125 - Opowieść o duchach i goręjącym sercu.pdf

(472 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07...Ewa wzywa 07
Jerzy Siewierski
OPOWIEŚĆ O DUCHACH I GOREJĄCYM SERCU
714027889.001.png
Na wybrukowanym kocimi łbami placyku przed dworcem czekała tylko jedna taksówka, która natych-
miast zajęła jakaś wielodzietna i objuczona pakunkami rodzina. Było ciemno, pusto i paskudnie. Padał
drobny, ale gesty deszcz, a listopadowy, zimny wiatr dmuchał solidnie i wdzierał się przenikliwym chłodem
pod płaszcz.
Poczekałem z dziesięć minut w nadziei, że jakaś inna taksówka się jednak pojawi, ale w końcu dosze-
dłem do wniosku, że czekać tak mogę w nieskończoność, «u', podszedłem do faceta w kolejarskim mundu-
rze, który nic zwracając uwagi na deszcz i zimno podpierał żelazną kratę, oddzielająca, perony od placyku.
— Proszę pana — zapytałem — gdzie tu będzie ulica Cmentarna.
— A panie, to ona będzie kolo cmentarza...
— A cmentarz gdzie?
— A przy Cmentarnej ulicy, panie. Na samiutkim jej końcu... Pan na cmentarz w taką porę?
—Nie na cmentarz, ale na ulicę Cmentarną —wyjaśniłem.
— A to i dobrze, panie. Bo cmentarz to już zamknięty. O zmroku zamykają, panie...
W końcu mi wytłumaczył, jak trafić nu ulicę Cmentarną. Podziękowałem grzecznie i powędrowałem
we wskazanym kierunku. Na szczęście walizka ważyła tyle, co i nic. Zawierała tylko piżamę, przybory toa-
letowe i koszulę na zmianę Szedłem wiec szybko, popędzany jeszcze podmuchami wiatru.
Byłem tu przed dwudziestu kilku laty. Nie pamiętałem już dobrze drogi na ulicę Cmentarną, ale przy-
pominałem sobie, że to dość daleko od stacji. I pamięć mnie nie zawiodła. Było rzeczywiście daleko. Deszcz
gęstniał, wiatr się wzmagał, a ja szedłem i szedłem przez opustoszałe ulice, mijając nie kończące się szeregi
domów i domków, w których oknach płonęły ciepłe światła, zalane deszczem ogrody, koślawe płoty i nie-
licznych przechodniów przemykających się chyłkiem od latarni do latarni. W końcu spostrzegłem znajomy
cmentarny mur z czerwonej, pokrytej liszajami porostów cegły, zza którego sterczały w niebo ogołocone z
liści mokre gałęzie drzew, krzewów i las kamiennych i żelaznych krzyży...
A zaraz za cmentarzem był dom. który pamiętałem z młodości. Niski, parterowy, pokryty wysokim,
stromym dachem z czerwonych dachówek, obrośnięty dzikim winem, w którego gąszczu w lecie nocowały
ptaki. Wokół był listopadowy mrok. deszcz i dojrzałem tylko światła u niskich oknach, przebijające przez
plątaninę bezlistnych krzewów, zarastających przestrzeń między domem a drucianą siatką ogrodzenia.
Pchnąłem niską furtkę i wąską błotnistą ścieżką podszedłem do drzwi. Po omacku poszukałem dzwon-
ka. Pamiętałem, że gdzieś tu powinien być. I rzeczywiście. Po chwili wymacałem drewnianą rączkę dynda-
jącą na długim łańcuszku. Bo to był laki właśnie dziwny dzwonek, który już wtedy, przed dwudziestu kilku
laty. wydawał mi się okropnie staroświecki.
Szarpnąłem za rączkę raz i drugi. Rozległo się zaskakująco czyste, metaliczne dyndolenie, a w niedługą
chwilę potem zza drzwi, wciąż zawartych, dobiegł przytłumiony kobiecy głos.
— Kto?
Ja do pani Milewskiej. Do pani Eufrozyny... Coś zgrzytnęło, zachrobotało. a potem drzwi uchyliły się z
piskiem słabo naoliwionych zawiasów i jednocześnie bezlitośnie jaskrawym światłem rozbłysnęła żarówka
umieszczona w drucianym koszyczku nad framugą. Drzwi nie uchyliły się zbyt szeroko. Zauważyłem spina-
jący je łańcuch. Młoda dziewczyna o bardzo jasnych, długich włosach, spadających w dół miękką, puszystą
falą. obrzuciła mnie obojętnym i nieufnym zarazem spojrzeniem.
—Pani Milewska dziś już nie przyjmuje — powiedziała. — Proszę przyjść jutro po południu, i Potrzą-
snąłem trzymaną w ręku walizeczką.
— Przyjechałem z daleka. Proszę mnie wpuścić...
Zastanawiała się chwileczkę. Obejrzała mnie jeszcze raz uważnie i podjęła decyzje:
— Niestety, bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. Pani Milewska jest bardzo zajęta... Musi pan prze-
nocować w hotelu. Proszę przyjść jutro.
Już chciała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale zdążyłem zaprotestować:
— Chwileczkę! Niech pani nie zamyka! Pani Milewska czeka na mnie...
— Czeka? — w spojrzeniu jasnowłosej było zdumienie.
— Właśnie. Wie, że miałem przyjechać... Napisała do mnie do Warszawy...
— Niech pan wejdzie — zdjęła łańcuch i wpuściła mnie do środka.
Sionka była ciasna, zagracona i ciemna. Wszystkie drzwi wiodące do pokoi były zamknięte. Na wiesza-
ku zobaczyłem jakieś płaszcze i palta. W kącie stał rozłożony duży, czarny, męski parasol, z którego spły-
wała woda.
Postawiłem walizeczkę na podłodze pokrytej linoleum i zacząłem rozpinać guziki zmoczonego płasz-
cza.
— Nazywam się Watucki — przedstawiłem się. W oczach jasnowłosej panny rozbłysły iskierki zrozu-
mienia:
— A! Pan Watucki! Słyszałam o panu... Moje nazwisko niestety nic chyba panu nie powie. Nazywam
się Radwańska. Mieszkam z panią Milewską... Na imię mi Zofia, dla przyjaciół — uśmiechnęła się nie-
znacznie Zośka... — podała mi rękę.
I kiedy się z nią witałem, jedne drzwi otworzyły się i do sionki weszła drobna, siwa kobieta w ciemnej
sukni z białym koronkowym kołnierzykiem.
Pomyślałem, że nic się nie zmieniła. Przed dwudziestu kilka laty, gdy widziałem ją po raz ostatni, wy-
glądała chyba tak samo. jak dzisiaj. Teraz wydała mi się tylko trochę bardziej krucha i drobna...
Od razu mnie poznała, choć ja z pewnością zmieniłem się bardzo. Przed dwudziestu kilku laty nosiłem
jeszcze krótkie spodnie, byłem okropnie chudy, piegowaty i miałem zawsze podrapane kolana. Liczyłem
sobie wtedy trzynaście lat...
— Stasiu! — wykrzyknęła. — Jak to dobrze, że przyjechałeś! Żebyś wiedział, jak się bardzo cieszę...
Pochyliłem się i z należytym szacunkiem ucałowałem wyciągniętą ku mnie dłoń, wąską, delikatną, po-
krytą siateczką błękitnych pulsujących żyłek i suchą, papierowobiałą skórą.
— Postarałem się przyjechać jak najszybciej... Miałem kilka dni zaległego urlopu za przeszły rok. Po-
stanowiłem go wykorzystać.
— Dobrze, że przyjechałeś. Rozbieraj się. kochanie! Ściągaj płaszcz.
Zdjąłem płaszcz. Gdy wieszałem go na wieszaku obok innych okryć, usłyszałem stłumione głosy, dola-
tujące zza jednych drzwi.
— Chyba nie w porę trafiłem — zacząłem się sumitować. — Ciocia ma gości — wskazałem głową
drzwi, za którymi rozmawiano.
— Nic nie szkodzi. Stasiu. To tylko takie małe spotkanie starych znajomych... Gdybym wiedziała, że
przyjedziesz już dzisiaj, odłożyłabym to spotkanie. Wiesz, zbieramy się tu w każdy ostatni piątek miesiąca...
Taka już tradycja...
— Będę przeszkadzał.
— Nic podobnego. Zjesz coś. odpoczniesz i potem pójdziemy do łych ludzi.. Mogą poczekać I tak się
zdążą nagadać z Alfredem...
Imię to zabrzmiało mi jakoś znajomo, ale jeszcze nic kojarzyłem go z nikim konkretnym.
— Widzisz — ciągnęła — zbieramy się dlatego właśnie w piątki, że w tym dniu tygodnia najłatwiej jest
porozumieć się z Alfredem... Nic wiem. na czym to polega, ale tak właśnie jest... Próbowaliśmy oczywiście
i w inne dni. ale — wyobraź sobie — nic wychodziło... Może ty mi potrafisz wytłumaczyć, mój chłopcze,
dlaczego tak się dzieje? Jesteś człowiekiem wykształconym...
Popatrzyłem na staruszkę ze zdziwieniem. Kim jest ten Alfred? O czym ona właściwie mówi?
Moje zdziwienie musiało być wyraźnie zauważalne, bo pospieszyła z wyjaśnieniami:
— Pamiętasz chyba wuja Alfreda?
Przypomniałem sobie pana Alfreda. Zapamiętałem jego wesołe, nieco wyłupiaste oczy. czerwony no-
chal i sumiasty wąs, najeżony nad górną, zawsze wilgotną, jakby trochę nabrzmiałą wargą. Zapamiętałem
jego tubalny głos, dziwaczny sposób akcentowania słów i ostry zapach tytoniu, którym były przesiąknięte
wszystkie jego ubrania. Zapamiętałem to wszystko nad podziw dobrze, mimo że gdy pan Alfred umierał, nic
miałem jeszcze dziesięciu lal.
— Ach. ciocia mówi o wuju Alfredzie...
— Właśnie. Można się z nim porozumieć tylko w piątki. Od lat zachodzę w głowę, dlaczego się tak
dzieje...
Zerknąłem ukradkiem na pannę Zosię. Miała poważną minę. ale w kącikach jej ust czaił się uśmieszek.
Z wyraźnym, złośliwym zainteresowaniem wpatrywała się we mnie. oczekując, jak zareaguję na słowa Mi-
lewskiej. Postanowiłem, że nie sprawię jej uciechy. Z kamiennym spokojem oznajmiłem: — Nie mam poję-
cia, ciociu, dlaczego tak się złożyło, że z wujem można rozmawiać tylko w piątki... to rzeczywiście dziw-
ne... A może — zaryzykowałem — umarł właśnie w piątek?
— Nie. to nie to — odpowiedziała poważnie, — Umarł we wtorek, a urodził się w czwartek... więc...
Wzruszyła ramionami i z głębokim zamyśleniem spojrzała mi w oczy. Usłyszałem dyskretne parsknięcie,
jakby ktoś dusił się od tłumionego śmiechu. Ponownie zerknąłem na pannę Zosię. Z jej twarzy nie mogłem
jednak niczego wyczytać.
Potem wprowadzono mnie do jednego z pokojów. To była jadalnia. Duży, nakryty białym obrusem stół.
wysoki kredens zwieńczony galeryjkami z drzewa, krzesła o wysokich oparciach... W oknach białe muśli-
nowe firanki. Na parapetach doniczki z pelargoniami. Ściany, podobnie jak przed laty, pomalowane na nie-
biesko, dwa obrazy w ciężkich, złoconych ramach. Na jednym nocny krajobraz parkowy. Staw. dwa łabę-
dzic, wylizany księżyc na granatowym niebie. Na drugim obrazie tłusta, mocno rozebrana niewiasta z jabł-
kiem w ręku. Niewiasta ma starannie wymalowane drobne loczki, cukierkowy uśmiech i różowe krążki ru-
mieńców na okrąglutkich policzkach...
Ach! Jak kiedyś te obrazy mi się podobały... Zwłaszcza ta gola pani z jabłkiem w pulchnej łapce...
Siadam przy stole na wysokim krześle. Naprzeciw zajmuje miejsce panna Zosia Radwańska. Ma mi do-
trzymywać towarzystwa. Milewska odchodzi i już przy drzwiach zapowiada, że za chwileczkę, za małą mi-
nutkę, wróci z kolacją dla podróżnika. Nie wywinę się od kolacji. Starsza pani zna się na prawidłach gościn-
ności.
'Nie mam ochoty się wywijać, bo jestem porządnie głodny. Wyciągam z kieszeni paczkę extra mocnych
bez filtrów, zapalniczkę i zaczynam się bezradnie rozglądać. Panna Zosia spieszy z pomocą. Podaje mi zdję-
tą z kredensu wielką muszlę:
— To będzie dobra popielniczka. Dziękuję.
Odruchowo podsuwam papierosy pannie Zosi. Bez słowa bierze jednego. Podaję jej ogień. Przypala.
Zaciągając się ostrym dymem, pyta z lekkim uśmieszkiem:
— Jest pan zaskoczony?
— Owszem — przyznaję szczerze. — Nie spodziewałem się czegoś takiego...
— Dawno pan nic widział ciotki?
— Ostatnio rozmawiałem z nią dwadzieścia kilka lat temu...
— I tak pan to ładnie zniósł — panna Zosia nadal się uśmiecha. — Ktoś inny na pana miejscu miałby z
pewnością niebywale głupią minę.
— Zawsze staram się. aby mnie nic nie zaskoczyło — wyjaśniam — ale swoją drogą to była mocna
rzecz — przyznaję. Nie miałem pojęcia, że ciocia zajmuje się spirytyzmem. Od dawna?
— Och, odkąd ją znam. A mieszkam tu już cztery lata. Bardzo polubiłam panią Eufrozynę,.. Jest taka
miła, staroświecka i bezradna...
— Z czego właściwie żyje ciotka?
— Nie wie pan tego ?
— Wyznam pani, że nie mam pojęcia.
— Nie interesuje się pan jakoś swoją rodziną... Zrobiło mi się trochę głupio. Ta dziewczyna miała rację.
Zupełnie nic interesowałem się dotąd losami Milewskiej. Dwa razy do roku wysyłałem jej karty pocztowe z
życzeniami. Na Boże Narodzenie i na imieniny. Takież karły otrzymywałem też regularnie od niej. Gdy
dziesięć lat temu umarła moja matka. Milewska przysłała mi grzeczne kondolencje. List, który od niej
otrzymałem przed trzema dniami, był dla mnie prawdziwym zaskoczeniem.
Dłonią, w której trzymałem papierosa, wykonałem nieokreślony, niemrawy gest, który miał wyrażać
zakłopotanie.
— Na nic nie ma czasu... Zresztą, prawdę mówiąc, pani Eufrozyna wcale nie jest moją ciotką. Po prostu
moja matka, choć była od niej sporo młodsza, bardzo się z nią przyjaźniła. Po wojnie przez jakiś czas wraz z
matką mieszkaliśmy u pani Milewskiej. Mówiłem do niej „ciociu” tak już zostało. To zresztą wcale mnie nie
usprawiedliwia. Przykro mi, że jakoś straciłem z nią kontakt... Z czego ona właściwie żyje? — ponowiłem
pytanie.
— Pani Eufrozyna — wyjaśniła dziewczyna — oczywiście otrzymuje rentę. Po mężu. Ale to bardzo
niewielka renta. Raczej symboliczna. Musi do niej dorabiać.
— Dorabiać? W tym wieku? Przecież ona ma już chyba około osiemdziesiątki...
— Za miesiąc skończy siedemdziesiąt pięć lat. A dorabia sobie pracą w domu. Przyjmuje klientów. Co-
dziennie, w dni powszednie, między szesnastą a osiemnastą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin