AL - WHARTON WILIAM.txt

(702 KB) Pobierz

William Wharton

AL

Tytul oryginalu Worth Trying

Przelozyl Krzysztof Fordonski

Zycze szczescia wszystkim czytelnikom tej ksiazki. Nigdy sie nie poddawajcie. Zycie pelne jest cudownych niespodzianek.William Wharton

Ale probowac warto.

Ostatnie slowa powiesci Ptasiek,

wypowiedziane przez Ptaska do Ala.

ROZDZIAL I

Nie sadzilem, ze tak dlugo potrwa, zanim sie stad wydostane Staram sie, by doktor Weiss zrozumial, co naprawde sie wydarzylo, co nadal sie ze mna dzieje, ale on nie potrafi tego pojac, nie chce nawet sluchac, co do niego mowie. Upiera sie, ze wszystko to jedynie ukryta kontynuacja fantazji, w ktorej przezylem znaczna czesc swojego zycia. Nigdy nie zrozumial ulotnego charakteru Ptaska - cudownego wytworu mojej wyobrazni, niezbednego dla mojej osobistej reinkarnacji - ktory potrafil sprawic, ze moje zycie na powrot nabiera sensu, a ja odzyskuje wiare w ludzi.W koncu rezygnuje z dalszych prob. Weiss przekonuje wladze wojskowe, ze nigdy nie bede w stanie pozbyc sie tego alter ego, ktore przejelo nade mna kontrole. Nigdy nie uda mu sie zrozumiec tego, co sie we mnie dokonalo. Powoli dociera jednak do mnie, ze to zupelnie niepotrzebne. Przynajmniej probujac wyjasnic mu, co sie stalo, pojalem wiele ze swojego zycia wewnetrznego, tego, co - miejmy nadzieje - stanie sie moim nowym zyciem.

Ostatecznie uzyskuje siedemdziesiat procent inwalidztwa, pod warunkiem ze co dwa lata bede zglaszal sie do szpitala wojskowego na badania kontrolne. Stwierdzono zatem oficjalnie, ze nie stanowie dla nikogo zagrozenia, a moje tak zwane szalenstwo jest lagodne, choc nieuleczalne. Po przejsciu do cywila otrzymam zalegly zold za caly okres spedzony w szpitalu, a na dokladke trzysta dolarow rozlakowego. Ze szpitala wychodze wiec bez zoltych papierow, za to z ponad dwoma tysiacami zielonych w kieszeni. Dopoki bede inwalida, bede dostawal co miesiac dwiescie dolcow. Powinienem za to podziekowac doktorowi Weissowi. Zdolalem go przekonac, ze jestem szczesliwym czlowiekiem, a to, co nazywa moimi fantazjami, nie ma na mnie zadnego negatywnego wplywu. W koncu chyba zostalismy przyjaciolmi, dowodem na to byly warunki, na jakich moglem przejsc do cywila.

Jak to ujal Weiss, ogolnie rzecz biorac, nie jestem wcale inwalida. Prawdopodobnie, gdyby wojna trwala nadal, mozna by mnie wyslac z powrotem na front. Moje inwalidztwo ma charakter osobisty. Po tym jak zwykle nastepuje dluga pogadanka o tym, ze szalenstwo moze byc rozumiane dwojako: w pierwszym przypadku czlowiek staje sie zagrozeniem dla spoleczenstwa, w drugim zas choroba powoduje jedynie dyskomfort psychiczny chorego i alienuje go ze spoleczenstwa. Mnie mozna zaliczyc do drugiej grupy, ale wyglada na to, ze sam nawet nie zdaje sobie sprawy ze swojego stanu. Chyba tylko w wojsku mozna wygadywac podobne bzdury.

Nie chce jeszcze wracac do domu. Podczas wojny moi rodzice przeprowadzili sie do Kalifornii. Wiem, ze mnie porzucili, przekonani, ze reszte zycia spedze w jakims wariatkowie. Nalezy mi sie bilet do miejsca, w ktorym zostalem powolany, lub tam, dokad przeniosla sie moja rodzina. Wybieram te pierwsza mozliwosc. Wiem dobrze, co chce teraz zrobic. Wojsko oplaca mi przejazd do Filadelfii, gdzie mieszkalem przez cale dziecinstwo, ale z pociagu jadacego ze szpitala w Kentucky wysiadam po drodze w Fort Dix w stanie New Jersey.

Dowiedzialem sie, ze armia prowadzi aukcje, podczas ktorych wyprzedawane sa zapasy z demobilu, a wsrod nich jeepy, ktore nigdy nie wyjechaly na drogi, niektore jeszcze zabezpieczone towotem. Inwalidzi wojenni, ktorym przyznano powyzej piecdziesieciu procent inwalidztwa, maja na takich aukcjach prawo pierwokupu.

Docieram na miejsce dzien przed aukcja, akurat w chwili, kiedy tony wojskowego sprzetu wyladowywane sa ze statku. Caly dzien spedzam na poszukiwaniu potrzebnych mi rzeczy. Przede wszystkim chce kupic jeepa, zaopatrzonego w dodatkowe kanistry na wode i lancuchy na kola, a do tego dwa koce i wodoodporny spiwor oficerski. Krece sie po okolicy, zagaduje chlopakow z kolumny transportu i zaznajamiam sie z sytuacja. W koncu udaje mi sie znalezc prawie wszystko, czego mi potrzeba.

Aukcje ma prowadzic niejaki sierzant Walters, postaralem sie wiec poznac go osobiscie. Wypijamy po kilka piw w kantynie, a pozniej Walters znajduje dla mnie wolna prycze w koszarach. Prawde powiedziawszy, i tak wiekszosc prycz stoi pusta.

Umawiamy sie, ze Walters napisze w papierach, ze sprzedal na aukcji upatrzonego przeze mnie jeepa, ktory przyszedl w ostatnim transporcie. Czterysta dolarow zaniose oficerowi platnikowi. Walters dorzuca mi jeszcze kanistry na wode, spiwor i koce. Dokladam za to piecdziesiat dolarow, z czego dwadziescia idzie dla platnika, i w ten sposob dobijamy targu. Jeep nigdy nie trafia pod mlotek.

Doprowadzenie wozu do stanu uzywalnosci zajmuje mi kilka tygodni pracy w warsztacie. Wiekszosc czesci, ktore moglyby zardzewiec od morskiej wody w czasie postoju w porcie czy podrozy przez ocean, pokryto smarem i towotem, usuniecie tej warstwy to iscie piekielna robota. Chlopaki z kolumny transportowej pozyczaja mi wszystkie niezbedne narzedzia, w tym palnik acetylenowy. Pokazuja, jak mam sie nimi poslugiwac, i wypytuja, co planuje.

-Przejade tym cudenkiem przez cale Stany, zeby sie dowiedziec, za co tak naprawde omal nie zginalem.

Wybuchaja smiechem, ale czuje, ze sa po mojej stronie. Moge liczyc na ich pomoc we wszystkich poczynaniach przeciwko wojsku. Wiekszosc czeka juz jedynie na powrot do cywila, musza jeszcze tylko zebrac odpowiednia liczbe punktow. "Sluzba krajowa" daje zaledwie jeden punkt za miesiac, wiec wszyscy nienawidza wojska z calego serca. Rozumiem ich.

Prawie za kazdym razem, kiedy prosze o jakies potrzebne mi narzedzie, slysze, ze moge je sobie zatrzymac, na pewno mi sie przyda w czasie tak dlugiej podrozy. Narzedzia podwedzone w ten sposob armii wypelniaja w koncu cala skrzynke po amunicji.

Przerabiam jeepa tak, by stracil nieco ze swego militarnego charakteru. Cwicze jazde na placu manewrowym. Nigdy wczesniej nie mialem do czynienia z samochodem z napedem na cztery kola. Chlopaki dochodza do wniosku, ze musze miec nierowno pod sufitem, skoro wybieram sie w tak daleka podroz, a nie potrafie prowadzic wlasnego wozu. Teraz juz wszyscy uwazaja mnie za niegroznego swira.

Okazuje sie jednak, ze wystarczy niewiele czasu, bym sie wszystkiego nauczyl. Cwicze parkowanie i inne manewry, ktore zdaniem chlopakow musze umiec, by zdac na prawo jazdy. Nie pamietalem juz, ze prowadzenie moze sprawiac taka przyjemnosc. Chlopaki wyjasniaja mi, ze musze zarejestrowac woz, zalatwic tablice rejestracyjne i zrobic prawo jazdy. Jestem juz wlasciwie gotow, zeby zajac sie tym wszystkim. Najpierw jednak chce zbudowac skladany dach i znalezc hamak odpowiednich rozmiarow. Zamierzam przeciez zamieszkac w tym jeepie.

Potrzebny material udaje mi sie znalezc w Trenton, w sklepie ze sprzetem zeglarskim. Plotno jest mocne i wodoodporne, zwykle szyje sie z niego oslony dla lodzi. Material jest bardzo ciezki, postanawiam wiec zaryzykowac i jade po niego do sklepu jeepem. Przy okazji rejestruje woz, wykupuje tymczasowe tablice rejestracyjne i przykrecam je zdobycznym srubokretem.

Skoro juz trafilem do wydzialu komunikacji, pytam, czy bede mogl przystapic do egzaminu na prawo jazdy stanu New Jersey. Prosza o poprzednie prawo jazdy, odpowiadam, ze ostatnie cztery lata spedzilem w wojsku i skradziono mi je razem ze wszystkimi rzeczami. Pokazuje papiery przeniesienia do cywila.

Musze jeszcze troche pozmyslac, ale w koncu dostaje egzemplarz kodeksu drogowego stanu New Jersey. Dowiaduje sie, ze kiedy sie wszystkiego naucze, moge przystapic do testu. Wychodze z budynku i siadam w jeepie z broszurka w reku. Wiekszosc zasad kodeksu opiera sie na zdrowym rozsadku, wiec po polgodzinie uznaje, ze jestem gotow. Za biurkiem siedzi juz inna urzedniczka, ktora daje mi formularz, test wielokrotnego wyboru. Wypelniam go szybko, myle sie jedynie przy trzech pytaniach, kazde z nich dotyczy lokalnego przepisu stanu New Jersey, ktory nie jest tak do konca logiczny.

Nie mialem starego prawa jazdy, nie moglem wiec go zlozyc i urzednicy upieraja sie, ze musze zdac egzamin praktyczny z egzaminatorem z wydzialu komunikacji. Biuro jest zamkniete do drugiej, ide wiec kupic sobie cos do jedzenia i siadam w jeepie, sprawdzam przy okazji swiatla przeciwmgielne i postojowe, i hamulec reczny. Cwicze wlaczanie napedu na cztery kola. W jeepach jest to dosc szczegolna umiejetnosc.

Po pewnym czasie podchodzi do mnie mezczyzna w srednim wieku, ktory ma mnie przeegzaminowac. Wsiadamy do wozu, on wyraznie zaskoczony, ze to jeep. Rzuca okiem na rejestracje. Sprawdza przebieg - na liczniku nie ma jeszcze stu mil.

-Kupiles go na aukcji w Dix?

-Zgadza sie.

-Ile dostales inwalidztwa?

-Siedemdziesiat procent.

Zaczynam sie zastanawiac, co to wszystko ma wspolnego z uzyskaniem prawa jazdy.

-W jakiej jednostce?

Mowie, a on spoglada na mnie uwaznie. Mam nadzieje, ze to mu wystarczy. Jesli nie, bede klamal.

-Ja tez, w korpusie sygnalowym. Dobra, zobaczymy, czy potrafisz radzic sobie z tym potworem. Nie siedzialem w takim od dwoch lat.

Przekrecam kluczyk w stacyjce, wrzucam pierwszy bieg i czekam na polecenia. Najpierw przejezdzam na plac manewrowy za budynkiem, pozniej wyjezdzamy na ulice. Musze pokonac kilka zakretow, zadnego parkowania tylem, zadnych sztuczek. Egzaminator podpisuje kartke przypieta do podkladki.

-Wszystko na piatke. Ale prowadz ostroznie, pamietaj, ze wojna juz sie skonczyla.

Pamietam. Podaje mi kartke i wyskakuje z wozu. Juz po sposobie, w jaki wysiada, moge sie przekonac, ze nie pierwszy raz siedzial w jeepie.

-Ustaw sie w kolejce do okienka G, niech sprawdza ci wzrok i to juz powinno byc wszystko. Ten grat ciagnie benzyne, jak gdyby byla za darmo, ale mimo wszystko to lepszy woz niz wiekszosc tych, ktore mozna spotkac na naszych drogach. Wiekszosc jeepow wyprodukowanych po czterdziestym pi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin