Dawka9.txt

(18 KB) Pobierz
86






























              TED WHITE
              Szesnastolatka i wanilia
              Kiedy usłyszałem pukanie w drzwi, zaklšłem szpetnie.  
              - Chwileczkę - zawołałem.
              Ponowne pukanie; silniejsze. 
              - Jeszcze chwileczkę!
              Zaczepiłem już obie stopy zrównoważyłem ciężar ciała i 
          zawiesiłem palce w sterownikach. Zasunšłem zamek błyskawiczny i 
          obróciłem się, by jak zwykle popatrzeć na siebie w lustrze, skinšłem 
          głowš do swego odbicia i poszedłem w stronę drzwi.
              Nie gestem przystojnym mężczyznš. Mam zbyt dużš głowę, 
          nabrzmiałš twarz, a mój wyglšd zdradza nadwagę. Brwi rysujš się 
          mocnš kreskš ciemnego bršzu. a włosy zlepiajš w pasemka i 
          sprawiajš wrażenie dawno nie mytych już w pięć minut po umyciu. 
          Za to moje oczy majš nieprawdopodobny odcień błękitu, przykuwam 
          wzrok każdego i nie zwalniam - jak przyszpilonego na stałe motyla. 
          Moje oczy tak samo działajš na mnie, kiedy zapomnę się i zbyt długo 
          patrzę w lustro.
               - Earl, czy jeste już gotowy?
              To był Dubrey. Paul jest jednym z tych drobiazgowych 
          managerów, którzy spoglšdajš na zegarek pięć razy w cišgu 
          dziesięciu minut i sami sš sobie winni, że nabawiajš się wrzodów.
               - Mnóstwo czasu, Paul - odpowiedziałem. Obdarzyłem go 
          jednym z mych ciepłych umiechów i spojrzeniem szczerych, 
          niebieciutkich oczu.
               - Nie chciałem ci przeszkadzać, Earl - powiedział. Poraża go 
          zawsze mój umiech i ponieważ jest taki nerwowy, wyrzuca z siebie 
          słowa w tonie zaczepnym.
               - Już jestem gotowy - odpowiedziałem. - Potrzebujesz pomocy?
              Znowu umiechnšłem się do niego.
               - Nie, dziękuję ci, Paul. Wszystko w porzšdku.
              Jego golf wokół szyi zabarwił się od potu na bršzowo. 
              Występ był zupełnie standardowy. Miasto na rodkowym 
          zachodzie, liczna widownia. Publicznoć daje odczuć, że przyszła 
          bardziej z poczucia obowišzku niż dla innych powodów. Sala 
          wypełniona, lecz brawa zdawkowe. Zagrałem zestaw: na poczštek 
          Mozart, by poczuli się jak u siebie w domu, potem Satie, Carter, a na 
          koniec mój własny utwór, zagrany z brawurš. Żadnych bisów. 
          Steinway w tym czasie zdšżył już się rozstroić - w sali zalegała 
          wilgoć. Uprzejme oklaski, standardowy ukłon i zejcie ze sceny. 
          Kolejny wykonawca na jeden wieczór zrobił swoje i może odejć. 
          Kultura dla mas.
              Kiedy wróciłem do garderoby, zastałem, jak zwykle, z pół tuzina 
          miejscowych przedstawicieli władzy, którzy czekali nerwowo, by 
          ucisnšć mi dłoń. Kto umiecił dekorację z kwiatów przed lustrem, 
          dzięki czemu wyglšdała na jeszcze raz tak dużš.
              Paul dobrze wszystko zorganizował; w końcu jest to częć jego 
          zawodowych obowišzków. Umiechałem się ciepło i słodko, 
          pozwalajšc, by ciskano mi obie dłonie. Wreszcie pokój opustoszał, 
          pozostał tylko Paul i dziewczyna.
               - Dam sobie radę, Paul - powiedziałem.
              Popatrzył na mnie nerwowo i wykrztusił, że idzie na rozmowę z 
          szefem sceny. Wyszedł, zamykajšc za sobš drzwi. Dziewczyna 
          wyglšdała na młodszš niż zazwyczaj, a jej styl wypowiedzi nie był 
          najwłaciwszy.
               - Och! - powiedziała, gdy drzwi się zamknęły. - Och... 
              Podszedłem do lustra i przełożyłem kwiaty na podłogę. Lubię 
          spoglšdać w lustro.
               - Proszę usišć - zaproponowałem. - I rozlunić się. Pierwszy 
          raz?
               - Słucham? - powiedziała. - O, nie - a właciwie: tak. Pan, mmm, 
          pan bardzo dobrze gra. Znam pana nagrania płytowe, ale... - Głos jej 
          uwišzł nerwowo, jak gdyby straciła wštek i nie wiedziała już, co 
          chciała powiedzieć.
              Delikatnie dotknšłem jej ręki. Drgnęła, gwałtownie wcišgnęła 
          powietrze - bardzo teatralnie ~ bardzo sympatycznie. 
              - Proszę, siadaj - powiedziałem. Kanapa stała tuż za niš. Drinka?
               - Nie ... nie powinnam sprawiać panu kłopotu - wydukała, 
          jškajšc się nieco.
              Wycišgnšłem butelki z bocznej szafki garderobianki i spojrzałem 
          w lustro. Pokój był bardzo intensywnie owietlony, właciwie, zbyt 
          jasno. Sięgnšłem do wyłšcznika i przygasiłem wiatła, pozostawiajšc 
          tylko osłoniętš abażurem lampkę. Jak magicznym sposobem, w 
          słabszym, miękkim wietle, z jej twarzy ubyło pięć lat. Słodki Boże, 
          pomylałem sobie. Ona musi mieć powyżej szesnastu lat! 
              Nie wyglšdała na to.
              Odebrała ode mnie drinka, wcale na niego nie patrzšc i trzymała 
          go w zaciniętych palcach, jak gdyby było to co, co należy tylko 
          trzymać.
               - Ja ... ja chciałam panu powiedzieć, jak bardzo podziwiam pana 
          grę. Planuję ić w przyszłym roku do Juilliard   i...
              Rozemiałem się. - Nic z tych rzeczy, dziecko - powiedziałem. - 
          Czyżby nie wiedziała, że nas, starych profesjonalistów, wprawia to 
          w zakłopotanie? - Oczywicie, to jš rozbroiło.
               - Och - powiedziała jak mała dziewczynka. 
               - Nie skosztowała swojego drinka - powiedziałem, wysuwajšc 
          mojš szklaneczkę tak, by krawędzie stuknęły się. - Na zdrowie!
              Wlała go w siebie jak wodę, twarz jej poczerwieniała, ale nie 
          odezwała się słowem. Nie zakrztusiła się ani nie straciła oddechu. 
          Wpatrywałem się w niš znad mojego drinka, a jej spojrzenie 
          skierowane było prosto przed siebie, może na klamrę mojego paska 
          albo gdzie obok. Postanowiłem przerwać milczenie, a ona podniosła 
          wzrok, uniosła szklaneczkę do góry i spytała:
               - Jeszcze jednego?
              Dopiłem resztę i nalałem następnš kolejkę. 
              - Wolałaby może co innego - spytałem. 
              - Co?
               - THC, haszysz...? - Niektóre kobiety wolš to najpierw. 
               - Och, ja nigdy...
               - Najlepiej pozostać przy tym, co się dobrze zna - powiedziałem, 
          ponownie wręczajšc jej szklaneczkę.
               - Tak - odparła i pocišgnęła solidny łyk. Milczenie było 
          wyjštkowo niezręczne i zaczšłem zastanawiać się, skšd Paul jš 
          wytrzasnšł.
              Usiadłem obok niej, ostrożnie, tak, by swym ciężarem na 
          poduszce kanapy nie zachwiać jej równowagi. - Nie powiedziała mi, 
          jak ci na imię...
               - Judy - odpowiedziała. Zachichotała krótko i znowu pocišgnęła 
          ze szklaneczki.
               - Ju - dy, Ju - dy, Ju - dy - powtarzałem, wykorzystujšc mój 
          skromny zasób stylu wysławiania gwiazd kina. - Pewnie słyszała już 
          to wiele razy.
              Skinęła głowš.
               - Ja dorastałem jako The Earl of This and The Earl of That - 
          powiedziałem. Obróciła się trochę., by widzieć mojš twarz. - Zanim 
          człowiek jest dorosły, zna już każdy kalambur ze swym imieniem, 
          jaki tylko istnieje.
               - Tak - zgodziła się, z lekkim umiechem. - I wszystkie one sš 
          okropne.
               - Proszę o wybaczenie.
               - Och, nie! - wykrzyknęła, rumienišc się. - To znaczy, ja nie 
          mówiłam o panu.
              Jak kurtyna po akcie zawisła cisza, więc posłałem jej kolejny 
          umiech, pochyliłem się nad niš i zeliznšłem jeden palec po nagiej 
          skórze jej szyi i ramion.
              Jej oczy, ciepłe, duże, bršzowe, zblokowały się z moimi w 
          sposób, który przewidziałem, a w kšcikach jej ust pojawił się 
          niemiały umiech. Jej ciałem wstrzšsnšł dreszcz, ale nie odsunęła się 
          ode mnie.
              Jeden duży drink i częć następnego, tuż po sobie, na pusty 
          żołšdek: w i e d z i a ł e m, że mc nie jadła. To może szybko 
          zadziałać. Pozwoliłem sobie na pieszczotliwe gładzenie palcami jej 
          włosów na szyi, u nasady karku, a potem zsunšłem je w dół, wzdłuż 
          kręgosłupa. Miała kosztownš suknię, z odważnym wycięciem na 
          plecach. Jej oczy nie odrywały się od moich ani na sekundę.
              Wycišgnšłem drugš rękę i sięgnšłem po jej dłoń. Koniuszkami 
          palców poczułem mromenie, jak przy przepływie pršdu. Jej wargi 
          rozchyliły się. Mimowolnie, nie uwiadamiajšc sobie tego, zaczęła 
          zbliżać się do mnie.
              Jeb szminka miała niewinny smak: szesnastolatki i wanilii. 
          Całowała sztywno i niezręcznie. Zachwycało mnie to. Była naprawdę 
          jednš z tych niewielu wyjštkowych dziewczyn.
              W chwilę póniej, nagle i niespodziewanie, odsunęła się na 
          wycišgnięcie ręki i wpatrywała we mnie szeroko otwartymi oczyma. 
          Wyglšdała na zszokowanš.
               - Czy co fiest nie tak, Judy? - spytałem jš troskliwie.
               - Nic a nic nie rozumiem - odparła. - To, to nie jest - nie mogła 
          znaleć właciwych słów.
              Na skraju stołu stał jej drink.
               - We - powiedziałem, podajšc go.
              Zacisnęła palce wokół szklaneczki, po czym niemal auto-
          matycznie podniosła jš do ust. Co trzeba zrobić, żeby zapełnić 
          kłopotliwy moment. Nalałem sobie kolejnego drinka. Zanosiło się na 
 ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin