Sklepy cynamonowe - Bruno Schulz.pdf

(278 KB) Pobierz
Microsoft Word - Dokument1
The Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz
Copyright laws are changing all over the world. Be sure to check the
copyright laws for your country before downloading or redistributing
this or any other Project Gutenberg eBook.
This header should be the first thing seen when viewing this Project
Gutenberg file. Please do not remove it. Do not change or edit the
header without written permission.
Please read the "legal small print," and other information about the
eBook and Project Gutenberg at the bottom of this file. Included is
important information about your specific rights and restrictions in
how the file may be used. You can also find out about how to make a
donation to Project Gutenberg, and how to get involved.
**Welcome To The World of Free Plain Vanilla Electronic Texts**
**eBooks Readable By Both Humans and By Computers, Since 1971**
*****These eBooks Were Prepared By Thousands of Volunteers!*****
Title: Sklepy cynamonowe
Author: Bruno Schulz
Release Date: May, 2005 [EBook #8119]
[Yes, we are more than one year ahead of schedule]
[This file was first posted on June 16, 2003]
Edition: 10
Language: Polish
Character set encoding: Codepage 1250
*** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
Produced by Pawel Sobkowiak--Scanned and proofread by
Polska Biblioteka Internetowa
BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE
Spis tresci:
SIERPIE Ń NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA
KSI Ę GA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ci ą g dalszy TRAKTAT O MANEKINACH
Doko ń czenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI
KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU
SIERPIE Ń
1 W lipcu ojciec mój wyje Ŝ d Ŝ ał do wód i zostawiał mnie z matk ą i
starszym bratem na pastw ę białych od Ŝ aru i oszołamiaj ą cych dni letnich.
Wertowali ś my, odurzeni ś wiatłem, w tej wielkiej ksi ę dze wakacji, której
wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia
mi ąŜ sz złotych gruszek. Adela wracała w ś wietliste poranki, jak Pomona z
ognia dnia roz Ŝ agwionego, wysypuj ą c z koszyka barwn ą urod ę sło ń ca--
l ś ni ą ce, pełne wody pod przejrzyst ą skórk ą czere ś nie, tajemnicze, czarne
wi ś nie, których wo ń przekraczała to, co ziszczało si ę w smaku; morele, w
których mi ąŜ szu złotym był rdze ń długich popołudni; a obok tej czystej
poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe sił ą i po Ŝ ywno ś ci ą płaty mi ę sa z
klawiatur ą Ŝ eber ciel ę cych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i
meduzy--surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i
jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim
i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym pi ę trze kamienicy w rynku
przechodziło co dzie ń na wskro ś całe wielkie lato: cisza drgaj ą cych
słojów powietrznych, kwadraty blasku ś ni ą ce Ŝ arliwy swój sen na
podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgł ę bszej złotej Ŝ yły dnia; dwa,
trzy takty refrenu, granego gdzie ś na fortepianie, wci ąŜ na nowo,
mdlej ą ce w sło ń cu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia
ę bokiego. Po sprz ą taniu Adela zapuszczała cie ń na pokoje, zasuwaj ą c
płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktaw ę ę biej, pokój napełniał
si ę cieniem, jakby pogr ąŜ ony w ś wiatło gł ę bi morskiej, jeszcze m ę tniej
odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach,
lekko faluj ą cych od marze ń południowej godziny. W sobotnie popołudnia
wychodziłem z matk ą na spacer. Z półmroku sieni wst ę powało si ę od razu w
słoneczn ą k ą piel dnia. Przechodnie, brodz ą c w złocie, mieli oczy
zmru Ŝ one od Ŝ aru, jakby zalepione miodem, a podci ą gni ę ta górna warga
odsłaniała im dzi ą sła i z ę by. I wszyscy brodz ą cy w tym dniu złocistym
mieli ów grymas skwaru, jak gdyby sło ń ce nało Ŝ yło swym wyznawcom jedn ą i
t ę sam ą mask ę --złot ą mask ę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli
dzi ś ulicami, spotykali si ę , mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali si ę w przej ś ciu t ą mask ą , namalowan ą grub ą , złot ą farb ą na
twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny--barbarzy ń sk ą mask ę
kultu poga ń skiego. Rynek był pusty i Ŝ ółty od Ŝ aru, wymieciony z kurzu
gor ą cymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z
pustki Ŝ ółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami
szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawało si ę , Ŝ e te drzewa afektuj ą wicher, wzburzaj ą c
teatralnie swe korony, a Ŝ eby w patetycznych przegi ę ciach ukaza ć
wytwomo ść wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały
si ę refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,
rozproszonymi w gł ę bi kolorowej pogody. Zdawało si ę , Ŝ e całe generacje
dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijaj ą cy stare fasady z ple ś ni
tynku) obtłukiwały kłamliw ą glazur ę , wydobywaj ą c z dnia na dzie ń
wyra ź niej prawdziwe oblicze domów, fizjonomi ę losu i Ŝ ycia, które
formowało je od wewn ą trz. Teraz okna, o ś lepione blaskiem pustego placu,
spały; balkony wyznawały niebu sw ą pustk ę ; otwarte sienie pachniały
chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w k ą cie rynku przed płomienn ą
miotł ą upału, oblegała kawałek muru, do ś wiadczaj ą c go wci ąŜ na nowo
rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych kr ąŜ ków
odczyta ć mo Ŝ na było prawdziw ą tajemnic ę muru, porysowanego hieroglifami
rys i p ę kni ęć . Zreszt ą rynek był pusty. Oczekiwało si ę , Ŝ e przed t ę sie ń
sklepion ą z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiej ą cych si ę akacyj
osiołek Samarytanina, prowadzony za uzd ę , a dwóch pachołków zwlecze
troskliwie chorego m ęŜ a z rozpalonego siodła, a Ŝ eby go po chłodnych
schodach wnie ść ostro Ŝ nie na pachn ą ce szabasem pi ę tro. Tak w ę drowali ś my
z matk ą przez dwie słoneczne strony rynku, wodz ą c nasze załamane cienie
po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli
pod naszymi mi ę kkimi i płaskimi krokami--jedne bladoró Ŝ owe jak skóra
ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na
sło ń cu, jak jakie ś twarze słoneczne, zadeptane stopami a Ŝ do niepoznaki,
do błogiej nico ś ci. A Ŝ wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszli ś my w
cie ń apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym
symbolizowała chłód balsamów, którym ka Ŝ de cierpienie mogło si ę tam
ukoi ć . I po paru jeszcze domach ulica nie mogła ju Ŝ utrzyma ć nadal
decorum miasta, jak chłop, który wracaj ą c do wsi rodzimej, rozdziewa si ę
po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniaj ą c si ę powoli, w miar ę
zbli Ŝ ania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki ton ę ły
wraz z oknami, zapadni ę te w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych
ogródków. Zapomniane przez wielki dzie ń , pleniły si ę bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, któr ą prze ś ni ć mogły
za marginesem czasu, na rubie Ŝ ach niesko ń czonego dnia. Ogromny
słonecznik, wyd ź wigni ę ty na pot ęŜ nej łodydze i chory na elephantiasis,
czekał w Ŝ ółtej Ŝ ałobie ostatnich, smutnych dni Ŝ ywota, uginaj ą c si ę pod
przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i
perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych
nakrochmalonych, ró Ŝ owych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla
wielkiej tragedii słonecznika.
2 Spl ą tany g ą szcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu
popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote
ś ciernisko krzyczy w sło ń cu, jak ruda szara ń cza; w rz ę sistym deszczu
ognia wrzeszcz ą ś wierszcze; str ą ki nasion eksploduj ą cicho, jak koniki
polne. A ku parkanowi ko Ŝ uch traw podnosi si ę wypukłym garbem-pagórem,
jak gdyby ogród obrócił si ę we ś nie na drug ą stron ę i grube jego,
chłopskie bary oddychaj ą cisz ą ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,
babska bujno ść sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych
łopuchów, rozpanoszyła si ę płatami włochatych blach listnych, wybujałymi
ozorami mi ę sistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły
si ę jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół po Ŝ arte przez własne oszalałe
spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najta ń sze krupy dzikiego bzu,
ś mierdz ą c ą mydłem, grub ą kasz ę babek, dzik ą okowit ę mi ę ty i wszelk ą
najgorsz ą tandet ę sierpniow ą . Ale po drugiej stronie parkanu, za tym
matecznikiem lata, w którym rozrosła si ę głupota zidiociałych chwastów,
było ś mietnisko zarosło dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, Ŝ e tam
wła ś nie odprawiał sierpie ń tego lata swoj ą wielk ą poga ń sk ą orgi ę . Na tym
ś mietnisku, oparte o parkan i zaro ś ni ę te dzikim bzem, stało łó Ŝ ko
skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywali ś my j ą wszyscy. Na kupie
ś mieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało
zielono pomalowane łó Ŝ ko, podparte zamiast brakuj ą cej nogi dwiema
starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od Ŝ aru, ci ę te
błyskawicami l ś ni ą cych much ko ń skich, rozw ś cieczonych sło ń cem,
trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecaj ą c do szału.
Tłuja siedzi przykucni ę ta w ś ród Ŝ ółtej po ś cieli i szmat. Wielka jej
głowa je Ŝ y si ę wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak
miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa t ę harmoni ę w tysi ą c
poprzecznych fałd, a zdziwienie rozci ą ga j ą z powrotem, wygładza fałdy,
odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dzi ą sła z Ŝ ółtymi z ę bami pod
ryjowat ą , mi ę sist ą warg ą . Mijaj ą godziny pełne Ŝ aru i nudy, podczas
których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrz ę dzi z cicha i chrz ą ka.
Muchy obsiadaj ą nieruchom ą g ę stym rojem. Ale z nagła ta cała kupa
brudnych gałganów, szmat i strz ę pów zaczyna porusza ć si ę , jakby o Ŝ ywiona
chrobotem l ę gn ą cych si ę w niej szczurów. Muchy budz ą si ę spłoszone i
podnosz ą wielkim, hucz ą cym rojem, pełnym w ś ciekłego bzykania, błysków i
migota ń . I podczas gdy gałgany zsypuj ą si ę na ziemi ę i rozbiegaj ą po
ś mietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje si ę z nich, odwija zwolna
j ą dro, wyłuszcza si ę rdze ń ś mietniska: na wpół naga i ciemna kretynka
d ź wiga si ę powoli i staje, podobna do bo Ŝ ka poga ń skiego, na krótkich
dziecinnych nó Ŝ kach, a z nap ę czniałej napływem zło ś ci szyi, z
poczerwieniałej, ciemniej ą cej od gniewu twarzy, na której jak malowidła
barbarzy ń skie wykwitaj ą arabeski nabrzmiałych Ŝ ył, wyrywa si ę wrzask
zwierz ę cy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek
tej półzwierz ę cej-półboskiej piersi. Bodiaki, spalone sło ń cem, krzycz ą ,
łopuchy puchn ą i pyszni ą si ę bezwstydnym mi ę sem, chwasty ś lini ą si ę
błyszcz ą cym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej
uderza mi ę sistym łonem z w ś ciekł ą zapalczywo ś ci ą w pie ń bzu dzikiego,
który skrzypi cicho pod natarczywo ś ci ą tej rozpustnej chuci, zaklinany
całym tym n ę dzarskim chórem do wynaturzonej, poga ń skiej płodno ś ci. Matka
Tłui wynajmuje si ę gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, Ŝ ółta
jak szafran kobieta i szafranem zaprawia te Ŝ podłogi, jodłowe stoły,
ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła
mnie Adela do domu tej starej Mary ś ki. Była wczesna poranna godzina,
weszli ś my do małej izby niebiesko bielonej, z ubit ą polep ą glinian ą na
podłodze, na której le Ŝ ało wczesne sło ń ce, jaskrawo Ŝ ółte w tej ciszy
porannej, odmierzanej przera ź liwym szcz ę kiem chłopskiego zegara na
ś cianie. W skrzyni na słomie le Ŝ ała głupia Mary ś ka, blada jak opłatek i
cicha jak r ę kawiczka, z której wysun ę ła si ę dło ń . I jakby korzystaj ą c z
jej snu, gadała cisza, Ŝ ółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła
si ę , wygadywała gło ś no i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Mary ś ki
- czas wi ę ziony w jej duszy, wyst ą pił z niej straszliwie rzeczywisty i
szedł samopas przez izb ę , hała ś liwy, hucz ą cy, piekielny, rosn ą cy w
jaskrawym milczeniu poranka z gło ś nego młyna-zegara, jak zła m ą ka, sypka
m ą ka, głupia m ą ka wariatów.
3 W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami br ą zowej barwy, ton ą cym
w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodz ą c do niej,
mijali ś my w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwi ą ce na tyczkach, ró Ŝ owe,
zielone i fioletowe, w których zakl ę te były całe ś wietlane i jasne
ś wiaty, jak te idealne i szcz ęś liwe obrazy zamkni ę te w niedo ś cigłej
doskonało ś ci baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi
oleodrukami, po Ŝ artymi przez ple śń i o ś lepłymi od staro ś ci,
odnajdowali ś my znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mie ś ciło si ę
w dziwnie prostej syntezie Ŝ ycie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi
i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich
własnego, odr ę bnego czasu. Stare, m ą dre drzwi, których ciemne
westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milcz ą cy ś wiadkowie
wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów--otworzyły si ę bezgło ś nie
jak odrzwia szafy i weszli ś my w ich Ŝ ycie. Siedzieli jakby w cieniu
swego losu i nie bronili si ę --w pierwszych niezr ę cznych gestach
wydalinam swoj ą tajemnic ę . Czy Ŝ nie byli ś my krwi ą i losem spokrewnieni z
nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obi ć ze złotym
deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosi ą dzem na
ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, cho ć przepuszczone przez
g ę st ą ziele ń ogrodu. Spod ś ciany podniosła si ę ciotka Agata, wielka i
bujna, o mi ę sie okr ą głym i białym, centkowanym rud ą rdz ą piegów.
Przysiedli ś my si ę do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni troch ę
t ą bezbronno ś ci ą , z jak ą wydali si ę nam bez zastrze Ŝ e ń , i pili ś my wod ę z
sokiem ró Ŝ anym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgł ę bsz ą
esencj ę tej upalnej soboty. Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej
rozmów, głos tego mi ę sa białego i płodnego, bujaj ą cego ju Ŝ jakby poza
granicami osoby, zaledwie lu ź nie utrzymywanej w skupieniu, w wi ę zach
formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu ju Ŝ zwielokrotnionej,
gotowej rozpa ść si ę , rozgał ę zi ć , rozsypa ć w rodzin ę . Była to płodno ść
niemal samoródcza, kobieco ść pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała.
Zdawało si ę , Ŝ e sam aromat m ę sko ś ci, zapach dymu tytoniowego, dowcip
kawalerski mógł da ć impuls tej zaognionej kobieco ś ci do rozpustnego
dzieworództwa. I wła ś ciwie wszystkie jej skargi na m ęŜ a, na słu Ŝ b ę , jej
troski o dzieci były tylko kapryszeniem i d ą saniem si ę nie zaspokojonej
płodno ś ci, dalszym ci ą giem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej
kokieterii, któr ą nadaremnie do ś wiadczała m ęŜ a. Wuj Marek, mały,
zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym
bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym
zdawał si ę wypoczywa ć . W jego szarych oczach tlił si ę daleki Ŝ ar ogrodu,
rozpi ę ty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robi ć jakie ś
zastrze Ŝ enia, stawia ć opór, ale fala samowystarczalnej kobieco ś ci
odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo
niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi m ę sko ś ci. Było
co ś tragicznego w tej płodno ś ci niechlujnej i nieumiarkowanej, była
n ę dza kreatury walcz ą cej na granicy nico ś ci i ś mierci, był jaki ś heroizm
kobieco ś ci triumfuj ą cej urodzajno ś ci ą nawet nad kalectwem natury, nad
insuficjencj ą m ęŜ czyzny. Ale potomstwo ukazywało racj ę tej paniki
macierzy ń skiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał si ę w płodach
nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła
Łucja, ś rednia, z głow ą nazbyt rozkwitł ą i dojrzał ą na dzieci ę cym i
pulchnym ciele o mi ę sie białym i delikatnym. Podała mi r ą czk ę lalkowat ą ,
jakby dopiero p ą czkuj ą c ą , i zakwitła od razu cał ą twarz ą , jak piwonia
przelewaj ą ca si ę pełni ą Ŝ ow ą . Nieszcz ęś liwa z powodu swych rumie ń ców,
które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i
płoniła si ę jeszcze bardziej pod dotkni ę ciem najoboj ę tniejszego pytania,
gdy Ŝ ka Ŝ de zawierało tajn ą aluzj ę do jej nadwra Ŝ liwego panie ń stwa. Emil,
najstarszy z kuzynów, z jasnoblond w ą sem, z twarz ą , z której Ŝ ycie zmyło
jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z r ę kami w
kieszeniach fałdzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosił
pi ę tno egzotycznych krajów, z których powrócił. Jego twarz, zwi ę dła i
zm ę tniała, zdawała si ę z dnia na dzie ń zapomina ć o sobie, stawa ć si ę
biał ą pust ą ś cian ą z blad ą sieci ą Ŝ yłek, w których jak linie na zatartej
mapie pl ą tały si ę gasn ą ce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego
Ŝ ycia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i
pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem w ę druj ą cym po
dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie
urywały si ę nagle, rozprz ę gały i rozwiewały w nico ść . Wodziłem za nim
t ę sknym wzrokiem, pragn ą c, by zwrócił na mnie uwag ę i wybawił mnie z
udr ę ki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi si ę , Ŝ e mrugn ą ł na mnie
oczyma, wychodz ą c do drugiego pokoju. Pod ąŜ yłem za nim. Siedział nisko
na małej kozetce, z kolanami krzy Ŝ uj ą cymi si ę niemal na wysoko ś ci głowy,
łysej jak kula bilardowa. Zdawało si ę , Ŝ e to ubranie samo le Ŝ y,
fałdziste, zmi ę te, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak
tchnienie twarzy--smuga, któr ą nieznany przechodzie ń zostawił w
powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych bł ę kitnie dłoniach portfel, w
którym co ś ogl ą dał. Z mgły twarzy wyłoniło si ę z trudem wypukłe bielmo
bladego oka, wabi ą c mnie figlarnym mruganiem. Czułem do ń nieprzepart ą
sympati ę . Wzi ą ł mnie mi ę dzy kolana i tasuj ą c przed mymi oczyma wprawnymi
dło ń mi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w
dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te
delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidz ą cymi oczyma, gdy fluid
niejasnego wzburzenia, którym nagle zm ę tniało powietrze, doszedł do mnie
i zbiegł mi ę dreszczem niepokoju, fal ą nagłego zrozumienia. Ale
tymczasem ta mgiełka u ś miechu, która si ę zarysowała pod mi ę kkim i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin