Akunin Boris - Fantastyka.rtf

(634 KB) Pobierz

Boris

AKUNIN

Fantastyka

Z rosyjskiego przełożył

Jerzy Czech

Świat Książki

GTW
Tytuł oryginału

FANTASTIKA

 

Projekt graficzny serii

Cecylia Staniszewska

Ewa Łukasik

 

Zdjęcie na okładce

Playboy Archive/Corbis

 

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokókzycka

 

Redakcja

Elżbieta Rawska

 

Redakcja techniczna

Małgorzata Juźwik

 

Korekta

Maciej Korbasiński

Jadwiga Piller

 

Copyright © B. Akunin, 2005

Copyright © for the Polish translation by

Bertelsmann Media sp. z o.o., 2007

 

Świat Książki

Warszawa 2007

Bertelsmann Media sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa

 

Skład i łamanie

Plus 2

 

Druk i oprawa

GGP Media GmbH, Póssneck

 

ISBN 978-83-247-0101-8

Nr 5387


I

Dar przypadkowy


Rozdział pierwszy

Wypadek o znaczeniu lokalnym

 

Gdyby to się zdarzyło dekadę później, w łasej na „czarne” wiadomości epoce kapitalizmu, o tragedii doniosłyby natychmiast wszystkie gazety i stacje telewizyjne. Ale radzieckie środki masowego przekazu nie miały zwyczaju niepokoić obywateli drobiazgami. Pod względem liczby ofiar wypadek miał „znaczenie lokalne”, dlatego milczał o nim program telewizyjny „Czas” i główne organy prasowe. Z centralnych gazet jedynie tygodnik milicji drogowej „O bezpieczeństwo ruchu” zamieścił na ostatniej stronie w rubryce „Kronika wypadków” krótką notkę.

 

OBWÓD MOSKIEWSKI, REJON BASMANOWSKI. 10 maja. Na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej autobus linii podmiejskich wypadł na zakręcie z trasy i uległ rozbiciu. Są ofiary w ludziach. Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że przyczyną wypadku był poważny błąd kierowcy, który nie opanował pojazdu.

 

Obwodowej gazecie „Sztandar Leninowski” specjalną uchwałą biura komitetu obwodowego pozwolono dać dziesięć linijek petitem. Co prawda razem z nagłówkiem.

 

Podnieść poziom wyszkolenia

 

Na zebraniu aktywu gospodarczego organizacji partyjnej zakładów Mosobwspołsamtrans rozpatrzona została sprawa niedawnej katastrofy autobusu podmiejskiego linii 685 (Zwienigorod - stacja Pierchuszkowo), której skutkiem były ofiary w ludziach. Członkowie partii zażądali od kierownictwa zakładów, by podjęło starania mające na celu podniesienie poziomu wyszkolenia kierowców. Postanowiono zorganizować na wszystkich trasach Miesiąc Bezpieczeństwa Ruchu.

 

I tylko rejonowa „Basmanowska Prawda” wydrukowała dosyć szczegółowy opis tego, co się stało. Nie można było zresztą postąpić inaczej, bo o wydarzeniu mówiono w całym rejonie, a w dodatku opowiadano różne bzdury: że autobus wjechał rzekomo na pełnym gazie w kolumnę marszową Dywizji Tamańskiej, rozbił się o stalowe opancerzenie, a zginąć miało prawie stu pasażerów.

Żeby w zarodku stłumić rozprzestrzenianie się plotek rzucających cień na honor czołgistów z dywizji gwardyjskiej, odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru (którzy faktycznie owego dnia odbywali manewry, ale w całkiem innym miejscu), redakcja podjęła śmiałą decyzję: przydzieliła drażliwemu społecznie materiałowi całe pół szpalty na drugiej stronie. Zamierzano przy tym jednak przenieść akcent z negatywów na pozytywy, tak by artykuł, pomimo tragicznej treści, nie miał pesymistycznego wydźwięku, głosił natomiast afirmację życia.

Trzeba przyznać, że to się udało.

W czepku urodzeni

 

Majowy wieczór był rześki i pogodny, nad brzegami rzeki Moskwy snuła się leciutka, zwiewna mgła. Piękny dzień zbliżał się do końca; światełka zapalające się w oknach wiejskich domów i dacz stwarzały nastrój przytulności. Nic nie zapowiadało nieszczęścia.

Podmiejski autobus pracowicie wzbijał tumany pyłu na Kolinej Górze, jadąc w stronę Szosy Rublowsko-Uspienskiej. Ludzi było niewielu - w sobotę główny strumień pasażerów, jak wiadomo, kieruje się ze stolicy w stronę obwodu, a nie na odwrót.

Sosny na sławnym osiedlu luminarzy nauki i sztuki spokojnie szumiały nad pustą szosą, wzmagając senną atmosferę. Natura spała, spał sosnowy bór, pasażerom również opadały głowy. Kto wie, może i trzydziestoośmioletni Sz., kierowca autobusu, zdrzemnął się na chwilę na swoim fotelu. Tak czy owak, temu, co się stało, zapobiec już nie można. Na ostrym zakręcie wielotonowy pojazd zniosło na przeciwny pas...

Specjaliści spróbowali odtworzyć przebieg zdarzenia. Sądząc po śladach hamowania, tym żałobnym zawijasie, który pozostał na asfalcie, pojazd musiało znieść najpierw w lewo, a potem gwałtownie rzuciło go w prawo.

Oto rekonstrukcja zdarzenia, dokonana przez sztab dochodzeniowy, w którego skład weszli najbardziej doświadczeni funkcjonariusze prokuratury i pracownicy inspekcji drogowej.

Do wypadku doszło wskutek tragicznego splotu dwóch czynników. Po pierwsze, nieuwagi kierowcy, który próbując się utrzymać na nawierzchni, zmuszony był uciec się do gwałtownego hamowania. Po drugie, leżącego w poprzek drogi kloca. Zablokowane przednie koła najechały na przeszkodę, wskutek czego autobus dosłownie stanął dęba i sam zmiażdżył się własnym ciężarem. Co prawda kloc drewna znaleziono nie na drodze, ale w rowie, piętnaście metrów od miejsca wypadku, eksperci jednak zakładają, że został odrzucony siłą uderzenia.

W zasadzie wszystkie dziewiętnaście osób, które znajdowały się się w zmasakrowanym autobusie, powinny były zginąć. Wydarzył się jednak prawdziwy cud! Dwaj młodzi pasażerowie, który zajmowali tylne siedzenia, R., uczeń dziesiątej klasy, i S., uczeń technikum, wyszli cało z wypadku. I to nie tylko przeżyli, ale w dosłownym sensie wyszli cało! Obaj chłopcy oczywiście znajdują się w stanie szoku, ale lekarze naszego szpitala rejonowego im. Siemaszki, którzy gruntownie ich zbadali, zapewniają stanowczo, że nie odnieśli oni poważniejszych obrażeń. W dawnych czasach o takich szczęściarzach powiedziano by „w czepku urodzeni”. My jednak powiemy inaczej: „Chłopcy, urodziliście się jakby po raz drugi. Czeka was piękne, ciekawe życie. Warto, abyście przeżyli je godnie”.

 

 

 

Korespondent nic nie skłamał i nie przekręcił - uczciwie opisał wszystko, czego dowiedział się w sztabie dochodzeniowym. Może poza jedną, drugorzędną okolicznością, która wytworzyłaby tylko niepotrzebny zamęt w głowach czytelników. Chodzi o to, że w sprawie sławetnego kloca eksperci mieli poważne wątpliwości. Po pierwsze, kloc był cały, nie nosił żadnych śladów uszkodzeń, a po drugie, sądząc po warstwie kurzu, musiał leżeć w rowie przynajmniej kilka godzin. Ekipa dochodzeniowa nie potrafiła jednak przedstawić żadnej innej, choćby trochę wiarygodnej wersji zdarzenia, a kierownictwo, jak to kierownictwo, nalegało na szybkie ustalenie przyczyn. Dlatego też winę za „wypadek drogowy, który pociągnął za sobą śmierć dwóch lub więcej osób”, przypisano niememu drzewu oraz równie milczącemu kierowcy Sz., którego zdeformowane szczątki w tym czasie spoczywały już na cmentarzu w Basmanowie.

Nikt zatem się nie dowiedział, co naprawdę stało się wieczorem 10 maja 1980 roku na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej.

 

R., uczeń dziesiątej klasy

 

Rob nie czuł zimna, dopóki kluczył między wysokimi płotami, szukając najpierw szosy, a potem przystanku autobusowego. Trzy drinki (prawdziwa whisky z prawdziwą wodą sodową) jeszcze nie wywietrzały z głowy, poza tym marsz go rozgrzewał. No i oczywiście nerwy robiły swoje.

Roba trzęsło ze złości i z poczucia krzywdy; to już krewa, kanał, kompletny syf, do budy lepiej nie chodzić. A zostało mu jeszcze trzy tygodnie nauki, i potem tylko egzaminy. A może skończyć ze sobą? Nie, bez kitu. Tak czy siak, jest po wszystkim, koniec, po takim wstydzie. Żeby chociaż zepsuć gnojkom bal maturalny. Nazamawiali u starych włoskich garniturów, naszyli sukienek u Stawy Zajcewa. Będziecie chodzili w czerni, a może ktoś nawet zapłacze, mściwie rozmyślał Rob, wpatrując się w zardzewiałą tabliczkę z rozkładem jazdy. Ostatni autobus o 22.45, teraz jest za dwadzieścia jedenasta. Przynajmniej tym razem miał szczęście.

Ale minęło pół godziny i stało się jasne, że rozkład jest zupełnie fikcyjny, z rzeczywistością nie ma żadnego związku. Ostatni autobus albo już przejechał, albo w ogóle nie pojedzie.

Rob spróbował złapać okazję i niepewnie uniósł kciuk - zachodnim zwyczajem - ale samochodów było mało i oczywiście żaden się nie zatrzymał. A potem droga w ogóle opustoszała. W górze sosny i czarne niebo, wokoło szare parkany. I zimno, kurde mol, jak zimno!

Szczękał zębami pod rozbitą latarnią, pochlipywał, mełł w ustach przekleństwa - rosyjskie i angielskie.

Idiotyczna, bezsensowna sytuacja, całkiem w duchu całej jego zasranej biografii. Wrócić na daczę? W życiu, to lepiej już zdechnąć tu z zimna. Iść na piechotę? To dobrych dwadzieścia pięć kaem, do linii okrężnej metra. W kieszeni pięćdziesiąt kopiejek, a za darmo chuja tam kto powiezie, tu nie Kalifornia.

Poczerwieniał ze złości, kiedy przypomniał sobie, jak stracił drogocenną piątkę. Przez dwa miesiące oszczędzał forsę, nie jadł śniadań w bufecie. Chciał zaszpanować przed Reginą, kupił węgierski dżin Marina za cztery pięćdziesiąt. A Reginka tylko skrzywiła nos, u niej na stole stały wyłącznie trunki z „Bieriozki”, za waluty: dżin Beefeater, whisky Teachers czy nawet ajerkoniak Adwokat. No więc schowała po cichu demoludowe siki świętej Weroniki, a Rob udał, że tego nie widzi.

- Nie warto było się pchać ze swoim bimberkiem, szanowny Robercie Łukiczu - powiedział na głos.

Imię odojcowskie dodawał do własnego tylko w przystępie ostatecznego masochizmu. Robert Łukicz! Kombinejszyn nie dla nerwowych. Już za samo to powinno się było starych pozbawić praw rodzicielskich.

Nazwisko Rob miał nawet niezłe, dobrze brzmiące: Darnowski. Że dziadek nazwał starego „Łuka”, to też zrozumiałe. Przecież był duchownym, a czego można wymagać od byłego popa? Ale tatulek, pieprzony kajakarz! Albo mamińska, pracownica kultury! Co za ptasi móżdżek trzeba było mieć, żeby dać synowi na imię „Robert”?! To dla nich, dla tych debilów z lat sześćdziesiątych, idolem był poeta Robert Rożdiestwienski. Mamińska nawet teraz czasem zamyka oczy i zaczyna: „Bluźnierczo kocham życie! Lecz przyjdzie taka pora, że - nocą czy o świcie - i ze mną się upora”. Eeech, rzygać się chce.

Robert Łukicz Darnowski, no jak? Można się zsikać ze śmiechu!

Póki człowiek jest młody, to jeszcze ujdzie, ale co będzie, jak się zestarzeje? Na szczęście do tego jeszcze daleko, jakieś dwadzieścia lat. Może zdąży już wyjść z mody to idiotyczne posługiwanie się imieniem odojcowskim i będzie u nas tak jak w Ameryce: po prostu Robert Darnowski. A jeszcze lepiej Rob albo Robbie. Jankeski prezydent Carter ma na imię po prostu Jimmie i już, a nie James Łukicz, czy jak mu tam po ojcu.

Haniebna nieprzemakalna kurteczka nie grzała, tylko okropnie szeleściła, więc Rob cały ładunek mizantropii skierował na swego bohaterskiego rodzica, bo to właśnie on kupił kurtkę. Na urodziny. Rob widział te produkty przodującego radzieckiego przemysłu lekkiego w sklepie z przecenionymi towarami, za czternaście rubli. Pewnie, starszy inżynier pensyjkę ma podłą, a jeszcze alimenty dla mamińskiej, no i w dodatku zafundował sobie dwójkę nowych bachorów. Już by lepiej nic Robowi nie dawał. Albo dał pieniądze. A tak to niech go cholera. To właśnie przez starego Rob miał przerąbane. Uczyłby się w normalnej szkole, z dziećmi zwykłych rodziców, i czułby się nie gorzej niż reszta. Na nieszczęście koło ich domu znajdowała się sławetna szkoła numer dwanaście, gdzie nie przyjmowano byle kogo; ale tatulek wyniuchał, że jest jakiś procent miejsc zarezerwowanych dla dzieci z dzielnicy, polazł aż do Wydziału Oświaty i w końcu wepchnął syna do tej elitarnej budy. „Niech się chłopak uczy języka, przyda mu się w życiu”.

Takich jak Rob, przyjętych w ramach procentu, w klasie nazywano „tubylcami”. „Tubylcy” nie mieszkali w samodzielnych mieszkaniach, tylko w komunalnych, nie jadali domowych kanapek z szynką, tylko szkolne śniadania, i nie jeździli latem do starych do Waszyngtonu albo Tokio, ale na obozy pionierskie. Po ośmiu latach w dwunastce rozgęszczano klasy i wszystkich tubylców wypieprzono w cholerę, tak że poszli do zwyczajnej szkoły. Ocalało tylko dwóch: Szyłow, którego ojciec był inwalidą wojennym, i Darnowski, za bardzo dobre stopnie.

Szczęśliwa młodość upływała Robowi następująco: wstawał o szóstej, bo z Nowogiriejewa, gdzie mamińskiej dali mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku, do szkoły jechało się półtorej godziny. Siedział w pierwszej ławce, skrobał pracowicie swoim piórem kulkowym za trzydzieści pięć kopiejek - w całej klasie takimi pisali tylko on i Szyłow, pozostali głównie parkerami. Kiedy nikt na niego nie patrzył (to znaczy prawie zawsze), zerkał ukradkiem na Reginkę Kirpiczenko, bohaterkę romantycznych i erotycznych snów. Ta oczywiście nawet się tego nie domyślała, bo była seksbombą, córką dyplomaty i w ogóle egzystowała w przestrzeni, która z wielkopłytowym Nowogiriejewem w żadnym punkcie się nie przecinała.

Jeden jedyny raz przeszedł Rob na drugą stronę jej czarodziejskiego lustra, i jaką porutą się to wszystko skończyło!

Pociągnął nosem, zakrztusił się zimnym powietrzem, zaczął kaszleć. Z piersi wydobyło się żałosne bulgotanie, a Rob pomyślał: no świetnie, zapalenie płuc, będę chorował do końca roku szkolnego, a potem tylko zdam egzaminy i cześć, na balu maturalnym jakoś sobie poskaczecie beze mnie.

Ale przecież nie będzie nocował na tym pieprzonym przystanku. Jeszcze naprawdę tu zdechnie jak pies pod płotem.

Wcisnął głowę w ramiona, zgiął ręce w łokciach i podreptał przed siebie. Żeby chociaż dostać się do zakrętu na Szosę Rublowsko-Uspienską. Może jednak ktoś podwiezie go do Moskwy za pięćdziesiąt kopiejek. Nie, za czterdzieści pięć, przecież piątka musi zostać na metro.

Przeszedł jakieś sto metrów, gdy nagle z tyłu usłyszał terkot silnika. Obejrzał się - zza rogu najpierw wychynęły smugi reflektorów, potem ukazała się szara, prostokątna bryła.

Czyżby to autobus? „By zebrać ich wszystkich, idących na dno, z bulwarów, rozbitków”*, jak śpiewał Okudżawa mamińskiej?

* [Przełożył Andrzej Mandalian]

Co sił w nogach Rob popędził z powrotem pod betonowy daszek i jeszcze zamachał rękami. A nuż się nie zatrzyma?

Ale autobus przystanął. Wydał z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oj, jak mi wszyscy obrzydliście”, i otworzył drzwi.

Jeszcze nie wierząc w niespodziewany sukces, Rob wdrapał się po stopniach.

W środku paliło się słabe światło, radio darło się (w moskiewskiej komunikacji publicznej coś takiego byłoby nie do pomyślenia), za szybą ziewał kierowca.

- Proszę opłacić przejazd - zahuczał głośnik, zagłuszając jazgot tranzystora. - Dziesięć kopiejek.

Rob rzucił monetę do kasy, oderwał dwa pięciokopiejkowe bileciki.

Gdzie by tu usiąść?

Ludzi w autobusie nie było dużo. Wszyscy co do jednego spali rozwaleni na siedzeniach - jedni parami, inni w pojedynkę. Rob nie miał ochoty przepychać się do okna, więc ruszył przejściem, wypatrując miejsca bez chrapiącego sąsiada.

Dotarł tak aż do końca autobusu. Co prawda tam też siedział jakiś chłopak, ale w samym kącie, a siedzenie było długie, więc Rob wcisnął się w drugi kąt. Chwilę się powiercił, żeby się wygodniej usadowić.

Zanim odwrócił się do okna, zerknął na chłopaka, ale dostrzegł tylko ciemny ponury profil i nasuniętą na oczy cyklistówkę w stylu „trudne dzieciństwo”.

 

S., uczeń technikum

 

Na pewno trzeba było dać w łapę; dychę albo nawet dwadzieścia pięć rubli, ponuro rozmyślał Szary. Wtedy by się i łóżko znalazło. Tylko skąd wziąć taką forsę? Stypa dwadzieścia dwa pięćdziesiąt na miesiąc, i wszystko zabiera Rożnow.

Z internatu gówno wyjdzie, to jasne. Znaczy się, cały rok przepadł na darmo. Na darmo Szary tłukł się kolejką podmiejską i autobusem aż do sąsiedniego rejonu, na darmo męczył się na praktyce w garażu. Szlag by trafił to całe technikum samochodowe, chodził tam tylko po to, żeby mieć internat; obiecali mu, że po pierwszej klasie dostanie miejsce. Żeby nie mieszkać w domu, nie patrzeć co dzień na tego skurwiela Rożnowa.

„Są problemy z miejscami - powiedział administrator. - Może zimą coś się znajdzie. Musisz się dowiadywać, Dronow”. I jeszcze się, gnój, śmieje. No jasne, naprasza się, żeby coś mu dać. Przecież mają w internacie łóżko po jednym z trzeciej klasy, wypieprzyli go za chlanie.

Zresztą co za różnica, mają czy nie mają. Ważne, że nie dali.

No i co, musi jeszcze pół roku mieszkać z Rożnowem? Lepiej chyba zdechnąć. Chłopaki mówili, że jak się złoży podanie do komisji, to mogą wziąć do wojska na ochotnika już od siedemnastu lat. Byłoby fajnie. Ale do siedemnastu trzeba jeszcze dożyć (Szary miał urodziny dopiero we wrześniu).

Najgorzej, że rano, kiedy wyjeżdżał do technikum, myślał, że to już koniec, aut, że już nie wróci. Tak że zasunął Rożnowowi tekstem: „Tylko uważaj, gnido. Jak będziesz matkę lał, to cię załatwię”. Tamten ryknął, mało nie zleciał z sofy - cały czerwony, z obrzmiałym ryjem. „Coś powiedział, ty szczylu?!”. I zaczął bluzgać. Ale Szary już trzasnął drzwiami i zbiegał po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wiedział, że po pijaku ojczym go nie dogoni.

Ale też nie zapomni. Rożnowowi, nieważne, ile wypił, film się nigdy nie urywał. To był silny byk i prawdziwa kanalia. W młodości odsiedział dwa lata za nieumyślne zabójstwo - stuknął w bójce faceta, tamten przywalił głową o jakiś kant, i po zawodach. Ten wyczyn i odsiadka, która potem nastąpiła, były najważniejszymi wydarzeniami w życiu Rożnowa. Wszystkie jego opowieści dotyczyły łagru, wszystkie piosenki znał stamtąd. W domu też zaprowadził lagrowe porządki. Szary musiał więc niekiedy spać „pod pryczą” (czyli łóżkiem) i bywał „kiepskim” przez cały tydzień (to znaczy jadał nie przy stole, ale siedząc w kucki, dziurawą łyżką aluminiową), a czasem zostawał w ogóle bez żarcia - jeśli Rożnow wsadzał go do karcu. A przedtem, skurwiel, recytował z pamięci instrukcję: „Odbywający karę pozbawienia wolności, umieszczeni w izolatorze więziennym, nie mają prawa do widzeń, rozmów telefonicznych, otrzymywania produktów żywnościowych, listów oraz paczek”.

No, a co ojczym urządzi za dzisiejsze głupie gadanie, nawet strach było sobie wyobrażać. Do późnego wieczora Szary siedział w technikum, odwlekał czas powrotu, ale co ma się stać, to się stanie - ostatnim autobusem wrócił jednak do Basmanowa, gdzie Rożnow nie mógł się już go doczekać.

Najgorszy w ojczymie był zapach. Pracował jako technik sanitarny w administracji budynków, mycia nie uznawał, i przez to mieszkanie przesiąkło ohydnym, kwaśnym odorem. Jak to się stało, że matka poleciała na takiego śmierdziela? Jeszcze parę lat temu była z niej kobita do rzeczy, a życie z Rożnowem zmieniło ją w siwą staruchę - wiecznie pijaną i prawie tak samo brudną jak ten gnój.

Szary jednak nie winił matki, bo miała jeszcze gorzej niż on sam. Kiedy była trzeźwa, to cały czas ryczała. Z przedszkola, gdzie pracowała jako sprzątaczka, wychrzanili ją i jeszcze zagrozili, że złożą donos do sądu - bo tyle, mówią, nakradła naczyń i pościeli. A co miała robić? Gdyby nie dała ojczymowi forsy na wódę, toby ją wytłukł.

Ale on, Szary, też jest niezły palant. „Załatwię” - powiedział i od razu dyla, taki gówniany obrońca. A Rożnow już pewnie odegra się na matce, da jej do wiwatu. Taka rozgrzewka, zanim pasierb wróci.

A pasierb nigdzie nie uciekł i już dojeżdża do Kolinej Góry. Oj, dostanie od Rożnowa, dostanie jak nigdy dotąd, to już ma jak w banku.

Na przystanku ktoś wsiadł i zajął miejsce na tej samej ławce co Szary, tylko w drugim ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin