Przyborowski Walery - Madejowe łoże.pdf

(3865 KB) Pobierz
Ilustracje Andrzej Tomczak
I. MŁODE PACHOLĘ
112032400.001.png
Pod wieczór się miało i puszcza w głębi już mierzenia. Po wyniosłych sosnach, na ich
szczytach, zachodzące gdzieś za górami i lasami słońce pokrywało młodą korę purpurowymi
blaskami, złociło roztopionym złotem. Od północy, od nieba pokrytego fioletowymi
chmurami ciągnęły gromadami i pojedynczo wrony i kruki na nocne legowiska gdzieś w głębi
boru głuchego. Płynąc ciężko na swych wielkich skrzydłach, kąpiąc się w blaskach
słonecznych, co jakiś czas napełniały ciszę wieczorną puszczy złowieszczym i niemiłym
krakaniem, które odbijając się wśród drzew tysięcznymi, odgłosy konało gdzieś daleko,
daleko za dziesiątą górą i dziesiątą rzeką, jak mówi bajka ludowa. W czerniejącym coraz
bardziej borze powoli zaczęły grać wszystkie nocne głosy natury. Ziemia głucho dudniała i
przeraźliwy trzask łamanych gwałtownie gałęzi już słyszeć się dawał. To stado turów szło do
jeziorka lub strumienia na wieczorny pój, nie szło, ale raczej pędziło jak szalone, gniotąc
wszystko po drodze. Za nim przemykały się potajemnie wilki i ich posępne wycie i
naszczekiwanie przyłączało się do tylu już wieczornych odgłosów pustynnych. Puchacze,
siedząc gdzieś w wypróchniałych dębach starych, od czasu do czasu dawały znać o sobie i o
swym nocnym życiu. Po niebie, jeszcze jasnym, jeszcze złocistym od złotego słońca, leciał
samotny żuraw do stada swego i krzyczał żałośliwie. Pod wieczór zerwał się wiatr i szumiał
po boru...
Na polance, przytulona do dwóch starych dębów, z których jeden strzaskany i zorany
był przez piorun i czerniał suchymi jak kościotrup gałęziami, stała dość duża chata, a raczej
po prostu buda leśna. Wzniesiona ona była z gałęzi i ziemi i raczej norą zwierzęcą mogła być
nazwana niż mieszkaniem ludzkim. Na jej dach, niegdyś na paru belkach wsparty, lata i
deszcze nanosiły dużo rozmaitych roślin, zielonego mchu, krzaków bylicy, łopuchu i
macierzanki, nawet mała brzózka wyrosła i błyszczała z dala jasną barwą swych młodych
liści i srebrzystą korą swoją. Chata przekrzywiła się trochę, jedna jej ściana zapadła się w
ziemię, druga brzydko wypaczyła i przylgnęła do starego, suchego dębu, ale bądź co bądź w
tej ogromnej, niezbrodzonej puszczy mazurskiej, ciągnącej się od Wisły aż do morza,
stanowiła ona ludzkie mieszkanie, świadczyła, że i tutaj człowiek żyje. Było to tym
ważniejsze, że nie opodal, o kilka zaledwie stajań, wił się piaszczysty gościniec, co szedł do
Gniezna, Płocka, hen, hen daleko od morza. Chata zresztą była tak dobrze ukryta wśród boru,
tak obrosła dokoła zielskiem, że kto nie był świadom tego, z gościńca by jej dostrzec nie
mógł.
Teraz atoli przez otwarte na oścież drzwi, przez dziury w dachu wydobywał się dym
palonego, widać, wewnątrz ogniska, a że powietrze wieczorne było ciężkie, przesycone
wilgocią, więc rozpościerał się po borze szeroko i zdradzał obecność człowieka. Gdzieś z
bagnisk, tak wtedy licznych po wielkich puszczach leśnych, poczęła się podnosić biała mgła i
wlokąc się leniwie po ziemi, po paproci, która wkrótce w tajemniczą noc wiosenną kwitnąć
miała, łączyła się z tym dymem i coraz dalej, coraz szerzej po puszczy się rozkładała.
Zapadające szybko ciemności ukazały w otwartych drzwiach chaty purpurowy blask ogniska,
od którego długa smuga światła drżała na krzakach i liściach, przeciskała się wśród gęstej
paproci, kładła się czerwonymi plamami na korze wielkiego brzostu i konała gdzieś w
nieprzejrzanej czarności puszczy.
Ten to dym zapewne i ten blask sprowadził przed chatę młode pacholę, które nagle
ukazało się w jasnym onym promieniu od ogniska. Chłopiec mógł liczyć około osiemnastu lat
i spostrzegłszy chatę rysującą się wśród ciemnego tła boru, zatrzymał się zaniepokojony
nieco, patrząc pilnie i pilniej nieco nasłuchując. W postawie jego, w ruchach znać było
widoczne wahanie się, jakby chciał iść ku chacie, a ostrożność radziła mu tego nie czynić bez
zbadania wprzódy dokładnie, kto tam mieszka. Ileż to w puszczy zdrad leży, ile
niebezpieczeństw się ukrywa.
Ale choćby nawet chłopiec chciał się teraz oddalić, to by już tego uskutecznić nie
mógł, gdyż na progu, w jasnym blasku ogniska, ukazała się kobieta, nie kobieta, czarownica
może stara. Widać ją było wyraźnie, jej postać chudą, szczupłą, zasuszoną przez lata i pracę,
jej ramiona kościste i wystające, jej ręce długie, jej głowę pokrytą rozczochranym, kudłatym
kołpakiem, jej garb duży, na którym chwiała się zapaska z samodziału. Stała we drzwiach,
pochyliła się naprzód, jakby chciała lepiej przeniknąć ciemności ogarniające świat i na koniec
głosem ochrypłym, drżącym, ale mimo to silnym zapytała:
- A kto tam?
Chłopiec milczał, gdyż widocznie strach wielkooki go ogarniał i był pewny, że w tej
chałupie nie kto inny tylko czarownica mieszka, może sama Baba-Jędza albo Zmora. Ta mała,
chuda postać, rysująca się ciemnymi kształtami na krwawym tle ogniska, zdawała się z
piekieł zstępować, warzyć może zioła jakie, napój z kosteczek dziecięcia uduszonego, z
wątroby wisielca, ze szpiku topielca, z mózgu udręczonej matki. A puszcza coraz groźniej
szemrała, wiatr po niej chodził i wył, puchacz coraz donośniej hukał i tysiące odgłosów
ponurej nocy leśnej się rozlegało. Mgły białe niby duszyczki utrapionych ludzi w ogromnych
kłębach przewalały się, wlokły wśród drzew, pełzały jak węże po ziemi.
- Hej! - ozwie się znowu baba. - Kto tam stoi? Zali chcesz, bym cię strzałą
poczęstowała?
Nie było co robić. Chłopiec powoli zbliżył się do chaty, baba też wyszła z niej
zupełnie i oglądając dokoła bacznie przybysza, mówiła swym skrzeczącym głosem:
- Ktoś ty jest i co tu robisz?
112032400.002.png
- A cóż - odrzekł na to chłopak, patrząc z ukosa na babę - a cóż! Stasiek jestem.
- Stasiek! A cóż ty tu robisz?
- W drodze jestem... idę daleko, do wielkiego grodu, co go Płockiem zowią.
- Hm - mruknęła baba - po cóżeś ty tu zaszedł? Niemiłe ci to młode życie! Nie lepiej
że było gdzie w puszczy spocząć, na noc ogień rozpaliwszy, z kobiałką pod głowę? Hę?
Przysunęła do niego swą chudą, zawiędłą, pełną zmarszczek twarz i śmiała się głośno,
ukazując szereg czarnych i połamanych szpetnie zębów. Na głowie przy tym trząsł jej się
kołpak wilczy, zrudziały i skudłany szkaradnie, spod którego wydobywały się kołtunowate,
siwe zupełnie kosmyki włosów. Chudymi rękami, o palcach podobnych do szponów
jastrzębia, trzęsła i wyciągała je ku puszczy, jakby ją chciała brać na świadka głupoty
pacholęcia. Nagle spytała:
- Co ty tam masz w kobiałce?
Chłopiec miał na sobie na konopnym sznurze dużą kobiałkę z łyka lipowego
uplecioną.
- A cóż - odrzekł - były tam dwa podpłomyki, co mi je matula dali, alem już zjadł
obadwa. Teraz jeno jest jeszcze krajanka sera, nic więcej. Jeść mi się chce i pić, bom w
puszczy przez cały dzień na wodę nie nadybał, a skwar był ogromny.
- A paliło, paliło jak by żywy ogień z nieba leciał! - zawołała baba. - A teraz za to na
noc będzie burza. O, o, słyszysz, jak tam gdzieś, hen daleko, czarne chmury porykują.
Potem jeszcze raz popatrzała na chłopca, mrucząc coś pod haczykowatym, do dzioba
kani podobnym nosem, i na koniec rzekła głośno:
- Ha, cóż czynić? Źleś zrobił, żeś tu przyszedł, ale kiedy już jesteś, to chodź do chaty.
Warzy się tam w garnku rosół na kościach, resztkach starego tura, co tu niedaleko padł i wilcy
go nie dojedli. Musiałam się też bić z nimi o tego zwierza, którego już za życia szarpać
zaczęły, alem ich odpędziła. Chodź, chodź, woda też jest świeża, napij się, bo to może ostatni
raz.
Weszła pierwsza do chaty przez wysoki próg. Chata była tak stara i tak się już
zapadła, że wchodziło się do niej jak do piwnicy. Duszno też było i dymno. Wiatr rosnący
coraz bardziej wpychał na powrót do chaty dym od ogniska, które na środku, na polepie z
gliny, między czterema wielkimi głazami gorzało ze smolnych gałęzi. Na węglach stał duży,
niezgrabny garnek i warzyło się w nim jakieś jadło, rosół, jak mówiła stara, i zapach jego
rozchodził się po izbie. Wszedłszy, baba dorzuciła smolnych szczap na ognisko, błysnął
żwawy ogień i jako tako rozświecił ponure cienie izby.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin