Aldiss Brian Wilson - Helikonia Tom 3 - Zima Helikonii.pdf

(1372 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Brian W. Aldiss
Zima Helikoni
Przełożył: Tomasz Wyżyński
ISKRY
ISBN 83-207-1381-1
Patrzaj oto i ziemia, i morze, co ją chłodzi,
i wiatr miły, i upał gorący, rzeczy owe,
Którym ziemia zawdzięcza treść swoją i budowę,
Skoro ze śmiertelnego są utworzone ciała,
Musi mieć takie samo ciało natura cała. (...)
Dalej, jako że wszystko, co ziemia żywi i tuczy,
Musi w tej samej mierze znowu do ziemi wrócić,
Że ziemia dla wszystkiego, co kiedyś się z niej urodziło
Jak ze wspólnej matki, będzie też wspólną mogiłą,
Więc raz się wyczerpuje ziemia, a raz odnawia.
Lukrecjusz O naturze wszechrzeczy, 55 p.n.e.
W przekładzie Edwarda Szymańskiego, PWN, 1957 (Księga V, 235239, 256260).
PROLOG
Luterin wyzdrowiał. Tajemnicza choroba minęła. Pozwolono mu wychodzić na dwór. Łoże pod
oknem, bezruch, siwowłosy preceptor przychodzący dzień w dzień należeli już do przeszłości. Żył i z
rozkoszą wdychał chłodne powietrze.
Z góry Shivenink dął lodowaty wicher zdzierający korę z północnej strony drzew.
Mróz orzeźwił Luterina. Zaróżowiły mu się policzki, ciało zaś wczuło się w ruchy wierzchowca,
na którym przemierzał włości ojca. Wydał gromki okrzyk i wbił ostrogi w boki mustanga, zmuszając go
do galopu. Zostawiwszy za plecami cichnący głos dzwonu we dworze, gdzie spędził jak w więzieniu cały
rok, pognał drogą przez pole zwane nadal Winnicą. Upajał go pęd, wiatr, gorączkowy szum własnej krwi.
Wokół rozciągał się majątek ojca, surowa północna posiadłość, mikro-kosmos bagien, gór, dolin, wartkich
potoków, mgieł, śniegów, borów, wodospadów lecz Luterin starał się nie myśleć o wodospadzie. Żyły
tu miriady dzikich zwierząt, których nie przetrzebiły nawet ciągłe wyprawy łowieckie ojca. W górach
myszkowały fagory. Niebo przesłaniały stada wędrownych ptaków.
Niebawem, za przykładem rodzica, sam wybierze się na polowanie. Zamarłe życie rozbudziło się
na nowo. Powinien się radować i zapomnieć o mroku czającym się na krańcach świadomości.
Przegalopował koło półnagich niewolników, którzy ujeżdżali jajaki w Winnicy, uczepieni rozpaczliwie
uzd. Spod kopyt zwierząt pryskały kretowiska.
Luterin Shokerandit wspomniał krety z sympatią. Nie zważały one na kaprysy obydwu słońc.
Polowały i rozmnażały się o każdej porze roku. Po śmierci pożerali je pobratymcy. Ich życie było nie
kończącym się tunelem, gdzie samce poszukiwały pożywienia i samic. Zapomniał o nich, gdy chorował.
Królestwo kretów! wykrzyknął, podskakując w siodle i stając w strzemionach. Pod
kaftanem ze skóry aranga poruszyły mu się na ciele wiotkie fałdy tłuszczu.
Przyśpieszył biegu. Potrzebował ćwiczeń, by odzyskać sprawność bojową. Już dziś, na pierwszej
przejażdżce od małego roku, pozbywał się nadwagi. Zmarnował w łożu swoje dwunaste urodziny. Leżał
ponad czterysta dni, przez większość czasu sparaliżowany i niemy. Posłanie, komnata, dwór rodziców,
wielka posępna rezydencja Dzierżyciela Koła, stały się jego grobowcem. Teraz należało to do przeszłości.
Luterin czerpał siły z wierzchowca, z drzew umykających do tyłu, z własnych zasobów wewnętrznych. Ze
sceny świata usunęła go niszczycielska siła, której natury nie pojmował. Teraz powrócił i zamierzał
odegrać swoją ulotną rolę.
Zanim dotarł do dwuskrzydłowej bramy wjazdowej, otworzył ją przed nim niewolnik. Luterin
pogalopował naprzód, nie zwalniając biegu ani nie spoglądając na boki.
Świst wiatru w uszach przypominał wycie ogara. W dali ucichły znajome dźwięki dworskiego dzwonu.
Słychać było tylko dzwoneczki uprzęży i tętent kopyt.
Nad południowym horyzontem świeciły nisko Bataliksa i Freyr. Duże i małe słońce wśród pni
drzew. Dotarłszy do wiejskiego gościńca, Luterin zwrócił się do nich plecami. Rok po roku Freyr zniżał
się na niebie Sibornalu, doprowadzając ludzi do szaleństwa. Nadchodził kres znajomego świata.
Pot na jego piersi stygł błyskawicznie. Luterin odzyskał siły i zamierzał nadrobić stracony czas,
oddając się zalotom i łowom niczym krety. Mógł dotrzeć na musłangu na skraj nieprzebytego boru
kaspiarnów, sięgającego do najdalszych zakamarków gór. Niedługo zapuści się w owe lasy, utonie w nich,
rozkoszując się własną podstępnością, jak zwierzę wśród zwierząt. Ale najpierw utonie w objęciach Insil
Esikananzi.
Roześmiał się.
Masz w sobie coś dzikiego, chłopcze rzekł ongiś ojciec, gdy Luterin coś zbroił. Patrzył na
syna właściwym sobie chłodnym wzrokiem, położywszy mu dłoń na ramieniu, jakby chciał oszacować
miarę dzikości w jego ciele.
Luterin spuścił oczy, nie mogąc znieść tego spojrzenia. Czyż można kochać syna, który boi się
odezwać przed obliczem ojca?
Między nagimi drzewami ukazały się w dali szare dachy klasztorów. Nie opodal znajdowała się
brama majątku Esikananzich. Wyczuwając, że musłang opada z sił, Luterin pozwolił mu przejść w kłus.
Zwierzę szykowało się do snu zimowego. Musłangi staną się wnet bezużyteczne jako wierzchowce. Pora
ujeżdżać oporne, lecz wytrzymałe jajaki. Kiedy niewolnik otworzył bramę, musłang przeszedł przez nią
stępa. Z przodu dobiegał znajomy głos dzwonu Esikananzich, ledwo słyszalny w porywach wiatru.
Luterin modlił się do Boga Azoiaxica, by ojciec nie dowiedział się o jego stosunkach z samicami
Ondodów, o wszeteczeństwach, jakich się dopuścił na krótko przed chorobą. Ondodki dawały mu to,
czego odmawiała jak dotąd Insil.
Musi oprzeć się pokusie. Jest mężczyzną. Na skraju puszczy stały obskurne chaty, dokąd chodził
wraz z kolegami ze szkoły, między innymi z Umatem Esikananzim, by zadawać się z bezwstydnymi
ośmiopalczastymi wiedźmami przybyłymi z samego serca boru. Mówiono, że sypiają również z samcami
fagorów. Cóż, więcej się to nie powtórzy. Należy to do przeszłości, podobnie jak śmierć brata. I podobnie
jak o śmierci brata, trzeba o tym zapomnieć.
Dwór Esikananzich nie odznaczał się urodą. Cechowała go przede wszystkim toporność.
Wzniesiono go, by opierał się brutalnym atakom północnego klimatu. Podstawę stanowił rząd ślepych
łuków i dopiero na pierwszym piętrze zaczynały się wąskie prześwity zamknięte ciężkimi okiennicami.
Budynek miał kształt ściętej piramidy. Dzwon brzmiał niewyraźnie, jakby dochodził z granitowego serca
gmachu.
Luterin zsiadł z musłanga, wszedł po schodach i pociągnął za dzwonek u drzwi.
Był barczystym młodzieńcem odznaczającym się wysokim wzrostem właściwym
Sibornalczykom. Jego okrągła twarz wydawała się stworzona do wesołości, choć teraz, przed spotkaniem
z Insil, zmarszczył brwi i zacisnął wargi. Napięcie malujące się na jego twarzy upodobniło go do ojca,
mimo że oczy, szare i przejrzyste, różniły się bardzo od ciemnych nieprzeniknionych źrenic rodzica.
Jasnoruda kędzierzawa czupryna opadająca na szyję kontrastowała wyraźnie ze schludną fryzurą
ciemnowłosej dziewczyny, przed której oblicze go zaprowadzono.
Insil Esikananzi była urodzoną arystokratką. Przemawiała ostro i wyniośle. Szydziła. Kłamała.
Udawała bezbronną, lecz stawała się władcza, jeśli miała z tego korzyść. Jej chłodny uśmiech nie wyrażał
uczuć, lecz stanowił raczej ustępstwo na rzecz dobrych manier. Z nieprzeniknionej twarzy spoglądały
fiołkowe oczy.
Szła korytarzem z dzbanem wody w dłoniach. Zbliżywszy się do Luterina, uniosła pytająco
podbródek, jakby coś ją zdumiało. Kapryśny charakter Insil wydawał się Luterinowi niezmiernie
pociągający.
Byli zaręczeni zgodnie z umową zawartą przez ich ojców w chwili narodzin Insil, by
scementować sojusz dwóch najpotężniejszych rodów w okolicy.
Kiedy znaleźli się sam na sam, Luterina omotała natychmiast dawna sieć sekretów, pajęczyna
melancholii, jaką snuła wokół siebie Insil.
O, Luterinie, widzę, że stanąłeś na nogi. Jak cudownie! I niczym wytworny narzeczony
uperfumowałeś się aromatem musłangów, nim złożyłeś wizytę przyszłej małżonce. Urosłeś leżąc w łożu,
zwłaszcza w talii.
Chciał ją objąć, lecz zasłoniła się dzbanem. Otoczył ramieniem jej smukłą kibić, a ona
poprowadziła go olbrzymimi ponurymi schodami, gdzie wisiały
portrety antenatów rodu. Skurczeni ze starości, patrzyli przed siebie martwym wzrokiem.
Nie drwij ze mnie, Sil. Niedługo znów zeszczupleje. Jak dobrze wrócić do zdrowia!
Na każdym stopniu dźwięczał lekko jej dzwoneczek.
Mama jest taka słaba... Ciągle choruje. Moja szczupłość to oznaka choroby, nie zdrowia. Masz
szczęście, że przyjechałeś, gdy moi nudni rodzice i równie nudni bracia, wraz z twoim druhem Umatem,
uczestniczą w jakiejś nudnej ceremonii. Pewnie się spodziewasz, że ci się oddam? Oczywiście
podejrzewasz, że w czasie twojego rocznego snu zimowego gziłam się na sianie z chłopcami stajennymi,
synami niewolników.
Poprowadziła go korytarzem wyłożonym wytartymi madyjskimi dywanami, pod którymi
skrzypiała podłoga. Szła blisko, nieziemska w szarym świetle wpadającym przez szpary w okiennicach.
Czemu dręczysz moje serce, Insil, skoro należy do ciebie?
Nie potrzebuję twojego serca, tylko duszy. Roześmiała się. Nie trać otuchy. Uderz mnie,
jak to robi ojciec. Czemu nie? Czyż kara nie jest istota życia?
Kara?! spytał gorąco. Posłuchaj, pobierzemy się i uczynię cię szczęśliwą. Pojedziemy
razem na łowy. Nic nas nie rozłączy. Zapuścimy się w najdziksze ostępy...
Wiesz, że bardziej od lasów interesują mnie komnaty. Przystanęła z dłonią na klamce,
uśmiechając się prowokująco, wysuwając ku Luterinowi drobne piersi zakryte płótnem i koronkami.
Świat nie jest taki zły, Sil. Nie śmiej się. Czemu traktujesz mnie jak głupca? Znam cierpienie
równie dobrze jak ty. Cały mały rok spędzony w łożu, czyż to nie najgorsza kara, jaką można sobie
wyobrazić?
Insil przyłożyła mu palec do podbródka i przesunęła ku górnej wardze.
Twój paraliż pozwolił ci sprytnie uniknąć czegoś jeszcze gorszego: życia pod władzą naszych
autokratycznych rodziców, w naszym autokratycznym społeczeństwie, gdzie ty na przykład musisz
spółkować z nieludźmi, by znaleźć zaspokojenie...
Uśmiechnęła się, widząc rumieniec Luterina, i ciągnęła słodziutko:
Nie rozumiesz, dlaczego cierpisz? Zarzucałeś mi często, że cię nie kocham, i może to prawda,
ale czyż nie troszczę się o ciebie bardziej niż ty sam?
Rozmowa z Insil stanowiła udrękę.
O co ci chodzi?
Twój ojciec jest w domu czy na łowach?
Jest we dworze.
O ile pamiętam, wrócił z polowania zaledwie dwa dni przed śmiercią twojego brata. Dlaczego
Favin popełnił samobójstwo? Podejrzewam, że wiedział coś, czego ty nie chcesz wiedzieć.
Nie spuszczając z Luterina ciemnych oczu, otworzyła drzwi za swoimi plecami. Stali na progu w
promieniach słońca, bliscy, a jednak dalecy. Luterin porwał Insil w ramiona, drżąc na myśl, że jest mu
równie potrzebna jak zawsze i równie tajemnicza.
Co wiedział Favin? Co powinienem wiedzieć ja?
Oznaką władzy Insil nad Luterinem było to, że stale zadawał jej pytania.
Twój paraliż wywołało właśnie to, co wiedział twój brat, a nie jego samobójstwo, jak się
wszystkim wydaje.
Miała dwanaście lat i kwadrę i do niedawna była jeszcze dzieckiem, choć napięcie w jej gestach
czyniło ją na pozór znacznie starszą. Uniosła brwi na widok zdumienia Luterina.
Wszedł za nią do komnaty. Chciał zadawać dalsze pytania, lecz milczał onieśmielony.
Skąd to wiesz, Insil? Wymyśliłaś to wszystko, żeby się wydawać tajemniczą. Wiecznie
zamknięta w tych komnatach...
Postawiła dzban na stole, na którym leżał bukiet zebranych wcześniej białych kwiatów. Ich
kielichy odbijały się niewyraźnie w politurze blatu.
Postaram się tak cię wychować, żebyś nie wyrósł na jednego z nich... rzekła jakby do siebie.
Podeszła do okna obramowanego ciężkimi brązowymi draperiami sięgającymi od sufitu do
podłogi. Chociaż odwróciła się plecami, Luterin czuł, że nie patrzy na dwór. Światło dwóch słońc,
padające z różnych stron, czyniło ją zwiewną, nieziemską, a jej cienie na posadzce wydawały się bardziej
materialne od niej. Znów miał przed sobą nieuchwytną Insil.
Nigdy przedtem tu nie wchodził. Była to typowa komnata Esikananzich, przeładowana ciężkimi
meblami. Unosił się w niej dziwny odpychający zapach. Może był to tylko skład mebli na czas zimy
Weyra, gdy nikt nie będzie wyrabiał mebli? W pokoju stała zielona kanapa z rzeźbionymi poręczami i
olbrzymia szafa. Wszystkie meble pochodziły z zagranicy: Luterin poznał to po stylu.
Zamknął drzwi i patrzył w zadumie na Insil. Zapomniawszy na pozór o jego istnieniu, napełniła
wazon wodą z dzbana i jęła układać bukiet, niedbale przesuwając łodyżki smukłymi palcami.
Moja matka też stale choruje, biedaczka westchnął Luterin. Dzień w dzień zapada w
pauk i łączy się z duchami swoich rodziców. Insil spojrzała na niego ostro.
A ty, leżąc w łożu, nie nabrałeś tego zwyczaju?
Nie. Mylisz się. Ojciec mi zabronił. Poza tym... poza tym jest coś jeszcze...
Insil przyłożyła ręce do skroni.
Pauk to rozrywka gminu. Zabobon. Wpadać w trans i schodzić do świata cieni, gdzie gniją
ohydne trupy... Brr, to wstrętne. Na pewno tego nie robisz?
Nigdy. Myślę, że pauk to przyczyna choroby matki.
A niech cię! Ja uprawiam pauk codziennie. Całuję babkę w usta pełne robaków... Parsknęła
śmiechem. Nie rób takiej głupiej miny, żartowałam. Brzydzę się trupami i rada jestem, że się z nimi nie
zadajesz.
Spojrzała na bukiet.
Te śnieżniki to znak śmierci świata, nie sądzisz? Zostały już tylko białe pąki, niewidoczne na
śniegu. Kiedyś, jak podają kroniki, w Kharnabharze kwitły różnobarwne kwiaty.
Z rezygnacją odsunęła wazon. W głębi białych kielichów widać było złociste cienie, które
zmieniały się na pręcikach w szkarłatne kropki, symbol znikającego słońca.
Luterin podszedł do Insil po wzorzystej posadzce.
Usiądź koło mnie na kanapie i porozmawiajmy o czymś przyjemnym.
Masz zapewne na myśli klimat: pogarsza się tak szybko, że nasze wnuki, jeśli przyjdą na świat,
spędzą życie w półmroku odziane w skóry zwierzęce. Będą pewnie warczeć jak niedźwiedzie... Miły
temat, nie powiem.
Ależ nonsensy opowiadasz!
Luterin skoczył ze śmiechem ku Insil i chwycił ją w ramiona. Gorączkowo wypowiadał
pieszczotliwe słowa, a ona pozwalała mu ciągnąć się w stronę kanapy.
Oczywiście nie wolno ci mnie posiąść, Luterinie. Możesz mnie obmacywać jak poprzednio,
lecz nic ponadto. Chyba nigdy nie pozwolę, żebyś poszedł ze mną do łóżka. Gdybym się na to zgodziła,
nasyciłbyś żądzę i przestałabym cię interesować.
To kłamstwo, kłamstwo...
Przyjmijmy to za prawdę, jeśli mamy być szczęśliwi w małżeństwie. Nie wyjdę za mężczyznę
zaspokojonego.
Nigdy się tobą nie znudzę...
Kiedy to mówił, jego dłoń zapuszczała się coraz głębiej w szaty Insil.
Najazd obcych wojsk westchnęła, całując Luterina i wsuwając mu do ust czubek języka.
W tejże chwili otworzyła się gwałtownie szafa i wyskoczył z niej młodzieniec o ciemnej karnacji
Insil. Jego furia dorównywała bierności siostry. Był to Umat, który wywijał mieczem i krzyczał:
Siostro, siostro! Nadchodzi odsiecz! Oto twój wybawca, który ocali od hańby nasz ród! Co to
za potwór?! Czy nie wystarcza mu rok w łożu?! Czy zaraz po wstaniu musi szukać najbliższej kanapy?!
Szelma! Gwałciciel!
Ty przebiegły szczurze! zawołał Luterin. Podbiegł z furią do Umata, wytrącił mu z ręki
drewniany miecz i zaczęli się wściekle mocować. W czasie długiej choroby Luterin stracił siły i przyjaciel
powalił go na ziemie. Kiedy Luterin się podniósł, Insil zdążyła już opuścić komnatę.
Podbiegł do drzwi. Zniknęła w ciemnych zakamarkach dworu. W czasie walki wazon spadł na
posadzkę i stłukł się.
Dopiero jadąc stępa w stronę gościńca, przygnębiony Luterin pomyślał, że to Insil mogła
zaaranżować całą scenę. Opuściwszy majątek Esikananzich, skręcił w prawo i zamiast jechać do dworu,
ruszył do wioski napić się czegoś w gospodzie Icen.
Kiedy Luterin zdążał do domu, wiedziony żałobnymi dźwiękami dzwonu Shokeranditów,
Bataliksa wisiała nisko nad horyzontem. Padał śnieg. Szary świat opustoszał. W zajeździe słyszało się
głównie żarty i utyskiwania na ostatnie edykty Oligarchy, takie jak godzina policyjna. Dekrety te miały
przygotować ludność Sibornalu do nadchodzącej zimy.
Banalne rozmowy mierziły Luterina. Ojciec nie mówiłby nigdy o takich rzeczach, przynajmniej
nie w obecności jedynego żyjącego syna.
Długą sień dworu oświetlały lampy gazowe. Kiedy Luterin odpinał od pasa swój dzwoneczek,
podszedł doń niewolnik, który skłonił się i oznajmił, że pragnie się z nim zobaczyć sekretarz ojca.
A gdzie jest rodzic? --- spytał Luterin. Dzierżyciel Shokerandit wyjechał, paniczu.
Luterin popędził gniewnie schodami i otworzył drzwi do pokoju sekretarza, który był jednym z
domowników. Krogulczy nos, proste brwi, niskie czoło i zmierzwione włosy czyniły go podobnym do
kraka. Jego gniazdo stanowiła wąska komnata wyłożona boazerią z szufladkami, gdzie leżały setki tajnych
dokumentów. Biegły stąd niezliczone sekretne nici, których natury Luterin nawet się nie domyślał.
Wasz rodzic wyruszył na łowy, paniczu oznajmiło upiorne ptaszysko tonem, w którym
czołobitność mieszała się z wyrzutem. Ponieważ nie można było was znaleźć, musiał wyjechać bez
pożegnania.
Czemu nie pozwolił mi sobie towarzyszyć? Wie, że kocham polowania. Może zdołam go
dogonić. Dokąd podążył jego poczet?
Powierzył mi list do was, paniczu. Lepiej, byście go przeczytali, nim odjedziecie.
Sekretarz wyjął dużą kopertę. Luterin wyrwał mu ją ze szponów, rozdarł i przeczytał list napisany dużym,
starannym charakterem ojca:
Drogi Synu!
Może się zdarzyć, iż w przyszłości obejmiesz po mnie urząd Dzierżyciela Koła. Jak Ci wiadomo,
łączy on w sobie obowiązki świeckie i duchowne.
Kiedy przyszedłeś na świat, zawieziono Cię do Rivenjk, gdzie pobłogosławił Cię najwyższy kapłan
Kościoła Krwawego Pokoju. Ufam, że umocniło to bogobojną stronę Twej natury. Okazałeś się
posłusznym synem, w którym znalazłem ukontentowanie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin