Krowa niebiańska.doc

(1220 KB) Pobierz

Joanna Chmielewska

KROWA NIEBIAŃSKA

W gąszczu coś nagle ryknęło straszliwie i na polankę wypadła przerażająca postać. Wielka, uszargana, zakrwawiona, pokryta czarnymi kudłami. Wszystkie obecne przy wydarzeniu dzieci uciekły w dzikiej panice i została tylko jedna dziewczynka, unieruchomiona lękiem radykalnie. Pięcioro wystraszonych, ale zdolnych do ruchu, tupiąc i łomocząc, wpadło razem na spróchniały mostek, wcześniej przekroczony pojedynczo, delikatnie i na paluszkach. Mostek, jak było do przewidzenia, nie wytrzymał, zachwiał się, załamał z ostrym trzaskiem i dzieci runęły do kamienistego potoku z wysokości trzech metrów.

Całkowicie bez szwanku wyszła z tego wydarzenia tylko znieruchomiała na polanie dziewczynka.

Koszmarna postać, która wypadła z gąszczu, znikła równie szybko, jak się pojawiła i nie zrobiła jej nic złego wyłącznie dzięki temu, że w ogóle jej nie dostrzegła. Rychło wyszedł na jaw przerażający fakt, iż był to złoczyńca, od dwóch dni poszukiwany przez władze wykonawcze. Uwłosienie miał z natury obfite, kudły i broda czyniły z niego wręcz troglodytę, krwawe ślady wszędzie pochodziły nie tylko z przestępstwa, lecz także z przedzierania się przez jeżyny, tarniny, jałowce i tym podobne kłujące zarośla, ryknął zaś dlatego, że użądliła go osa. Chwilowy azyl znalazł sobie akurat obok osiego gniazda w ziemi. Pośpiesznie opuścił niegościnny las i znikł z ludzkich oczu, nie zauważywszy małej, osłoniętej nieco listowiem, absolutnie nieruchomej figurki.

Figurka za to przyjrzała mu się bardzo dokładnie.

Poruszyła się dopiero, kiedy nadbiegli ludzie dorośli i z krzykiem rozpoczęli akcję ratunkową. Wszystkie dzieci z mostku okazały się silnie poszkodowane, na szczęście jednak żadne nie straciło życia. Niemniej jednak lato było dla nich stracone, a niektóre ślady katastrofy pozostały na zawsze.

Całe wydarzenie stanowiło kliniczny przykład słuszności twierdzenia: „Kto się nie słucha ojca matki, ten się słucha psiej skóry”. W tym wypadku postać psiej skóry przybrał spróchniały mostek.

Dawno było wiadomo, że mostek się wali i rodzice kategorycznie zabraniali przechodzenia po nim na drugą stronę potoku. Racjonalniej byłoby wprawdzie naprawić go, względnie zburzyć do reszty, ale postępowanie racjonalne pociągało za sobą koszty i dotychczas jeszcze nie zdołano uzgodnić, kto ma za dzieło zapłacić. Mostek zatem trwał w chwiejnym braku równowagi i groził niebezpieczeństwem.

Nikt dorosły, widząc kiwające się resztki konstrukcji, za skarby świata nie postawiłby na niej nogi, nawet samobójca, ponieważ upadek z wysokości trzech metrów nie gwarantował skutków nieodwracalnych, dzieci jednakże, jak to dzieci, dopatrywały się w imprezie emocjonującej rozrywki. Korciło je.

Dzieci miejscowe może by jakoś wytrzymały bez podejmowania ryzyka, ale nastał okres wakacyjny i przyjechały dzieci z miasta. I oczywiście spróchniały mostek okazał się największą atrakcją.

W konkurencji wzięło udział sześcioro. Do pięknego lasu po drugiej stronie potoku można było dostać się drogą okrężną, całkowicie bezpieczną, ale mostek kusił. Troje miejscowych dało się namówić trojgu przyjezdnym, w tamtą stronę przeleźli szczęśliwie, z powrotem zaś popłoch spowodował katastrofę.

Ściśle biorąc, z trojga miejskich gości zapał wykazywało tylko dwoje, trzecie, jedyna ocalała dziewczynka, poddawała się propozycjom dość biernie, nie zgłaszając żadnych sprzeciwów. Na mostek wstąpiła, pokonała go dzielnie i zręcznie, no a potem, w obliczu potwora, zastygła w bezruchu.

Elunia Burska bowiem od samego urodzenia odznaczała się cechą szczególną, mianowicie pod wpływem wszelkich emocji nieruchomiała na kamień. Nawet jako niemowlę, przestraszona czymś lub zachwycona, nie wybuchała rykiem, nie machała rączkami, nie pokwitowała radośnie, tylko zamieniała się w produkt sztuczny, atrapę dziecka, co trwałe dłużej albo krócej, zależnie od rozmiaru doznań. Całe otoczenie przyjmowało to zjawisko jako łaskę boską, bo takie grzeczne i ciche dziecko to sama przyjemność, i przez ładne parę lat nikt z jej skłonnością nie walczył. Później zaś zrobiło się za późno na przeciwdziałanie.

Raz jeden tylko spowodowała wstrząs potężny. W wieku lat pięciu, na wsi, rzecz jasna pod opieką rodziny, tak samo jak wszyscy, przechodziła przez tor kolejowy. Nikt jej za rękę nie trzymał, bo chodzić i biegać umiała doskonale. Zza dalekiego zakrętu ukazał się pociąg. Ktoś krzyknął: „Pociąg! Szybciej!”, Elunia odwróciła głowę, w odległości prawie kilometra ujrzała pędzącą machinę i oczywiście zamarła.

Aczkolwiek był to pociąg pośpieszny, to jednak kilkaset metrów wystarczało w zupełności, żeby uciec przed nim pięć razy. Elunia jednakże trwała pomiędzy szynami niczym wysoce realistyczna rzeźba, posąg dziewczynki, wyrosły nagle z podkładów kolejowych, niezdolny do najmniejszego drgnięcia.

Pierwsze cztery sekundy poświecono panicznym i bezproduktywnym krzykom, w sekundzie piątej ojciec Eluni zawrócił, uczynił trzy kroki i ściągnął córkę z szyn. Pociąg dawno przeleciał z łomotem, zanim Elunia zdołała wydusić z siebie odpowiedź na liczne pytania, co też jej wpadło do głowy, żeby stać na torze, kiedy pociąg jedzie.

- Nie wiem - powiedziała żałosnym głosikiem. - Ja nie chciałam.

Odpowiedź przyjęto jako wyraz skruchy i żadnej osobie nic rozumnego nie przyszło do głowy.

Potwór z lasu natomiast na jakiś czas utkwił w jej życiorysie. Włamanie, kradzież i ciężkie pobicie całej jednej rodziny kwalifikowały go w pełni do zapudłowania radykalnego, niestety jednak, popełniwszy czyny karalne, uciekł. Był obcy. Nikt go dokładnie nie widział i nikt nie umiał opisać. Gdyby ściął kudły i ubrał się przyzwoicie, nie zostałby rozpoznany, istniały zaś obawy, że podobnych przestępstw odpracuje więcej. Zręczność w działaniu wskazywała na dużą wprawę.

Szukano go zatem intensywnie i od razu okazało się, że jedna jedyna Elunia przyjrzała mu się porządnie. Niezdolna do zamknięcia oczu, wpatrywała się w dzikie oblicze przez cały czas swojego skamienienia, w jej pamięci zaś utrwalał się każdy szczegół bandyckiej gęby. Miała jednakże dopiero sześć lat. Od istoty w tym wieku trudno oczekiwać rzeczowych i wiarygodnych zeznań, istniały zatem obawy, że pożytku z niej nie będzie.

Tymczasem ujawniło się coś wręcz przeciwnego. Elunia nie tylko patrzyła, umiała także powiedzieć, co widzi. Służbowy rysownik, sporządzający portret pamięciowy, był nią zachwycony, zdołała dostrzec nawet to, co kryło się pod kudłami. Opisywała wszystko z zapałem, czując się niezmiernie ważna, bardzo swoją ważnością uradowana.

- Tu miał takie - oznajmiła, wskazując swoją dolną wargę. - Dużo, takie czerwone, wystawało mu z brody. I groszek na oku, jak tak stał, to na tym, z tej strony. A nos miał taki, o, tu rozklapany, taki rozlazły, a wyżej miał niżej, a w środku na końcu taki psi, ale więcej kanciasty. I gulę koło ucha, a te uszy okropnie wielkie. Słońce mu prześwitywało.

Grafik te określenia zrozumiał doskonale i bez trudu stworzył gębę z obwisłą dolną wargą, z szerokim i złamanym nosem z wyraźną chrząstką na końcu, z naroślą na lewej powiece i ogromnymi uszami typu wiotkie. Pełna uznania Elunia potwierdziła trafność rysunku.

W dwa lata później na doskonale zapamiętany pysk natknęła się osobiście na kolejnych wakacjach. Złoczyńca grasował na prowincji, omijając większe miasta i preferując wsie, gdzie klasie chłopskiej zdarzało się miewać pieniądze. Krew. cudzą i własną, rzecz oczywista dawno już z siebie zmył. odzież zmienił, kudły nieco skrócił, ale twarz mu została i na jarmarku w okolicy Kazimierza Elunia rozpoznała go bezbłędnie.

Absolutną skamieniałość córki dostrzegł jej ojciec, człowiek inteligentny i rozsądny. Bandyta również zauważył posągowo nieruchomą dziewczynkę, ale nie widział jej przy poprzednim spotkaniu i żadne skojarzenia nie zaświtały mu w głowie. Zajęty był podglądaniem, kto tu coś sprzedaje i ile dostaje pieniędzy, typował sobie ofiary i wrośniętymi w grunt dziewczynkami nie zamierzał się interesować. Ojciec sprawdził, w co jego chwilowo niekomunikatywna córka jest wpatrzona, oglądaną przez nią postać ocenił właściwie i zdążył złapać stróża prawa.

W rezultacie postrach licznych wsi poszedł siedzieć, przyłożyli mu, z racji kilku ofiar śmiertelnych, całe dwadzieścia pięć lat i wiadomo było, że przesiedzi co najmniej piętnaście. Dzięki Eluni na jakiś czas był z nim spokój.

I nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że tych skojarzeń wreszcie doznał i jasnowłosą, nieruchomą, wpatrzoną w niego oczami rozmiaru talerzyków deserowych dziewczynkę zapamiętał sobie na zawsze.

W późniejszych latach swego życia Elunia zamierała i nieruchomiała jakoś bardziej kameralnie, nikomu przy tym nie wpadając w oko i ponosząc straty możliwe do ukrycia. Chociażby ciasteczka. W sklepie, gdzie w innym miejscu wybierało się kuszący towar, a w innym płaciło i odbierało paczkę, ktoś przez pomyłkę zabrał jej pakunek. Zamiast wydać okrzyk i upomnieć się o swoje, Elunia, rzecz jasna, zamarła, tym razem z oburzenia. Ciasteczka jednakże stanowiły jej prywatną własność i nikogo nie musiały interesować, nie zjadła ich po prostu.

Za to później, w szkole, omal nie zaprzepaściła matury. Pisemne egzaminy odpracowała bezboleśnie, ale już pierwszy ustny padł jej kłodą pod nogi. Z przejęcia i zdenerwowania nie była w stanie wydobyć z ust nawet słowa „dzień dobry”, nie wspominając już o przejściu na właściwe miejsce i udzieleniu odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie. Na szczęście nauczycielki znały już nieco jej osobliwe reakcje i dały spokój na dostatecznie długą chwilę, żeby skamieniałość jej przeszła. Zamierzony ślub natomiast miał wielkie szansę zakończyć się skandalem.

Został zrealizowany zgoła cudem. Elunia już studiowała na ASP, zamierzając poświęcić się grafice i reklamiarstwu, umysłowo bowiem nie była niedorozwinięta i zdawała sobie sprawę, że musi wybrać zawód, na który ewentualne nieruchomienie i zamieranie pozostałoby bez wpływu. Potrafiła wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby oddała się zajęciom silnie stresującym i została na przykład stewardessą albo aktorką. Względnie dróżniczką kolejową. Pierwsze doświadczenie z pociągiem pozwalało mniemać, iż właściwe manipulacje ze szlabanem nie zostałyby dokonane w odpowiedniej chwili i rychło nastąpiłoby nieszczęście, nie mówiąc już o tym, że jako aktorka w ogóle nie wyszłaby na scenę, zamarłszy za kulisami. Zawód grafika wydawał się dość bezpieczny, a przy tym miłosierna opatrzność obdarzyła ją dostatecznymi zdolnościami, żeby wybór miał sens.

Rychło zakochała się w koledze z wyższego roku, bez trudu zyskała wzajemność i radośnie zgodziła się młodzieńca poślubić. Narzeczony posiadał strych, świetnie nadający się nie tylko na pracownie, ale także na miejsce zamieszkania, coś tam nawet zarabiał i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie szczególna cecha panny młodej. Świadoma swojej ułomności Elunia od dawna już starała się ją opanowywać, wysiłki jednakże dawały mierne rezultaty. Gorzej. Szkodziły. Na samą myśl, że emocja znów ją unieruchomi i odbierze jej mowę, Elunia nieruchomiała jeszcze prędzej, tyle że konieczność powrotu do normalnych ludzkich cech tkwiła już w niej i pozwalała szybciej odzyskać przyrodzone zdolności. Niekiedy zdarzało się to nawet dostatecznie wcześnie, w ostatniej właściwej chwili, ale kosztowało ją tyle sił, że długo potem czuła się osłabiona.

Czasami zaś, jeśli dość długo nie doznała żadnego grubszego wstrząsu, zapominała o dolegliwości i narażała się na nią z zaskoczenia, co miało skutki nader urozmaicone. I oczywiście dotknęło ją przy ślubie.

W obliczu urzędnika stanu cywilnego i wszystkich zaproszonych gości, przy boku narzeczonego, nagle zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Jezus Mario, wychodzi za mąż! Za Pawełka! Jak dorosła kobieta! Ślub! To jest jej ślub...! Płomień w niej buchnął i zamarła.

Na pytanie, czy zgadza się poślubić obecnego tu Pawła Wiśniewskiego, nie odpowiedziała ani słowa. Urzędnik, formalista, twardo czekał. Pawełek usiłował podsunąć jej półgębkiem właściwy tekst, rodzina z krzeseł posykiwała, Elunię zadławiło do reszty i w oczach jej zaszkliły się łzy, ale poza tą jedną drobną zmianą prezentowała sobą figurę z granitu.

Urzędnik stanu cywilnego, nie dość że był formalistą, to jeszcze, widząc młodość damy, wyobraził sobie, iż do zamążpójścia została zmuszona, przed jego oblicze dowleczona przemocą i nie umie zaprotestować inaczej jak tylko milczeniem. Bez jej wyraźnego „tak” ślubu zatem nie udzieli. Pan młody robił wprawdzie sympatyczne wrażenie, ale pozory często mylą.

Kiedy przerwał ceremonię, awantura wybuchła okropna, Elunia zaś z miejsca odzyskała głos i siły. Odpierając ataki obu rodzin, własnej - zdenerwowanej i zrozpaczonej, oraz narzeczonego - zdumionej i ciężko obrażonej, rzuciła się ku władzy, już składającej dokumenty i zupełnie rozsądnie, ze stosowną skruchą, wyjaśniła zjawisko. Zapewniła także, kurczowo ściskając w dłoni rękaw narzeczonego, że za mąż wychodzi całkowicie dobrowolnie i nawet z wielką przyjemnością. Rodzina poparła ją energicznie, wmieszały się przyjaciółki, po wielu korowodach ceremonia została wznowiona i zakończona szczęśliwie, acz w atmosferze urzędowego potępienia.

Po trzech latach zaś wydatnie wspomogła przyczyny rozwodu.

Ślubu kościelnego, rzecz oczywista, nikt się już nie ośmielił zaryzykować i w ten sposób Elunię, ku jej wielkiemu żalowi, ominął welon i biała suknia z trenem.

* * *

Jakim cudem Elunia zrobiła prawo jazdy, ona sama nie umiała zrozumieć. Sytuacji stresujących na jezdniach spotyka się zatrzęsienie, najwidoczniej miała ślepy fart i trafiała na wyjątkowo korzystne układy. Żadnych zaskoczeń, żadnych korków, żadnych półgłówków nie spotykała, może dzięki temu, że odbywała swoje jazdy w okresie wakacyjnym, kiedy miasto było prawie puste, a pogoda piękna, nieruchomienie nie dotknęło jej ani razu i na instruktorze uczyniła wrażenie istoty najzupełniej normalnej. Następnie kupiła nawet samochód, mocno przechodzonego volkswagena-garbusa, który wciąż jeszcze jeździł ku zdumieniu stacji obsługi.

Kupiła go zaś, ponieważ wzbogaciła się znienacka tuż przed zakończeniem studiów. W przypływie natchnienia wymyśliła reklamę, która okazała się zgoła rewelacyjna i przyniosła szalone zyski inwestorowi, a Elunia od tych zysków dostała prowizję. W upojeniu natychmiast kupiła przyzwoite mieszkanie, dzięki czemu po rozwodzie miała gotowe miejsce dla siebie.

Razem z mężem zamieszkać tam nie zdążyła, aczkolwiek apartament przewidziany był na kompletną rodzinę z dziećmi, ponieważ roboty wykończeniowe trochę potrwały i wcześniej rozpadła się zasadnicza komórka społeczeństwa, niż dało się lokal użytkować. Przeniosła się tam już sama.

* * *

Ogólnie biorąc, Elunia była bardzo ładna. Miała metr siedemdziesiąt wzrostu, doskonałą figurę, piękne nogi, piękne włosy blond, niebieskie oczy z gatunku gwiaździstych i trochę piegów, które dodawały jej wdzięku. Tyle że nie zaliczała się do tych przesadnie seksownych, co nie przeszkadzało, że mąż był w niej wściekle zakochany przez całe dwa lata. W trzecim roku jednakże bezustanna irytacja zabiła miłość, a ostatnim gwoździem do trumny stał się makaron.

Należy zauważyć, że Elunia poślubiła Pawełka, nie myśląc nic. Najzwyczajniej w świecie zakochała się w pięknym chłopcu od pierwszego rzutu oka, zamarłszy przy okazji na sam jego widok. Uwielbienie z niej biło, co Pawełek z miejsca docenił. Z racji wdzięcznej urody od dzieciństwa przywykł do brania, nie zaś dawania, i obdarzenie go uczuciem wydało mu się ze wszech miar słuszne i naturalne. Gwałtownie zapragnął brać od Eluni, a racjonalne myśli również były od niego odległe o lata świetlne.

Pracownia dwojga grafików część kuchenną miała mocno ograniczoną. Elunia bez żadnego oporu gotowała obiady na dwupalnikowej kuchence gazowej, czasem tylko, zajęta pracą, zapominała, że na ogniu stoi jakaś potrawa, potrawa przypalała się, Elunia wyrzucała ją bez żalu i od razu użytkowała produkt zastępczy, na wszelki wypadek posiadany pod ręką. Produkt zastępczy bywał niekiedy dość dziwny i nie zawsze Pawełkowi smakował, a należy zauważyć, iż Pawełek był żarty i jakość pożywienia cenił wysoko. Po krótkim okresie przewagi łóżka nad stołem zaczął się denerwować.

Ponadto niemal od początku pojawiły się zadrażnienia dodatkowe, bezustannie rosnące. Wyszło na jaw, iż młodzieniec jest pedantem najgorszego gatunku, czego na studiach jakoś nie dało się zauważyć, w dodatku otaczanym dotychczas opieką przez troskliwą mamusię, która ową pedanterię przekazała mu w genach. Wszystko w domu musiało leżeć na swoim miejscu, poukładane symetrycznie, gacie musiały być uprasowane bez jednej fałdki, a guziki do koszul przyszyte idealnie jednakowo, nitkami w jedną stronę. Podłoga powinna lśnić, żadne resztki pożywienia nie miały prawa do egzystencji, szklankę po herbacie należało natychmiast myć, wycierać i ustawiać w szafeczce, a ścierkę do naczyń rozwieszać z dokładnością do jednego milimetra. To samo dotyczyło przepierki, suszącej się na sznurku piżamy i halki przybierały postać wręcz dostojną, rozpostarte bez najmniejszego załamania i w dodatku dobrane kolorystycznie.

Całość starań o ten przeraźliwy porządek spadała na Elunię, bo tak Pawełka mamusia nauczyła. On sam tylko przestawiał krzesła i przesuwał popielniczki, czyniąc to najzupełniej odruchowo, kiedy poraził go brak symetrii doskonałej. Elunia, jednostka pod tym względem normalna, acz odrobinę roztargniona, przywykła do czystości i średniego porządku, zajęta studiami i pracą, rychło zaczęła tęsknić do życia w możliwie zaniedbanym taborze cygańskim, lub też zgoła na śmietniku. Klepisko zamiast parkietu powolutku stawało się szczytem jej marzeń.

Co gorsza, swoje przyzwyczajenie do brania Pawełek przeniósł także na seks. Lubił być zachęcany, namawiany i obsługiwany, stosując nawet niekiedy symulowany opór, który Elunia winna była przełamywać. Elunia zaś, jak normalna kobieta, inicjatywy oczekiwała od mężczyzny, o kuszących zabiegach zaś nie miała pojęcia i obawiała się popaść w wulgarną przesadę. Ponadto do seksu Pawełek odnosił się równie pedantycznie jak do innych dziedzin życia, ze świadczeń małżeńskich czyniąc rodzaj rytuału, z Eluni zaś kapłankę wielbiącą bóstwo. Rola nie przypadła jej do gustu i mimo szczerych starań nie udawało jej się stawać na wysokości zadania. Zapominała o złożeniu w kostkę zdjętej z siebie piżamy, myliły jej się nieco kolejne zabiegi erotyczne, a nawet, o zgrozo, w łóżku bywała rozczochrana, nie mówiąc już o rannych pantoflach, zrzuconych z nóg i wcale nie ustawionych równo. Obsługiwanie bóstwa wychodziło jej wysoce nieudolnie.

Jasne jest zatem, że, razem wziąwszy, Pawełek czuł coraz głębszy niedosyt ładu i roz­czarowanie żoną i ten cholerny makaron po prostu przelał czarę rozgoryczeń.

Tym razem zostało uzgodnione, że przyprowadzi na późny obiad swojego aktualnego inwestora, szalenie skąpego wydawcę, któremu robił ilustracje do całej serii książek dla dzieci. Prawdę mówiąc, Pawełek też był skąpy, co starannie ukrywał, i dlatego wymyślił obiad w domu, a nie w knajpie. Obiad w domu, nawet z najlepszym winem świata, zawsze wypadał taniej.

Świadoma postępujących zadrażnień i mocno już zniechęcona do małżonka Elunia lojalnie postanowiła przygotować wystrzałową potrawę, coś, co wychodziło jej zgoła rewelacyjnie, mianowicie zraziki w śmietanie. Pawełek je uwielbiał, wydawca też. Do zrazików najlepiej pasował makaron.

Obiad miał być zwyczajny, a nie wystawny, przystawki zatem nie zostały przewidziane. Tylko deser, naleśniki z konfiturami na gorąco, z bitą śmietaną. Dodatkową zaletę obu dań stanowił fakt, że można je było przygotować wcześniej, a potem tylko odgrzać, co dla Eluni było akurat istotne, miała bowiem robotę, a także umówione spotkania służbowe. Obie potrawy odwaliła o poranku, przytomnie zaczęła od zrazików, które doszły we właściwej chwili, odpracowała naleśniki i opuściła dom. Wróciła dokładnie na gotowanie makaronu, jedynego produktu, który powinien być świeży.

Na wydawcy jej specjalnie nie zależało, siedziała w reklamie, w ilustracjach specjalizował się Pawełek, wydawało jej się jednak obrzydliwe robić mu koło nogi. Chce tego pacana, niech ma, po co go zniechęcać, wszystkie zarobione pieniądze wciąż jeszcze były wspólne i niewątpliwie potrzebne, ewentualny rozwód zaledwie pobłyskiwał i niepewnie migał w myślach, a szansa na trwałość mariażu nadal istniała. Postanowiła się upiększyć i zrobić dobre wrażenie. Gruby makaron wymagał trzech kwadransów, pozostawiając jej dosyć czasu na zabiegi koło siebie.

Postawiła gar na ogniu, woda się zagotowała, Elunia wrzuciła makaron, zaczekała, aż zaczął bulgotać, i przykręciła palnik. Wszystko, zdawałoby się, zrobiła jak trzeba. Po czym udała się do łazienki.

Zważywszy, iż fragment kuchenny od początku traktowany był po macoszemu, brakowało w nim miejsca. Płaszczyzny poziome, w każdej kuchni niezbędne, ulokowane zostały w pionie. Dwupalnikowa kuchenka gazowa tkwiła na czymś w rodzaju stelażu, pod nią znajdowała się jakby podręczna ażurowa półka, na której można było ustawiać garnki z produktami, potrzebnymi na poczekaniu, niżej zaś jeszcze następna, gdzie doskonale mieściły się patelnie. Tuż pod palnikami stał w owym momencie garnek ze zrazikami, a pod nim, na wielkiej patelni, naleśniki, nadziane już i gotowe do odsmażenia. Bita śmietana czekała w lodówce.

W ostatniej chwili, oddalając się, Elunia spróbowała sosu w zrazikach dla upewnienia się, czy na pewno jest dobry. Był znakomity. Kiwnęła głową z uznaniem sama do siebie i zapomniała położyć z powrotem przykrywkę. Zważywszy młody wiek i duże zainteresowanie pracą zawodową, nie miała w sobie wyrobionych odruchów dobrej gospodyni.

Kiedy przyodziana wdzięcznie i zrobiona na domowe bóstwo zbliżyła się do kuchennego kąta makaron odwalał już niezłą robotę. Wykipiał, spęczniał i kipiał nadal. Na ten widok Elunia zamarła.

Dokładnie w owym momencie głodny, łakomy i z zasady punktualny Pawełek wprowadził do apartamentu swojego wydawcę, równie głodnego i nastawionego na doskonały domowy posiłek.

Obaj razem zamarli nie gorzej niż Elunia. Ujrzeli elementy następujące: potoki spienionej cieczy, lejące się do garnka ze zrazikami, pełną tejże cieczy patelnię, na której miękły i traciły właściwy smak naleśniki, i panią domu, wpatrzoną z klęską w skamieniałym bezruchu. Cały dowcip polegał na tym, że w pierwszym momencie Elunia mogła jeszcze uratować posiłek, gdyby rzuciła się błyskawicznie ku utensyliom kuchennym, odrobina wody z makaronu zbytnio by zrazikom nie zaszkodziła, Elunia jednakże swoim zwyczajem zastygła na kamień i całym tym osolonym i spienionym wodospadom dała czas. Makaronu było dużo, wody w nim również, sos w zrazikach przeistoczył się w potrawę więzienną, a naleśniki, nadziane słodkimi konfiturami, stały się niejadalne. Dla ludzi. Świnie, być może, spożyłyby je z przyjemnością.

Znający swoją żonę Pawełek bez najmniejszej wątpliwości odgadł to wszystko i coś mu się w środku zrobiło. Oczyma duszy zobaczył sumy, jakie wyda w restauracji, oczyma ciała patrzył właśnie na potworny nieporządek i decyzja życiowa podjęła mu się sama. Rozwód.

Tym sposobem makaron typu rurki zadecydował o życiu Eluni.

* * *

Rozwodem przejęła się średnio, ponieważ Pawełek zrobił się już nieznośnie męczący i, co gorsza, niezadowolony z małżonki, zaczynał okazywać nadmierne zainteresowanie rozmaitym rywalkom. Chociaż, prawdę mówiąc, Elunia sama nie była pewna, która z tych nieprzyjemności wydaje się jej gorsza... Miała go w każdym razie całkowicie dosyć ł w czasie całej procedury ani razu nawet nie musiała skamienieć. Poszło lekko, dzieci nie mieli, dwaj adwokaci zgodnie wywlekli sprawę skandalu na ślubie. Elunia chętnie przyświadczyła, że brała ten ślub w chwilowym zamroczeniu i nikt nie stwarzał żadnych przeszkód. Ogólnie czuła się obrażona na tego głupka, któremu byle co przeszkadzało, a wymagania prezentował idiotyczne i żadna rozpacz nie miała do niej dostępu. Ponadto zdążył objawić się pocieszyciel.

Nieco już wcześniej, w trakcie trwania mariażu, Elunia odnalazła faceta.

Był to kolega ze szkoły podstawowej. W wieku kiedy jeszcze lekceważy się dziewczyny, dostrzegł w Eluni cechę, która wprawiła go w podziw, mianowicie bezprzykładną, wręcz męską odwagę. Ową odwagę Elunia okazała w obliczu szarżującego buhaja, na szkolnej wycieczce. Wszyscy uciekli, chroniąc się za drzewa, ona jedna stała mężnie na drodze parskającego gniewnie niebezpieczeństwa i nawet nie drgnęła. Rzecz oczywista, swoim zwyczajem skamieniała ze strachu, ale o tym Kazio Radwański nie wiedział i na widok takiej zuchwałej dzielności dech mu zaparło. Swój podziw ukrył głęboko, a w każdym razie starał się go ukryć, co nie najlepiej mu wychodziło i Elunia jakoś niejasno poczuła się czczona i wielbiona. Wzbudziło to w niej sympatię do Kazia i pod koniec szkoły byli już w przyjaźni. Buhaj zaś nie zrobił jej żadnej krzywdy, ponieważ obiekt nieruchomy nie budził jego zainteresowania, zmienił kierunek ataku i zajął się jazgoczącym pieskiem. Piesek uciekł bez trudu, a buhajem z kolei zajął się jego właściciel.

Straciwszy Kazia z oczu jeszcze przed maturą, ponieważ zmienił szkołę, Elunia spotkała go ponownie po ośmiu latach. Okoliczności spotkania były zupełnie zwyczajne, usiłowała zadzwonić z budki telefonicznej, numer był zajęty, ustąpiła zatem miejsca czekającemu facetowi. Spojrzeli na siebie i równocześnie wydali okrzyk.

- Elunia!

- Kazio!

Elunia wydała się Kaziowi piękniejsza, niż mógł się spodziewać, Kazio Eluni bardziej interesujący, niż zapowiadał się w szkole. Machnęli ręką na telefon i poszli na kawę.

- Co w ogóle robisz? - spytała Elunia. - Mam wrażenie, że wybierałeś się na prawo?

- Pochodziłem trochę, czemu nie. Ale potem wszedłem w pośrednictwo handlowe i to mi bardziej leży, studia kończę z doskoku, dyplom się przyda. A ty?

- W reklamie siedzę. ASP skończyłam.

Kazio rzucił okiem na rękę Eluni.

- Ejże! Wyszłaś za mąż?

- Wyszłam. Już prawie trzy lata.

- Że też, cholera, najlepsze dziewczyny zawsze są zajęte! Nie mogłaś poczekać, aż się spotkamy? Rozwodu w planach nie masz?

Elunia pokręciła głową i poczuła nagle nieprzepartą chęć zwierzyć się Kaziowi, opowiedzieć mu o swoich perypetiach matrymonialnych i tej upiornej pedanterii Pawełka. Powstrzymała ją lojalność, bo w owym momencie byli jeszcze małżeństwem.

- Prędzej on się ze mną rozwiedzie, niż ja z nim - oświadczyła w jasnowidzeniu. - A ty?

- Co ja?

- Ożeniłeś się?

- Niech mnie ręka boska broni! Udało mi się jakoś wyłgać od tego. Pewno miałem nadzieję na ciebie.

- Już to widzę. Śniłam ci się po nocach. Ale miło słyszeć takie rzeczy.

- Co to za jakiś, ten palant... pardon, chciałem powiedzieć ten superman?

Elunia stłumiła chichot i posłużyła pobieżnymi danymi o mężu. Kazio pohamował kręcenie nosem, aczkolwiek palant-superman nie spodobał mu się od razu, na niewidzianego. Elunia go szczerze zachwyciła i pożałował, że nie zaczął z nią romansować jeszcze w szkole, chociaż może i rzeczywiście byli wtedy odrobinę za młodzi... Ona piętnaście, on szesnaście...

- Nie traćmy kontaktu, ja cię proszę - powiedział z większym żarem, niż zamierzał. - A kto wie, może tego, pan Bóg kule nosi, nie to miałem na myśli, sama rozumiesz, wszystko się może wydarzyć...

Elunia była tego samego zdania, a przy tym ciepło jej się zrobiło na sercu. Lubiła Kazia, podobał się jej, ze szczupłego, kościstego chłopca wyrósł barczysty mężczyzna, który wciąż okazywał jej podziw i zachwyt, zatracający o rzetelne uwielbienie. Pawełek już od roku uwielbieniem nie tryskał. Skoki w bok wykluczała, ale co szkodziło spotykać się z przyjacielem...

Wychodzili już z kawiarni i znajdowali się w drzwiach, kiedy tuż przed ich nosem na ulicy nastąpiła kraksa. Widzieli ją doskonale.

Parkujący samochód ruszył nagle i wyjechał na jezdnię, dokładnie przed maską drugiego, nadjeżdżającego z wielką szybkością, ten drugi rąbnął go rzetelnie i oba razem potrąciły faceta, któremu udało się akurat wyskoczyć spomiędzy innych pojazdów i wplątać w kolizję. Odrzucony potężną siłą, upadł do tyłu i walnął głową w krawężnik.

Elunia, rzecz jasna, skamieniała, Kazio natomiast zareagował błyskawicznie.

- W nogi! - syknął dziko. - Spieprzamy, już nas tu nie ma!

Chwycił ją za rękę i z szaloną energią pociągnął w bok. Elunia o mało się nie przewróciła, bo jej górna część ciała, szarpnięta znienacka, ruszyła, nogi natomiast pozostały wrośnięte w ziemię. Kazio chwycił ją w locie, silny był, oderwał także jej nogi od podłoża i powlókł ją przed siebie, Elunia zaś po kilku sekundach zaczęła samodzielnie stawiać kroki. Spróbowała nawet wyrwać się z trzymających ją objęć.

Odzyskała także głos.

- No coś ty, zwariowałeś?! Jezus Mario, ten człowiek się zabił...! Dlaczego...?! Może tam coś pomóc...? Ten kretyn winien, ten, co wyjechał, byliśmy świadkami...!

- Toteż właśnie - przyświadczył Kazio i zmniejszył tempo. Obejrzał się za siebie, wypuścił Elunię z ramion i chwycił ją zwyczajnie pod rękę. - No dobra, już nas nie złapią. Fakt, najlepszymi świadkami, cały spektakl odpracowali nam przed nosem.

- No to przecież musimy wrócić...!

- Dziewczyno, masz źle w głowie? Czy ty wiesz, co to znaczy świadczyć w sądzie?! Życie byś miała zmarnowane! Nie masz co robić?

- Mam, ale... Słuchaj, tak nie można, to potworny wypadek, on nie żyje, ten co upadł, niewinny człowiek...! Kazio pociągnął ją dalej, bo usiłowała zwalniać kroku.

- Niewinnego to tam nie było ani jednego - zaopiniował stanowczo. - Jeden wyjechał na ślepo, drugi leciał za ostro, a trzeci wyskoczył jak zajączek z miedzy. Było patrzeć, czy co nie jedzie. A poza tym, temu akurat już chyba wszystko jedno, globus mu poszedł w drzazgi, mało estetyczny widok. Niech się teraz sami po sądach kotłują, nie twoja parafia. Do pomocy już tam jest cała ulica, a ty przestań być taka wściekle uspołeczniona.

Elunia chciała jeszcze protestować, ale nagle poraziła ją myśl, że stojąc przed sądem w charakterze świadka, niewątpliwie zdenerwowana, może znów znieruchomieć. Nie odpowie na pytania, nie odezwie się słowem. Mało, że zrobi z siebie pośmiewisko, to jeszcze przyłożą jej jaką grzywnę albo co. Milczenie przed sądem zapewne jest karalne.

Przestała stawiać opór i odetchnęła głęboko.

- Może masz rację - przyznała. - Ale głupio... To co, gdybym była świadkiem zbrodni, też mam uciekać?

- Nad zbrodnią można by się zastanowić. Z serca ci radzę: nie bądź.

- W razie czego odwrócić się tyłem?

- I zamknąć oczy. Paproch ci wpadł, powiedzmy.

- Wiesz, że to okropne...

- Zapewniam cię, że sąd jest okropniejszy. Za bydlę tam robisz, a nie za człowieka i wcale nie musisz być oskarżona. Twój czas i obowiązki to oni mają gdzieś, a błąkać się po tym całym labiryncie... Unikaj tego jak morowej zarazy!

Nieubłagana stanowczość Kazia wywarła swój wpływ. Elunia ochłonęła i przypomniała sobie, dokąd idzie i co ma do roboty. Zarazem dotarło do niej, co by było, gdyby Kazio nie usunął jej tak energicznie z miejsca katastrofy. Nie odebrałaby pantofli od szewca, nie zdążyłaby do banku, nie wróciłaby do domu, nie usiadła do roboty, nie zadzwoniła do firmy, wciąż jeszcze czekałaby tam na przybycie policji, potem składałaby zeznania...

Poczuła do Kazia głęboką wdzięczność. Równocześnie jednak zaczęła myśleć i przyszło jej do głowy, że jego opinia o sądach musi wynikać chyba z doświadczenia, być może miał jakieś okropne przeżycia osobiste. Dokopał mu ten sąd bezpośrednio...?

- Miałeś już z tym do czynienia? - spytała z ostrożnym zainteresowaniem.

- A jak? - odparł Kazio, ponuro patrząc w dal. - Spotkało mnie to szczęście dwa razy w życiu i powiedziałem sobie, że nigdy więcej. Nawiewam przy każdej okazji, pół miasta może się wzajemnie wymordować, ja jestem ślepy i głuchy. Czekaj, zdaje się, że jesteśmy na miejscu. Tu się gdzieś wybierałaś?

Elunia rozejrzała się po ulicy Hożej i kiwnęła głową.

- Tu. Mniej więcej. Teraz muszę pomyśleć, co mam pozałatwiać.

- Dobra, zostawiam cię niechętnie. Licz się z tym, że zadzwonię...

Pozostawiona samej sobie Elunia nadal myślała, teraz już jakby dwutorowo. Na jednym torze próbowała przypomnieć sobie, gdzie właściwie zostawiła samochód i ocenić szansę zaparkowania przed bankiem, na drugim miała Kazia. Instynkt mówił jej, że jego zażarty wstręt do stawania przed sądem miał jakieś głębsze podłoże, sama strata czasu nie zdołałaby wzbudzić uczuć aż tak intensywnych, i ciekawiło ją trochę, co to mogło być. Na swoich dwóch torach pojechała do szewca.

Instynkt miał rację...

* * *

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin