Lynn Flewelling - Na tropach ciemności.doc

(1244 KB) Pobierz

Lynn Flewelling

 

NA TROPACH CIEMNOŚCI

 

Tytuł oryginału Stalking Darkness

 

Tłumaczyła Dorota Żywno

 

Zysk i S-ka Wydawnictwo

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich synów Matthew i Timothy'ego, którzy

śmieją się z tych samych niemądrych rzeczy, co ja.

Jesteście najlepsi, chłopcy.


PODZIĘKOWANIA

 

Specjalne podziękowania dla Douga Flewellinga, Darby Crouss, Laurie Hallman, Julie Friez, Scotta Burgessa, Anne Groell i pracowników Bantama oraz mojej agentki Lucienne Diver za dodawanie otuchy, wysiłek i cudownie bezlitosną redakcję.


 


Prolog

 

Smukły statek pruł spienione fale, mknąc na południowy zachód od Keston w stronę Skali. W nocy płynął bez świateł. Jego załoga składająca się w całości z utalentowanych przemytników nieustannie obserwowała gwiazdy. W ciągu dnia bezustannie czuwała, choć istniała niewielka szansa, aby spotkali inny statek. Tylko plenimarański kapitan odważyłby się wypłynąć na pełne morze o tej porze roku. Teraz, zimą, nie było żadnego na tak dalekiej północy. Nie w obliczu nadciągającej wojny.

Takielunek pokrył się warstewką lodu. Marynarze ciągnęli fały krwawiącymi dłońmi, kruszyli lód w beczułkach z wodą, a po wachcie zbijali się w gromadki, szeptem tocząc rozmowy o dwóch szlachetnie urodzonych pasażerach i bandzie ponurych rzezimieszków, którzy weszli na pokład.

Drugiego dnia po wypłynięciu kapitan wyszedł na pokład pijany w sztok. Nic po złocie nieboszczykom, przekrzykiwał wycie wiatru; nadciąga parszywa pogoda, trzeba wracać. Śniady szlachcic z uśmiechem sprowadził go pod pokład i na tym sprawa się skończyła. Kapitan wypadł za burtę tej samej nocy. Przynajmniej tak głosiła wieść. Rzeczywiście następnego poranka nigdzie go nie było, a statek utrzymał dotychczasowy kurs.

Dowództwo przejął mat, przywiązawszy się do koła sterowego żaglowca, raz po raz zalewanego wodą. Zepchnięci z kursu, przeoczyli Wyspę Mew i płynęli dalej bez wytchnienia, nie zważając na deszcz ze śniegiem i zmęczenie. Czwartego dnia fale omal nie zatopiły statku; zmyły jednak z pokładu kolejnych dwóch ludzi. Maszt trzasnął i pociągnął żagiel niczym złamane skrzydło. Jakimś cudem bryg utrzymał się na powierzchni, podczas gdy reszta załogi starała się odciąć splątane liny.

Tej nocy marynarze, skuleni pod zamarzniętymi płachtami, znów narzekali, chociaż ostrożnie. Wytwornie odziani pasażerowie ściągnęli na nich nieszczęście; nikt nie chciał ryzykować, że wpadnie im w oko. Statek mknął po falach, jakby jego kil prowadziły pomocne demony.

Dwa dni od Cirny nawałnica ucichła. Zza strzępów chmur wyjrzało blade słońce, które poprowadziło nadwyrężony bryg na zachód, lecz mimo to pech wciąż prześladował statek. Nagle wśród załogi wybuchła zaraza. Marynarze chorowali jeden po drugim, dusili się z powodu opuchniętych gardeł, w ich pachwinach i pod pachami pojawiły się czarne wrzody. Ci, których nie tknęła choroba, patrzyli ze zgrozą na śmiejących się żołnierzy, którzy wyrzucali za burtę obrzmiałe trupy. Żaden z pasażerów nie zapadł na zdrowiu, lecz zanim niedobitkowie załogi ujrzeli wysokie klify Cieśniny Skalańskiej, opanowała ich słabość.

W ciemności dotarli do cirnejskiego portu, kierując się blaskiem ognisk sygnałowych, których płomienie strzelały po obu stronach kanału. Umierający mat, wisząc wciąż przy kole sterowym, przyglądał się służącym pasażerów, którzy opuszczali żagle, rzucali kotwicę i spuszczali szalupę za burtę.

Niespodziewanie u jego boku pojawił się jeden ze szlachciców, ten ciemnowłosy z długą blizną pod okiem. Uśmiechał się, zawsze się uśmiechał, chociaż uśmiech ten nigdy nie pojawiał się w jego oczach. Półprzytomny marynarz cofnął się w obawie przed tym bezdusznym spojrzeniem.

- Świetnie się spisałeś - rzekł śniady mężczyzna, wciskając ciężką sakiewkę do kieszeni żeglarza. - Sami dobijemy do brzegu.

- Niektórzy z nas jeszcze żyją, panie! - wychrypiał mat, niecierpliwie spoglądając na ogniska sygnałowe i ciepłe światła miasta, które migotały tak blisko za wodą. - Musimy dotrzeć na brzeg do uzdrowiciela!

- Do uzdrowiciela, powiadasz? - Ciemnowłosy szlachcic spojrzał z troską. - Mój towarzysz jest poniekąd lekarzem. Trzeba było tylko poprosić.

Kiedy marynarz popatrzył mu przez ramię, zauważył, że drugi pasażer, chuderlawy mężczyzna o szczurzej twarzy, pracowicie rysował coś kredą na pokładzie. Kiedy się wyprostował, mat rozpoznał znak ostrzegający przed dżumą.

- Powiedz, Vargűlu Ashnazai, nie mógłbyś uczynić czegoś dla tego nieszczęśnika? - zawołał śniady szlachcic.

Marynarz wzdrygnął się, kiedy człowiek zaczął się zbliżać. Ani razu podczas podróży nie słyszał jego głosu. Teraz, kiedy mężczyzna przemówił, słowa brzmiały niezrozumiale i zdawały się dusić żeglarza niczym kamienie. Mat zakrztusił się i upadł na pokład. Ten, którego nazwano Ashnazai, przyłożył zimną dłoń do jego policzka i świat zapadł się w błysku czarnego światła.

 

Mardus odsunął się od martwego marynarza, z którego ust wypływała żółć, tworząc sporą kałużę. - Co z pozostałymi?

Nekromanta uśmiechnął się, jego palce wciąż przyjemnie mrowiły. - Konają w chwili, gdy rozmawiamy, panie.

- Doskonale. Czy ludzie są gotowi?

- Tak, panie.

Mardus ostatni raz spojrzał z zadowoleniem na pokład zniszczonego statku, a następnie zszedł do czekającej na dole szalupy.

Pod osłoną czarów Ashnazaia bez przeszkód minęli przystań i cło. Kiedy wspięli się na górę po stromej, oblodzonej ulicy, pokoje w gospodzie „Pod Półksiężycem” już na nich czekały.

 

Mardus i Ashnazai zasiadali właśnie do gorącej kolacji w komnacie Mardusa, kiedy ktoś cicho zaskrobał do drzwi.

Kapitan Tildus wszedł z siwiejącym mężczyzną imieniem Urvay, od trzech lat głównym szpiegiem Mardusa w Rhíminee. Człowiek ten był nieoceniony, zarówno ze względu na swoje umiejętności, jak i dyskrecję. Tego wieczoru przebrał się za zacnego kupca i wyglądał dystyngowanie w aksamitach i srebrze.

Urvay powitał przełożonego z powagą. - Cieszę się, że dotarłeś bezpiecznie, panie. O tej porze roku żegluga nie jest przyjemna.

Mardus odprawił Tildusa, a potem wskazał szpiegowi krzesło. - Co masz mi do przekazania, przyjacielu?

- Złe i dobre wieści, czcigodny panie. Lady Kassarie nie żyje.

- Ta leranka? - spytał Ashnazai.

- Tak. Królewscy szpiedzy napadli na jej twierdzę jakiś tydzień temu. Zginęła w walce. Dlatego wiceregent Barien popełnił samobójstwo, a wieść głosi, że w tej historii maczała ręce również następczyni tronu, chociaż królowa nie podjęła przeciwko niej żadnych kroków. Reszta wichrzycieli zeszła do podziemia albo uciekła.

- Szkoda. Mogliby się okazać przydatni. A co z naszymi interesami?

- To właśnie te dobre wieści, panie. Umieściłem nowych ludzi przy kilku wpływowych osobach szlachetnego rodu.

- Których?

- Na przykład przy lordzie generale Zymanisie - plotka głosi, że ma zostać mianowany nadzorcą umocnień niższego miasta. Jednemu z moich ludzi udało się właśnie zaręczyć z drugą córką lady Kory i uzyskać swobodę poruszania się po całej jej willi. Szczególnie jednak powinien zainteresować cię ten fakt, panie. - Urvay przerwał i pochylił się lekko. - Jestem w trakcie nawiązywania kontaktu wewnątrz Domu Orёski.

Mardus spojrzał ze zdumieniem. - Znakomicie! Ale jak? Od lat nie mogliśmy umieścić tam szpiega.

- To nie szpieg, czcigodny panie, ale zdrajca. Nazywa się Pelion í Eirsin. Jest aktorem i to obecnie bardzo cenionym.

- Co on ma wspólnego z Orёską? - zaciekawił się Vargűl Ashnazai.

- Ma tam kochankę - wyjaśnił szybko Urvay - młodą czarodziejkę, która podobno jest również metresą jednego czy dwóch starszych magów. Nazywa się Ylinestra i dobrze ją znają w mieście; to ognista, dzika kocica, która lubi przystojnych młodych mężczyzn i starców przy władzy. Pelion najwyraźniej jest jednym z jej kolekcji. Dzięki temu aktorowi możemy dotrzeć do niej i być może do innych. Ylinestra nie należy do samej Orёski, ale mieszka tam i ma własne pokoje.

- Nie sądzę, żebyśmy potrzebowali pomocy jakiejś ladacznicy, aby dostać się do środka - rzucił pogardliwie nekromanta.

- Może nie - przerwał Urvay - ale kochankiem tej ladacznicy jest także czarodziej Nysander.

- Nysander í Azusthra? - Mardus z uznaniem pokiwał głową. - Urvay, przeszedłeś sam siebie! Co powiedziałeś temu aktorowi?

- Dla niego jestem mistrzem Gorodinem, wielkim wielbicielem jego sztuki. Rozumiem także, jak ważny jest patronat dla młodego, chcącego zrobić karierę aktora i pewnego dramatopisarza, który gotów jest tworzyć role specjalnie dla niego. W zamian mój nowy przyjaciel Pelion przekazuje wszelkie plotki, jakie usłyszy w mieście. Podoba mu się taka umowa i wie, że lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań. Dopóki złoto płynie, jest nasz.

- Świetnie się spisałeś, Urvay. Nie skąp na niego wydatków. Musimy przeniknąć do Orёski przed nadejściem wiosny. Zrozumiałeś? To sprawa wielkiej wagi.

- Zrozumiałem, czcigodny panie. Czy mam poczynić dla ciebie przygotowania w Rhíminee?

- Nie. Niczego nie szykujcie zawczasu. Skontaktuję się z tobą, kiedy będziesz mi potrzebny. Tymczasem miej oko na Peliona i jego czarodziejkę.

Urvay wstał i skłonił się. - Tak, panie. Żegnaj.

 

Po jego wyjściu Mardus wrócił do przerwanego posiłku, lecz Vargűl Ashnazai stracił apetyt.

Orёska, pomyślał z goryczą, dotykając fiolki z kości słoniowej, którą nosił na łańcuszku na chudej szyi. To tam zaszyli się ci złodzieje, którzy tuż pod jego nosem skradli Oko.

Mardus omal nie zabił go tamtej nocy w Wolde. Co gorsza, zagroził, że wykluczy go z wyprawy. Oczywiście gdyby to jemu Mardus powierzył dyski, nigdy by do tego nie doszło, jednak nie było warto wykłócać się o taki szczegół. W każdym razie, jeśli chciał pożyć dość długo, by wypowiedzieć kolejne słowo.

Od tamtej pory bezustannie tracił w oczach Mardusa. Nawet z pomocą samego Oka nie zdołał zatrzymać uciekinierów. Ten Aurёnfaie okazał się denerwująco odporny na jego czary, a kiedy wreszcie padł ofiarą ataku dra'gorgosa w karczmie, chłopiec, ten nędzny wyrostek, wyprowadził ich wszystkich w pole i zabrał towarzysza, zanim Mardus ze swymi ludźmi zdołał przybyć na miejsce.

Wciąż trzymając fiolkę w palcach, Vargűl Ashnazai wyobrażał sobie w jej wnętrzu bezcenne nasiąknięte krwią skrawki drewna, drzazgi, które wydłubał z podłogi myceńskiej gospody, gdzie złodziei dogonił jego dra'gorgos.

Talizman, który sporządził z ich krwi, był potężnym przewodnikiem, tak silnym, że omal nie schwytał ich w Keston. Wtedy jednak uciekinierzy wymknęli się drogą morską i znaleźli się pod ochroną innej mocy, która zakłóciła jego własną. Natychmiast rozpoznał rezonans. Magia Orёski.

Tak więc Mardus i jego ludzie tropili zbiegów całkiem przyziemnymi metodami, podczas gdy on, nekromanta ze Świętego Przybytku, jechał z nimi niczym bezużyteczny bagaż.

Mardus był dobrej myśli. Znali już cel podróży złodziei, co znów zawdzięczali raczej bezwzględnym metodom Mardusa niż jego własnym. Jeden z pływających po rzece marynarzy, których pojmali po zniszczeniu Śmigłego - przynajmniej to było dziełem Vargűla - wykrzyczał ostatnim tchem to, czego chcieli się dowiedzieć.

Bezczynne siedzenie nie dalej niż dwa dni drogi od warowni nieprzyjaciół doprowadzało go do szału.

Tak blisko! - pomyślał, zaciskając fiolkę w garści.

Mardus zauważył ten gest i odgadł jego myśli. - Dlaczego znów nie użyjesz czarów, by ich odszukać?

Vargűl Ashnazai pokręcił się nerwowo. - Od tygodni nie było zmian.

Mardus rzucił na niego okiem, zupełnie jak pierwszy z brzegu człowiek spojrzałby na osobę, która powiedziała coś lekko zaskakującego. Mardus jednak nie był pierwszym z brzegu człowiekiem. Kiedy jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Ashnazaia, nekromanta poczuł przejmujący strach. To nie obłęd dostrzegał w oczach towarzysza - nigdy nie to - ale coś gorszego, nieubłagane dążenie do wytkniętego celu, ogarnięte mrokiem ich boga. Mardus może nie władał magią, ale miał moc. Był naznaczony, wybrany.

Osaczony tym bezlitosnym spojrzeniem Ashnazai czuł, jak krew zaczyna wolniej krążyć w jego żyłach. Ścisnąwszy fiolkę mocniej, zasłonił drugą ręką oczy i przywołał obraz złodziei.

Przez chwilę czuł swoją wielką moc. Wewnętrzna czarna siła przepłynęła przez niego do fiolki i stamtąd na zewnątrz, aby dzięki esencji krwi odszukać jej źródło. Jednak kiedy tylko rabusie dotarli do Rhíminee, okryła ich zasłona. Ktoś rzucił na nich zaklęcie ochronne, a jego magia napotykała zdecydowany i zaciekły opór.

Było tak jak zawsze. Kiedy tylko skupił uwagę na miejscu ich pobytu, oślepił go obraz ognia i wielkich skórzastych skrzydeł. Wiadomość była jasna: „Ci ludzie znajdują się pod ochroną Orёski. Nie możesz nic im zrobić”.

Ashnazai jęcząc, wypuścił fiolkę i przycisnął obie dłonie do twarzy.

- Żadnych zmian?

Nie podnosząc oczu, wiedział, że ten łajdak się uśmiecha.

- Zatem ten aktor Urvaya to rzeczywiście błogosławieństwo dla nas. Jeśli ci dwaj są wciąż pod ochroną czarodziejów Orёski, gdzie lepiej ich szukać?

- Mam nadzieję, że się nie mylisz, panie. Kiedy ich znajdziemy, zmiażdżę ich bijące serca w dłoniach!

- Zemsta jest niebezpiecznym uczuciem.

Podnosząc wzrok, Vargűl Ashnazai dostrzegł, że na twarzy towarzysza pojawiła się znajoma pustka, dotyk ich boga.

- Powinieneś być im wdzięczny za doprowadzenie do celu naszej wyprawy - dokończył cicho Mardus, zaglądając w głąb kubka. - Gwarancją powodzenia są ten aktor i jego czarodziejka. Kluczem jest cierpliwość. Bądź cierpliwy. Nadejdzie nasza chwila.

 

1. Fatalna noc

 

Wiatr niosący deszcz ze śniegiem zacinał od zimowego morza, hulając w ciemnych ulicach Rhíminee jak ogromne, rozzłoszczone dziecko. Luźne gonty i dachówki odrywały się i spadały z hałasem na ulice i do ogrodów. Nagie drzewa gięły się i stukały w nocy gałęziami niczym kośćmi. W porcie poniżej cytadeli statki zrywały się z cum i tonęły, ciskane o pomosty. Zarówno w górnym, jak i dolnym mieście nawet właściciele domów publicznych wcześnie zamykali interes.

Dwie opatulone w peleryny postacie wymknęły się ukradkiem z ciemnego dziedzińca przy ulicy Błękitnej Ryby i podążyły na wschód ku ulicy Snopków.

- Nie mogę uwierzyć, że w taką pogodę wyszliśmy doręczyć jakiś cholerny upominek od kochanka - narzekał Alec, odrzucając z oczu mokre jasne włosy.

- Musimy dbać o reputację Kota z Rhíminee - odparł Seregil, który dygotał u boku chłopca. Smukły Aurёnfaie zazdrościł pochodzącemu z północy Alecowi wytrzymałości na chłód. - Lord Phyrien zapłacił, aby ten drobiazg znalazł się dzisiejszej nocy na poduszce dziewczyny. Poza tym i tak chciałem zajrzeć do sepetu jej ojca. Wieść niesie, że knuje intrygę, aby otrzymać stanowisko wiceregenta.

Seregil uśmiechnął się pod nosem. Od lat tajemniczy złodziej znany jedynie jako Kot z Rhíminee pomagał najwyższym warstwom miejskiej społeczności prowadzić nie kończące się intrygi; aby go wezwać, wystarczało złoto i dyskretna wiadomość zostawiona właściwej osobie. Nikt się jeszcze nie domyślił, że tajemniczy szpieg był właściwie jednym z nich, ani że układ służył w równym stopniu jego oraz ich interesom.

Atakowani ze wszystkich stron przez wiatr parli naprzód ku dzielnicy arystokracji. Po dotarciu do kolumnady z fontanną, u wylotu ulicy Złotych Hełmów, Seregil schronił się na chwilę w jej środku.

- Jesteś pewien, że dasz radę? Jak twoje plecy? - spytał, nachylając się, by zaczerpnąć łyk wody ze źródła pośrodku kolumnady.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin