Jacek Kaczmarski - Napój Ananków (2000).pdf

(556 KB) Pobierz
NAPÓJ ANANKÓW
Z chomika VALINOR
NAPÓJ ANANKÓW
Jacek Kaczmarski
Warszawa 2000
Adamowi Szostkiewiczowi
ANANKOWIE
Autor czuje się w obowiązku ostrzec, że - pomimo licznych odniesień do postaci i wydarzeń znanych z
nieodległej przeszłości - powieść ta jest fikcją literacką. Co więcej, fikcja właśnie stanowi główny jej
temat.
Skrupulatne poszukiwanie jakiegokolwiek klucza, personalnego czy faktograficznego, prowadzi na
manowce czytelniczej satysfakcji.
J. K.
O, to jest zwierze, które nie istnieje. Nie wiedząc o tym, jednak je kochano.
Rainer Maria Rilke, Sonety do Orfeusza 11/4
Przeł Leopold Lewin
Najdoskonalszą definicją ojczyzny jest biblioteka.
Elias Canetti Auto da fe Przeł. Edyta Sicińska
DOZNANIA
Wybuch jest tak silny, że aż stęka solidna, dziewiętnastowieczna kamienica. Coś im świetliście miga
przed oczami. Grad szklanych okruchów z eksplodujących okien sypie się w dół na ulicę, na dachy
samochodów seriami suchych trzasków. Tak. Taktaktak. Taktak.
Co za świat! Siedzą sobie w balkonowej wnęce na czwartym piętrze Kliniki Hoffmanna. Ciepłe, lipcowe
przedpołudnie; szczodra, mokra i zimna butelka musującego MM w zasięgu ręki (prawie takie dobre jak
Mumm, twierdzi Bozio); oddają się najprzyjemniejszemu z możliwych zajęć - obserwowaniu kolegów
idących do pracy A tu taki numer! Obrzydliwie brudnobrązowa chmura wrasta w czyste, alpejskie niebo.
- Matkoboskajezusienazareński - wzdycha płaczliwie Lodzio i sięga po kieliszek.
- Czekaj, nie pij. W tym może być szkło!
Bozio chwyta oba kieliszki i znika w pokoju. Lodzio sięga po butelkę.
Jej szybki, ciemnozielony błysk i pienisty bulgot trunku uświadamiają mi, że tam w dole wszystko
zastygło w bezruchu. Bezpośrednio pod nami, na rudych kortach okolonych równiutkim żywopłotem białe
figurki tenisistów z opuszczonymi rakietami. Każda na własnym, niewielkim cieniu, jak na wycieraczce.
Nic im się nie stało. Korty zbudowano w naturalnej niecce po wyschniętym stawie. Podmuch poszedł
górą, nad ich głowami. Cytrynowe piłeczki leżą to tu, to tam, bez sensu. Jedna jeszcze się toczy
Za kortami zasłonięty żywopłotem parking. Teraz po wybuchu pewnie złomowisko, o tej porze pełno tam
samochodów i rowerów. Proszę, jak dobrze, że nie mam samochodu. W tym mieście to tylko kłopot.
A dalej budynek Wolności. Na tle wysokich drzew parku długi, poziomy i wygięty jak pociąg zatrzymany
na zakręcie. Jasnoszary pociąg z poszarpaną wyrwą w środku. Chmura, która się z niej wydobyła, też
znieruchomiała. Nie ma wiatru. Pogoda do tenisa.
Bozio wraca na balkon z wymytymi kieliszkami i nową butelką.
- Biedne skurwysyny - kręci głową.
- To chyba u Czechów - mówi Lodzio, wskazując butelką ziejącą wyrwę. - Daj spokój, nie chciałbym tam
teraz być.
Bozio nerwowymi ruchami nadgarstka odkręca drucik z szyjki świeżej butelki. Klask korka odzywa się w
ciszy jak kpiące echo wybuchu. Siwy dymek sączy się w górę i znika.
Jeżeli u Czechów, to znaczy u Lidy Widzieli ją rano, jak wysiadała z autobusu. Kremowe pantofle na
wysokich obcasach, szczupłe, ale silne nogi, kremowa, obcisła spódnica do kolan i błękitna, jedwabna
bluzka luźno spływająca z wysuniętych piersi. Złocistorude włosy spięte z tylu głowy w pozornie niedbały
kok. Uch, kobieta, powiedział Bozio. Sam nie
Herkules, lubił duże kobiety. W ogóle kobiety, ale duże w szczególności. Aktualnie lubił Lidę. Jego małe,
kpiące oczka poruszały się w rytmie jej pośladków, gdy szła od przystanku do głównego wejścia budynku
Wolności krótkim krokiem wzorowej sekretarki. Jego spiczaste uszy chłonęły stukot obcasów, nawet
kiedy zniknęła i słychać już było tylko pykanie piłeczek tenisowych o rakiety.
Bozio poszedł do Kliniki Hoffmana, żeby wyciąć sobie wyrostek robaczkowy. I śmiać się z wysokości
balkonu z kolegów idących do pracy Jego wyrostek robaczkowy byt w porządku. Ale Bozio odwiedzał
Klinikę Hoffmanna regularnie, żeby wyciąć sobie to i owo, co nie miało większego znaczenia dla
funkcjonowania organizmu. Migdałki. Żylaki. Guzek pod łopatką. Wrzodzik, jeśli się jakiś znalazł.
Zaprzyjaźniony z nim doktor Plotz, specjalizujący się w leczeniu pracowników Wolności, potrafił zawsze,
mimo zaawansowanego alkoholizmu, wyszukać kolejną niepotrzebną część ciała. Dzięki temu Bozio
mógł od czasu do czasu podreperować swój budżet obciążony upodobaniem do dużych kobiet i
musującego wina oraz kawioru i łososia, bez których ani duże kobiety, ani musujące wino nie smakują jak
trzeba.
Jako obywatelowi amerykańskiemu, Boziowi przysługiwało podwójne ubezpieczenie. Niemieckie i
amerykańskie. Ubezpieczenie amerykańskie akceptowało kopie rachunków. Oprócz tego za każdy dzień
spędzony w szpitalu otrzymywał odszkodowanie, ponieważ nie mógł wykonywać pracy radiowca. W ten
sposób dwa tygodnie w drogiej prywatnej klinice przynosiły mu równowartość małego samochodu.
Klinika Hoffmanna należała do najdroższych.
Lodzio potępiał przebiegłość Bozia, ale zazdrościł mu jej. Podziwiał też praktyczny stosunek kolegi do
własnego ciała. Sam nigdy by się nie odważył wyciąć sobie coś dobrowolnie. Bardzo lubił swoje ciało i
dbał o nie, ale traktował jak powierzone mu cudowne i tajemnicze stworzenie. Nie śmiałby na nim
zarabiać, nawet jeśli system Bozia był legalny Tak jak ukochanego kota, gdyby go miał, nie uczyłby
sztuczek dla zysku.
Wydaje mu się, że wie, dlaczego Bozio milczy Gdyby nie to warszawskie cwaniactwo, nie siedziałby
teraz w płaszczu kąpielowym frotee na rozsłonecznionym balkonie. Byłby w pracy. A że przed południem
pracy jest niewiele, zawracałby pewnie Lidzie jej złocistorudą głowę. I może by już nie żył albo wybuch
wyszarpałby mu jakieś całkiem potrzebne dla zdrowia organy. Więc Bozio przeżuwa ironicznie myśl, jak
to opatrzność nagradza egoizm. Bozio (skrót od Bożysław) nie wierzy w Boga ani Go nie stawi.
- Szkoda, że to nie u nas - odzywa się nagle i mściwie. - Zrobiłoby się trochę powietrza.
- Daj spokój, co ty gadasz! - Lodzio wprawdzie też nie przepada za większością kolegów, bo jak można
przepadać za kimś, kogo się zna i widzi dzień w dzień od dziesięciu, dwudziestu lat, ale nigdy głośno by
się do tego nie przyznał. Jeszcze kto usłyszy. Poplotkować, czasem złośliwie, czemu nie, ale życzyć
śmierci? Lodzio aż się spocił. Tak, paru życzyłby śmierci. Niewątpliwie.
Tam, w dole robi się tymczasem bardzo ruchliwie i głośno. Wyją syreny, migają światła, zajeżdża straż
pożarna i policja, rozstawiane w pośpiechu barierki powstrzymują gęstniejący tłum gapiów. Korty są
puste. Tenisiści wyleźli na górę popatrzeć; przepychają się rakietami. Ambulanse grzęzną w ścisku.
- Idź, dowiedz się czegoś - kropelki potu na głowie Bozia błyszczą jak kawałki szkła. -1 tak tam
powinieneś być.
- No, coś ty! Przecież się nie przecisnę! Zresztą coś jeszcze może gruchnąć, zawalić się.
- Idź, mówię ci! Palancie, klucho ty! Idź!
Lodzio, który nigdy nie użyłby brzydkiego słowa w stosunku do drugiego człowieka, patrzy na posiniałą
twarz, zaciśniętą jak pięść wokół wytrzeszczonych, łzawiących oczu. Jest w szoku, tłumaczy sobie, wypił
za dużo przed południem. Ale tak naprawdę zdaje sobie sprawę, że ten drugi człowiek po prostu za coś go
nie lubi. Toleruje jego wizyty z zimną flaszką pod pachą, może nie lubi pić sam, może potrzebuje
słuchacza dla swoich ulepionych z żółci kalamburów, ale przede wszystkim głęboko go nienawidzi.
ETER
Uderzył piorun i Ananka otworzył oczy.
Przeraził się.
Zobaczył drzewo i niebo.
Drzewo było wysokie, a niebo ogromne i puste.
Skąd się wziął Ananka pod drzewem i niebem? Czy był synem pioruna? Możliwe. Nie wiadomo.
Opowiadajmy o tym, co wiemy
Ananka chwycił w przerażeniu to, co miał pod ręką. Swój członek.
Ten się naturalnie podniósł.
Skąd przerażenie Ananki? Kto pyta, niech otworzy oczy i spojrzy w górę. Sam chwyci za włócznię.
Dlatego mężczyzna zawsze ma ją w gotowości, kiedy się budzi. Ananka ścisnął i szarpnął swoją broń.
Raz. Potem drugi. I trzeci. Coraz szybciej, aż zerwał się wiatr. Z włóczni trysnęła biała żywica. Wiatr
poniósł ją w niebo.
Tak powstały gwiazdy A Ananka przestał się bać. Było mu nawet przyjemnie.
Wiatr ustal i niektóre gwiazdy zaczęły spadać. Jedna z nich spadła na
drzewo. Trafiła w dziuplę, tak jakby wiedziała, gdzie trafić. I z dziupli wyrosła huba. Drzewo żyło z hubą,
a huba z drzewem. Czy było im dobrze? Trudno powiedzieć. Chyba po prostu tak musiało być.
Aż w końcu z huby wysypały się nasiona. Wnuki przerażenia Ananki. Było ich straszne mnóstwo i
wszystkie głodne. Pozjadałyby się nawzajem, gdyby nie dziadek. Niemal nie wypuszczał z ręki swojej
włóczni, więc wiał wiatr, powstawały i spadały nowe gwiazdy, na drzewach wyrastały huby, a z hub
sypały się nasiona. Niektóre unosiły się z wiatrem i zamieniały w ptaki, inne okazały się zwierzętami.
Każdy wie, że są różne drzewa i żadna huba nie przypomina innej. Więc i nasiona musiały być rozmaite.
Ptaki i zwierzęta nie znały lęku, łatwo było je zabić i zjeść. Wnukom Ananki bardzo się to spodobało. Ci,
którzy jedli mięso, stali się mężczyznami. A ci, którym zostały serca, mózgi i reszta wnętrzności, stali się
kobietami. Dlatego mężczyźni są silniejsi, a kobiety mają więcej rozumu i krwawią.
Ale w ten sposób wnukowie Ananki wynaleźli śmierć. Kobiety zrozumiały, że dziadek bardzo się będzie o
to gniewał, więc powiedziały mężczyznom, że trzeba go zabić, skoro już wiedzą, jak to się robi.
Mężczyźni bardzo się przerazili i przy okazji odkryli związaną z tym przyjemność
Kobietom też się ona spodobała.
Kiedy zobaczyli, że sami mogą wywoływać wiatr i tworzyć gwiazdy, przestali się bać i zabili dziadka.
Bardzo już osłabł od ciągłego wyciskania żywicy, a przecież nie zabijał i nie jadł zwierząt. I do końca nie
znał śmierci.
Zjadając go, mężczyźni płakali. W końcu byt ich dziadkiem. W ten sposób powstały rzeki.
A kobiety, spożywszy serce i mózg dziadka, powiedziały im, że to jest właśnie miłość.
Dlatego płynąca woda niesie i smutek, i radość. Anankowie nie wiedzieli, co zrobić z czaszką dziadka,
więc umieścili ją na razie pod drzewem. Wtedy uderzył piorun. Drzewo stanęło w ogniu, huba spadła do
wody, która zaczęła wrzeć, a czaszka dziadka stała się twarda i przezroczysta.
Przerazili się tak, że zapomnieli o przyjemności. Ale ogień dawał im miłe ciepło, a rozpuszczona w
wodzie huba miała kuszący smak. Po jednym łyku przywracała spokój i siły
Odtąd Anankowie nazywają ogień ojcem, a hubę matką. I picie matki rozpuszczonej w łzach jest ich
ulubioną czynnością. Przechowują pieczołowicie kryształ - głowę rodu, pamięć o dziadku, którego zjedli.
Rozumieją też, że wszystko, co w życiu dobre i przyjemne, pojawia się zazwyczaj czyimś kosztem.
10
Ale póki istnieją drzewa, gwiazdy, huba i wiatr - nie zadręczają się tym nadmiernie.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- To, co zwykle, Herr Stanisław, to, co zwykle, Herr Julian, twoje lekarstwo, mein Schatz - kelnerka
energicznie rozstawiała talerze, miseczki i szklanki - to, co zwykle, du Hubscher, zaraz przyniosę resztę,
meine Herren.
- Heidi ma nowy girtel - nie wiadomo jak zauważył pan Stanisław. Oprócz rzadkich chwil uznania dla
kogoś poza sobą oczy miał zawsze przymknięte, jakby nasłuchiwał odległej muzyki.
- Mhm, mhm - pokiwał głową pan Marian.
- Zapewne znów zmienia męża - w głosie Eleganckiego Eugeniusza podziw mieszał się z przyganą. - Ileż
ona może mieć lat?
- Trzydzieści lat temu miała zwyczaj siadać nam na kolanach - rozmarzył się Graf, ścinając czubek jajka
na twardo złoconą gilotynką, którą nosił u paska spodni. - Urkowicz, to naprawdę pomaga?
Pan Marian uporał się z nakrętką Jagermeistra i z wyrazem niesmaku w ustach przelewał świństwo z
miniaturki do szklanki z herbatą.
- Mhm, mhm.
- Kobieta ma tyle lat, do ilu się przyznaje - mimo przymkniętych oczu pan Stanisław nie miał kłopotów z
dokładnym rozprowadzeniem masła po ziarnistej kromce czarnego chleba. - Czemu odmawiać je] prawa
do poszukiwania szczęścia, skoro najwyraźniej nie znalazła go przez trzydzieści lat obcowania z naszym
dostojnym gronem - odchylił swój szlachetny profil do tylu, czekali w milczeniu, aż odzyska zagubioną
melodię -jeśli nie liczyć oczywiście chwil spędzonych na kolanach naszego przyjaciela Grafa. Musiał to
być pocieszny widok. Jak Wołodyjowski u pasa Podbipięty.
- Wiatraczek - mruknął tajemniczo Graf, poprawiając swoje zwaliste kształty na krześle. - Heidi! Das
selbe fur mich! - wskazał nadchodzącej niezmordowanej poszukiwaczce szczęścia buteleczkę po
Jagermeisterze.
- Zuzanna i starcy - odezwał się z nieśmiałą złośliwością pan Julian. Posilał się z namaszczeniem
dietetycznym jogurtem z małego, plastikowego kubeczka. Po każdej łyżeczce starannie zlizywał białawe
resztki z górnej wargi.
Pan Stanisław uchylił jedną powiekę.
- Nasz kolega jest chodzącym, bo nie śmiem powiedzieć - żywym -dowodem na to, jakim
dobrodziejstwem byłaby legalizacja eutanazji.
11
Spójrzcie na jego wiecznie przygnębioną twarz. Czy to jest twarz człowieka, który spędził burzliwą
młodość na śródziemnomorskich frontach, siejąc postrach wśród gościnnych cór Lewantu. Pomyśleć, że
niejeden dorosły już dzisiaj Turek czy Grek przegląda się w lustrze i z rozpaczą zapytuje swoich bogów,
skąd u niego te ponure i banalne rysy? Quo vadis, Hellado? A gdyby tak jeszcze wiedzieli, jakie im
przysługuje rodowe nazwisko!
Pępek zarechotał i umilkł.
Duży, okrągły stół w odległym od kuchni rogu kantyny był nieformalnym miejscem rytualnych śniadań
elity polskiej sekcji Radia Wolność. Redaktorzy weterani zasiadywali przy nim do żartów, jajek na
miękko i na twardo, złośliwości, herbat i płatków owsianych, świeżych plotek i czerstwych pretensji. Pan
Stanisław brylował od niechcenia, czego głęboko zazdrościł mu Elegancki Eugeniusz. Pan Marian
zamawiał Jagermeistra jako lekarstwo na wrzody żołądka, a Graf nieodmiennie pytał, czy to pomaga, i po
chwili wahania wołał o to samo. Przygnębiony dietetyk znosił bez słowa naigrywanie się z jego nazwiska.
Na antenie używał pseudonimu, bowiem zajmował się ruchem związkowym i prawami pracowniczymi, a
podpisując się pod audycją swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem - Julian Marchlewski -
wystawiałby się na niewybredne żarty peerelow-skiej propagandy Koledzy wyręczali ją w
wystarczającym stopniu.
Jak przystało na amerykańską instytucję, panowała tu pełna demokracja. To oznaczało, że do stołu mogli
się przysiąść, jeśli znalazło się miejsce, pośledniejsi giermkowie Wolności - reżyserzy, spikerzy,
archiwiści. Znali swoje miejsce i nie zabierali głosu, chyba że zapytani. Stanowili wdzięczną publiczność,
zapamiętywali filipiki i plotki i przekazywali je dalej. Byli rozgłośnią w Rozgłośni, heroldami chwały
wybranych.
Spiker Pępek wielbił bywalców stołu, kadził im gęsto, słuchał ich z nabożną pokorą, po czym jako były
aktor parodiował przy innych stolikach z całą zjadliwością z zemsty za samoponiżenie. Z tym rechotem
jednak przesadził.
Lodzio nie cierpiał Pępka.
- U Czechów jakoś pusto - zmienił temat Graf.
Inne sekcje też miały swoje Stammtische. Rosjanie, Węgrzy, Estończycy, Litwini. Pod przeciwległą
ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino. O tej porze najwięcej było Azjatów. Ze względu na różnicę
czasu między Europą a egzotycznymi koloniami komunistycznego imperium zaczynali pracę wcześniej.
- Oni wszyscy są do siebie podobni - oświadczył jak co dzień Elegancki Eugeniusz z powściągliwym,
brytyjskim, jak mu się zdawało, zdziwieniem. - Czy ktoś wie, jak jest "wolność" po tadżycku?
- Konfucjanizm i komunizm świetnie się uzupełniają - zawyrokował pan Stanisław z głębi swego
zasłuchania - to tłumaczy fenomen Chin.
12
- Mhm, mhm.
Z rogu sali mieli widok na całą kantynę, umieszczoną w podziemiach budynku. Między stolikami krążył
niepozorny facecik w samej koszuli z podwiniętymi rękawami, ale w krawacie, wodząc zapalonym
papierosem w wyciągniętej ręce pod niskim stropem.
- U nich zresztą latem zawsze jest pusto - ciągnął swój temat Graf. -Niedawno przyjechał tu z Pragi kurier
Karty 77. Z narażeniem życia, a przynajmniej wolności, przywiózł jakieś ważne dokumenty Nie mógł się
dodzwonić do czeskiej sekcji. Nikt nie odbierał telefonu.
- Musiał im od razu podkładać bombę? To niepodobne do Czechów. Nikt się nie zaśmiał.
- Zadzwonił do nas. Mariolka mu powiedziała, że pewnie są pod Chińską Wieżą, bo lato. Na piwie. I byli.
Wszyscy, co do jednego. Elegancki Eugeniusz nie dawał za wygraną.
- Nie myślę, żeby Tadżycy czy Uzbecy znali Konfucjusza.
- Szkoda, że tym razem nie wszyscy poszli na piwo - niespodziewanie zabrał głos pan Marian. - Co z tą
biedną, jak jej było. Lida? Lodzio uznał, że pytanie skierowane zostało do niego.
- Źle. Wybuch wbił jej maszynę do pisania w twarz.
- Uch - skrzywił się Przygnębiony Dietetyk.
- Symbolizm jak z Magritta - zawołał z emfazą Eugeniusz, zapominając o Tadżykach.
- Nie przypuszczam, żeby Bozio chciał się żenić - słowa pana Stanisława brzmiały jak stwierdzenie, nie
pytanie - odwiedził ją przynajmniej?
- Nie - Lodzio pozwolił sobie na ton satysfakcji - mówi, że chce zachować ją w pamięci taką, jak
przedtem.
- Mh, mhm. Graf skrzywił się.
- Chyba się jeszcze napiję.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin