniami byli w Urzędzie Stanu Cywilnego. Kazik był ich świadkiem. Nielicho wtedy popili u Dziennikarzy. Ewa zapewniała, że jak pan młody chuchnął na ślubny bukiet, to wszystkie kwiaty zwiędły. Sześć lat. Uśmiechnął się do tych wspomnień. Sześć lat był wiernym, przykładnym mężem. Czy takim bardzo przykładnym? No, mniej więcej. Ale wiernym na pewno. Czy dlatego, ze poza Ewą inne kobiety dla niego nie istniały? Chyba nie. Trzeba umieć się zdobyć na szczerość choćby w stosunku do siebie samego. Nie zdradzał Ewy, bo był na to zbyt leniwy, a poza tym panicznie bał się wszelkiego rodzaju komplikacji życiowych. Któż to wie, jakie konsekwencje mogą wyniknąć z jakiejś przelotnej przygody? Przyczepi się dziewczyna i co potem robić z tym fantem? A, nie daj Boże, jakiś szantaż. Nie, nie, lepiej nie ryzykować.

  Słońce mocno przygrzewało. Oblodzona powierzchnia osy zaczynała się gdzieniegdzie pokrywać miękkim, gęstym błotem. Z przydrożnych drzew zrywały się zziębnięte wrony i ospale machając skrzydłami odlatywały ku czerniejącym na horyzoncie lasom.

  Jacek dość prędko uporał się z myślami, które psuły mu humor. Nie potrafił zbyt długo martwić się czymkolwiek i nie znosił żadnych problemów. Od wczesnej młodości zawsze dążył do życia beztroskiego, pozbawionego konfliktów, niebezpieczeństw, skomplikowanych sytuacji. Lubił śmiać się, bawić, wszystko traktować lekko, pogodnie. Nie lubił ryzykować.

  Zwiększył szybkość, pogwizdywał „Most na rzece Kwai”, uśmiechał się do pokrytych śniegiem pól i do wron. W gruncie rzeczy był zadowolony, że przez te dwa tygodnie sam będzie w Zakopanem. Nie mam się co martwić. Ewa przecież przyjedzie. Sześć lat minęło, jak z bicza strzelił, to i te dwa tygodnie przelecą. Jeżeli wygra tę trudną sprawę, to będzie sławna. Trzeba czasem się poświęcić.

  Już zupełnie uspokojony, zaczął rozmyślać nad tym, jak sobie uprzyjemnić pobyt w Zakopanem. Wiedział, że Kazik jest chłopak „na medal” i ze we dwóch wykombinują coś interesującego. Dodawał więc gazu i uśmiechał się do swych planów.

  Niedaleko Krakowa zaczęło coś podejrzanie stukać w motorze. „Co, u diabła? — pomyślał zaniepokojony Jacek. — Przecież dopiero odebrałem wóz z generalnego remontu”.

  Nacisnął hamulec, wysiadł, obszedł samochód dookoła, podniósł maskę i zajrzał do motoru, ale ponieważ od urodzenia odnosił się z niechęcią do techniki, nie dostrzegł więc żadnego uszkodzenia i ruszył w dalszą drogę.

  Syrenka, stękając, prychając i pokasłując, z trudem dowlokła się do Wawelskiego Grodu. Było rzeczą oczywistą, ze w tej sytuacji nie ma mowy o kontynuowaniu podróży.

  Jacek zatrzymał się przed kościołem Mariackim i bezradnie rozejrzał się po rynku. Gdzie tu szukać w niedzielę jakiegoś mechanika?

  Zaczepiał przechodniów, chcąc się czegoś dowiedzieć. Nagabywani albo w milczeniu potrząsali głowami, albo mówili: — Zaczekaj pan do poniedziałku. Dzisiaj święto.

  Szukać hotelu, noclegu… Istna rozpacz. I co zrobić z syrenką? Gdzie znaleźć jakiś garaż?

  — Klął na czym świat stoi i z ponurą miną przechadzał się po rynku, spoglądając z nienawiścią na gołębie, jakby to one były powodem jego niepowodzenia. Wreszcie jednak natrafił na chłopaka, który powiedział: — Ojciec mojego kolegi ma warsztat samochodowy. Jeżeli nie śpi, to może by zreperował.

  — To świetnie — ucieszył się Jacek. — A wiesz, gdzie mieszka ojciec kolegi?

  — No chyba.

  — Zaprowadzisz mnie do mego?

  — Dlaczego nie? Jak pan da na kino…

  — Oczywiście, że dam ci na kino. Siadaj.

  Dychawiczna syrenka zaczęła krążyć po ulicach Kratkowa. Jacek słabo znał miasto i nie bardzo orientował się, gdzie jadą. W pewnej chwili ogarnęły go nawet wątpliwości, czy w ogóle istnieje ten warsztat samochodowy, którego właścicielem jest ojciec kolegi.

  Wreszcie jednak chłopak powiedział: — To tutaj.

  Zatrzymali się przed drewnianym płotem, który odgradzał od ulicy spore podwórze.

  — Niech pan idzie na pierwsze piętro i niech pan zapyta o pana Szymczyka.

  — A może ty byś, kochany, zobaczył, czy pan Szymczyk nie śpi? — zaproponował Jacek.

  — Dobra.

  Chłopak pobiegł i po kilku minutach wrócił. — Pan Szymczyk powiedział, ze w niedzielę nie pracuje. Chyba za dodatkową zapłatę.

  — Oczywiście, że zapłacę dodatkowo.

  — No, to niech mi pan da na kino i zgodzi się z panem Szymczykiem.

  Jacek wyjął dwadzieścia złotych. — Dziękuję ci. Idź na film panoramiczny.

  Schody były drewniane, niewygodne i dawno nie myte. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i odgrzewanego bigosu.

  Pan Szymczyk okazał się barczystym, brzuchatym mężczyzną w średnim wieku. Nie wdawał się w żadne pogawędki, naciągnął granatowy, powalany smarami kombinezon i zeszedł na dół do samochodu.

  Dokładne oględziny syrenki nie dały zachwycającego rezultatu. — Szmelc — powiedział krótko Szymczyk. — Na złom.

  — Jak to szmelc? — oburzył się Jacek. — Wóz po generalnym remoncie.

  — Generalnie pana nabili w butelkę. Tylko w Warszawie taką fuchę mogą puścić. Tutaj u nas, w Krakowie, to by się nie zdarzyło.

  — No, to co będzie9 — jęknął zrozpaczony Jacek.

  — Nic nie będzie. Pojedzie pan dalej koleją.

  — Nic się nie da zrobić z tym wozem?

  — Może by się coś i dało, ale to musi potrwać ze dwa tygodnie.

  — O rany boskie. Dwa tygodnie?

  — A co pan myślał. Trzeba wszystko rozmontować, dać nowe części… Od cholery roboty. Dwa tygodnie to i tak prędko.

  Jacek przyłożył dłoń do rozpalonego czoła. — Co ja zrobię?

  Szymczyk wzruszył ramionami. — Nie ma tragedii. Przenocuje pan w Krakowie, a jutro pojedzie pan do Zakopanego pociągiem albo autobusem.

  — Odzwyczaiłem się już od podróżowania pociągiem.

  — To się pan z powrotem przyzwyczai. Przecież od urodzenia nie miał pan syrenki.

  W tym momencie rozległ się warkot motoru. Tuż przy nich zatrzymał się duży zielony wóz.

  — Dzień dobry, panie Szymczyk. Co się pan tak martwi tą syrenką?

  — A, tutaj ten pan ma kłopoty w podróży. Wóz mu się rozkleił.

  — Daleko pan jedzie?

  — Do Zakopanego.

  — Ja także jadę do Zakopanego. Jeżeli więc chciałby pan skorzystać z okazji, to proszę bardzo. Mam dosyć miejsca.

  Dopiero teraz Jacek uważniej przyjrzał się nieznajomemu. Twarz śniada, mocno zarysowana, regularne rysy. Gęsta, szpakowata czupryna, zaczesana starannie do góry. Wysiadł z wozu i zbliżył się do stojących przy syrence mężczyzn. — Pan pozwoli, ze się przedstawię. Nazywam się Helberg. Bardzo będzie mi miło, jeżeli zechce mi pan towarzyszyć w podróży.

  — Nie chciałbym panu sprawiać kłopotu — bąknął Jacek, uścisnąwszy wyciągniętą dłoń.

  — Żaden kłopot. Przecież pan widzi, że jadę sam. — Podał rękę Szymczykowi i spytał: — Jak tam z tą plandeką? Wykombinuje mi pan coś?

  — W przyszłym tygodniu na pewno. Może pan dyrektor być spokojny.

  — Liczę na pana.

  Jacek tak był zachwycony nadarzającą się okazją, że nawet nie uzgodnił ceny z Szymczykiem. Zostawił syrenkę na pastwę losu i wsiadł do zielonej chevrolety.

  — Czy nie zapomniał pan bagażu? — spytał Helberg.

  Jacek zmieszał się. — A tak, rzeczywiście. Przepraszam. Zupełnie straciłem głowę. Oczywiście. Mam walizkę, maszynę, narty….

  Szymczyk otworzył bagażnik i wyjął walizkę. — Zostawia mi pan swojego grata?

  — No tak. Naturalnie. Mam nadzieję, że mi pan dobrze wyremontuje wóz.

  — W każdym razie lepiej, niż to panu zrobili w Warszawie.

  — Może pan być zupełnie spokojny — wtrącił się do rozmowy Helberg. — Do pana Szymczyka można mieć zaufanie. Zreperuje panu wóz pierwszorzędnie i skóry z pana nie zedrze.

  — To najważniejsze — powiedział Jacek. — Nawet żeśmy nie ustalili ceny.

  — Zgodzimy się — uśmiechnął się szeroko Szymczyk, zadowolony z pochwały. — Niech pan się nic nie martwi. Robota będzie wykonana na medal. Życzę przyjemnego urlopu.

  Jacek ulokował swój bagaż w chevrolecie i usiadł koło Helberga. „Taki wóz mieć — pomyślał, wsłuchując się w idealną pracę motoru — to dopiero przyjemność.”

  Kiedy wyjechali z miasta, Helberg powiedział: — Sądząc po pańskim bagażu, zapewne jest pan dziennikarzem.

  — Niezupełnie. Jestem literatem.

  — Bardzo przepraszam, ale nie dosłyszałem nazwiska.

  — Badecki. Jacek Badecki.

  — Wstydzę się, ale z literaturą mam bardzo luźny kontakt — uśmiechnął się uprzejmie Helberg. — Taki ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin