Zboj4.txt

(70 KB) Pobierz
71






























         ROZDZIAŁ CZWARTY
         Deszcz sišpił uparcie i derka, którš nakryli księcia, zdšżyła doszczętnie 
  przemoknšć. cieżka dawno przepadła i Przemęka ani trochę nie rozpoznawał 
  okolicy. Potykajšc się raz po raz, brnęli przez kolczastš chachmęć. Głowa księcia 
  bezwładnie podskakiwała na noszach.
         We ćmie Przemęce zwidywała się inna, odległa cieżka. Górska dróżka 
  pomiędzy szczytami, kiedy pierwszy raz pospołu z Kolarzem wymykali się z opresji.
         - Dosyć! - Kostropatka zatoczył się, nosze zahaczyły o krzewinę, zachybotały 
  niebezpiecznie. - Starczy, dalej ić nie Iza! Noc ciemna, że oko wykol. Kto wie, co w 
  wykrotach przyczajone? Jeno krecim się po próżnicy jak pies za chwostem.
         Przemęka z wysiłkiem otrzšsnšł się ze wspomnień.
         - Będziesz lazł! - powiedział chrapliwie. - Będziesz lazł, ile trzeba! Bo on tu nie 
  sczenie! Bo się nie godzi. Nie godzi się, by dziecko, które jedziło w kohorcie... - ...w 
  kohorcie boga! - rudobrody wojownik potoczył szeroko roztruchanem. - Powiadam, w 
  kohorcie Org Ondrelssena dziecko jedziło! Ucztowali w dolnej izbie dworzyszcza, 
  obszernej i ciemnej, gdyż w cianach pozostawiono jedynie wšskie, zazwyczaj 
  zakryte okiennicami przewity. Dębowe ławy poczerniały ze staroci i od dymu, 
  szczerby na ustawionym w podkowę stole przypominały o licznych biesiadach i bi-
  jatykach. U szczytu stołu rozpierał się Czerwienieć, wysoki, czarnowłosy pan 
  Czerwienieckich Grodów. Po jego prawej ręce posadzono najczcigodniejszego z 
  goci, władykę z wyspy Orrth, który w pokanym poczcie cišgnšł na południe. Nieco 
  niżej, wedle porzšdku, zasiedli panowie okolicznych dworców. Na samym dole, jak 
  popadło, biesiadowały drużyny czerwieniecka i orrthiańska.
         - Prawdę gada - przytaknšł władyka. - Jeszcze miesišc nie przeszedł, jak mi 
  popod samym dworem przelecieli, tom się przypatrzył. Szarszun na plecach 
  wielgachny nosi, jako oni wszyscy, tyle że sam ledwo na dwa łokcie od ziemi odrosły. 
  Zwykły smarkacz!
         - Ano! - podjšł wojownik. - Już drugi rok go u nas oglšdajš. Nie wiedzieć, skšd 
  pomiędzy widmami ludzkie szczenię!
         - Może on z owych dawnych wodzów, co w kurhanach piš! - Żona 
  Czerwieńca, bardzo młoda niewiasta o długich, jasnych warkoczach, przyłożyła 
  dłonie do poczerwieniałych z przejęcia policzków. - Może prawdziwie poczęły się 
  wypełniać przepowiednie! Toż były znaki... wiek jeszcze nie przeszedł, jak zniknęli 
  żmijowie
         - Tfu, nie gadajcie, pani! - wzdrygnšł się wojownik. - Strach słuchać!
         - Z poczštku odejć miało to, co wieczyste - cišgnęła pani. - Potem wrócić to, 
  co umarłe...
         - Mnie się widzi raczej - przerwał władyka - że to wodnicy pomiot. Sorelki, co 
  popod lodowymi górami żyjš, albo wichrowej sevri. Bo mnie się on za bardzo na czło-
  wiecze nasienie nie patrzy.
         - Choćby szczeniaka bóg w palcach ze szczerego lodu utoczył, toż nam za 
  jedno! - zamiał się kto u krańca stołu. - Choć raczej go Białobrody z którš z 
  naszych dziewek utaczał!
         Odziani w wilcze opończe wojownicy zarechotali zgodnie: na północy nie 
  lękano się niemiertelnych, a ludzie żyli po sšsiedzku z wszelakim nieczłowieczym 
  drobiazgiem. Nawet sam Org Ondrelssen Od Lodu, czy też, jak go pospolicie zwano, 
  Białobrody, często zaglšdał do ludzkich siedzib i wszyscy radzi mu byli, bo pan był 
  hojny, skłonny do wszelakich biesiad i wesołoci.
         - A na koniec... - cišgnęła uparcie pani. - Na koniec wiat cały sczenie, 
  rozpęknie się w płomieniach...
         - Dosyć! - ucišł z rozbawieniem Czerwienieć. - Miodu każ nam jeszcze z 
  piwniczki przynieć, a my, mężczyńskim obyczajem, doglšdać będziem, żeby ani nie 
  sczezło, ani się nie rozpękło.
         O wicie za srodze przepity władyka odjechał i wkrótce wszyscy dokumentnie 
  zapomnieli o wyrostku, który przemierzał północ w kohorcie Org Ondrelssena Od 
  Lodu. I jeli już kto o dziecku napomniał, to o innym zgoła: w żywocie pani coraz 
  mocniej kopał dziedzic czerwienieckich grodów.
         Nastała zima. Żona Czerwieńca napakowała na sanie wszelakiego dobra, 
  słoniny, solonych ryb, mški i ruszyła objeżdżać co biedniejszych sšsiadów. Cztery dni 
  przeszły, nim przyniesiono wieci. Czerwienieć ani się dopytywał, czy kto jaz 
  oparzeliska wycišgał. Jak stał pod wrotami, tak się na pięcie odwrócił i przez kolejne 
  trzy dni nikt go nie oglšdał.
         Rankiem zszedł do wielkiej izby. Kopniakiem odpędził psy i kazał szykować 
  biesiadę. A póniej, kiedy się już gociom dobrze ze łbów kurzyło, rozdał wszelki 
  dobytek - wszystko prócz topora - okręcił się baranicš i poszedł z cytadeli ku morzu. 
  Dziwili się ludzie, że tak jednej niewiasty żałuje: jak to na Północy powiadano, jedna 
  sroka z krza, dziesięć srok na krze. Ale powiadano też, że jak się mšż na co zaprze, 
  to grzech go zatrzymywać, choćby sam sobie łeb rozbić zamierzył. Nikt więc nie 
  zatrzymywał.
         Nockš mróz nastał okrutny, a wicher aż dech zatykał. We ćmie Czerwienieć 
  niewiele widział, nadto spił się straszliwie i był to jedynie czysty traf, iż w końcu 
  znalazł brzeg. Wyszedł na Bramę, jak nazywano dwie połšczone skały, wysoko na 
  urwisko. Stanšł w samym rodku, pomiędzy ciemnymi głazami. Górš wichura wyła 
  potępieńczo, a Czerwienieć wsparł się twardo na stylisku topora -bo też ziemia 
  kołysała się pod nim bardziej niż pokład okrętu - i wrzasnšł w ciemnoć nad 
  zamarzniętym oceanem:
         - Zabrałe ich, Białobrody, to i mnie sobie zabieraj, kurwi synu!
         Ale choć złorzeczył ze wszystkich sił, żaden piorun nie strzelił. Tylko ochrypł z 
  daremnych zachodów. Aż wreszcie, rozebrany gorzałkš, zwalił się twarzš prosto w 
  nieg.
         Inny zamarzłby niezawodnie, ale Czerwieńcowi jakie licho stało na zawadzie: 
  przespał się akuratnie w swojej baranicy, bardzo mu dobrze było. Obudził się 
  trzewiejszy, rozejrzał wokół: jest Brama, sš baranica i topór, a przemrożona gęba 
  piecze coraz bardziej. Za to po lodowych dworcach, w których ucztujš towarzysze 
  Org Ondrelssena, ani ladu. Zelił się Czerwienieć przeraliwie, ale od swych 
  zamiarów nie odstšpił. Ni o jotę. Nie chce go Org Ondrelssen chłodem umorzyć, to 
  się inny sposób znajdzie.
         Tylko jaki? Pospiesznie przetrzšsał szaty, ale przecież na biesiadzie i miecz, i 
  sztylet ostatni rozdał, żeby go we wdzięcznej pamięci chowano. Ot, nieszczęcie. Bo 
  topór, choć broń sławetna i ukochana przez ludzi Północy, okazał się bardzo 
  nieporęczny.
         - Poczekajże! - wrzasnšł ku ciemnemu niebu. - Raczej łeb sobie na skale 
  rozwalę, niżby  się miał ze mnie natrzšsać!
         Podobno tym sposobem Zwajcy potrafili w niewoli życia się pozbawić, ale 
  Czerwienieć miał łeb twardy i zgoła niezwajecki. Walnšł potężnie w Bramę, krew mu 
  z gęby poszła i sturlał się z urwiska. Trochę go zamroczyło, ale nie za mocno.
         - Żeby ci przyrodzenie - mamrotał, łażšc na czworakach po lodzie - parchem 
  porosło, kurewniku! Żeby zdechł marnie! A i tak się zabiję, swojego nie ustšpię.
         Następnie usiadł na lodzie, wcišż mamroczšc pod nosem przekleństwa i 
  klštwy na Org Ondrelssena. Za jego plecami uformował się spory kopczyk 
  nawianego wiatrem niegu.
         Ludzie mieli potem powiadać, że w całym grodzisku było słychać wycie 
  mamunów, że pioruny waliły, jakby się bogowie znów na niebie potykali. Nad 
  wszystkim za miał się nieć posępny i dumny głos Czerwieńca, kiedy wyzywał Org 
  Ondrelssena, by zwrócił to, co zagrabił. Ale po prawdzie, to nikt nic nie słyszał. Tylko 
  strażnicy, którzy na bramach stali, zaklinali się, że wyranie kto wrzeszczał: 
  Skurwysynu!" Ale po biesiadach w czerwienieckiej cytadeli często się tak działo.
         Co do samego Czerwieńca, to siedzenie powoli przymarzało mu do lodu, a w 
  uszach dzwoniło. Nie spostrzegł, jak ponad strzaskanymi filarami Bramy rozbłysła 
  fioletowosina łuna. Nie spostrzegł też, kiedy z tumanu wypadła gromada jedców. 
  Spod kopyt wierzchowców pryskały kawały lodu, wicher rozwiewał grzywy i wysoko 
  zadarte ogony. Nie były jednak końmi i nigdy nie dosiadał ich żaden żywy człowiek. 
  Bowiem, jak wierzono na Północy, w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu jeżdżš 
  dawni wodzowie, wojownicy spod kurhanów.
         Oprzytomniały Czerwienieć jednym szarpnięciem oderwał od lodu 
  przymarznięte portki i ryknšł z całych sił:
         - Bywaj tu! Bywaj!
         Wcale się nie lękał spotkania z drużynš boga, nie raz jš przecież wczeniej w 
  czerwienieckim dworcu gocił. Org Ondrelssen miał się, aż próchno z powały 
  spadało, wspomniał, dziewki w tańcu okręcał, a służebne roznosiły złocisty miód. 
  Pijani wojownicy przechwalali się niemiłosiernie, dla potwierdzenia prawdziwoci 
  słów walono kuflami - z poczštku po stołach, póniej po łbach. Na koniec ršbano 
  belki toporami, by się przed witem hałaliwie godzić i wymieniać podarunki.
         - Zacne były czasy - mruczał pod nosem Czerwienieć. - Aż z tej zacnoci i 
  dostatku do reszty człek zdurniał. Bo osobna rzecz z bogiem pić i dziewki macać, a 
  osobna uczciwoci u niego szukać. Co było do picia, wypił, baby tak pobałamucił, że 
  dwie się w przerębel rzuciły i jak mi za gocinę odpłaca? Ano tak, że i moja w 
  przerębli!
         Usłyszał wysoki, przenikliwy wrzask: nad Bramš wirowały wichrowe sevri, 
  młodsze siostry bogów. Czerwienieć uniósł głowę, ale widział tylko ciemne, 
  rozmazane kształty. Zazwyczaj towarzyszyły dzikiej kohorcie Org Ondrelssena, lecz 
  nikt ich nie oglšdał. Czasami tylko z wysoka dobiegały krzyki i powiadano ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin