Johanna Lindsey - Nieposkromiony Colt Thunder.doc

(1204 KB) Pobierz

Johanna Lindsey

 

Nieposkromiony Colt Thunder

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Wyoming, 1878

 

Na ranczu Callana ciszę letniego dnia zakłócało jedynie złowieszcze trzaskanie bata. Grupka mężczyzn na trawiastym podwórzu przed domem obserwowała w milczeniu, jak Ramsay Pratt robi użytek z bata z wprawą, z której już wcześniej zasłynął. Były poganiacz bydła, jak zazwyczaj nazywano pastuchów prowadzących stada, uwielbiał popisywać się swoim kunsztem. Błyskawicznym ruchem nadgarstka potrafił batem wybić rewolwer z dłoni przeciwnika albo poderwać konia do galopu, nawet nie musnąwszy skóry na jego zadzie. Podczas gdy inni mężczyźni nosili na biodrze pistolety, Pratt chodził z trzyipółmetrowym bykowcem przytroczonym do pasa. Jednak dzisiejszy jego popis różnił się nieco od zwykłych sztuczek. Tym razem ciął na pasy skórę na plecach jakiegoś mężczyzny. Ramsay z wielką radością wypełniał rozkaz Waltera Callana.

Już wcześniej zdarzało mu się zaćwiczyć człowieka na śmierć, czerpiąc z tego przyjemność, o czym nikt tutaj, w Wyoming, nie wiedział. On nie załatwiał sprawy ot tak, po prostu, jak robią to rewolwerowcy. Jeżeli im przyszła ochota zabić człowieka, wszczynali zwadę i w parę sekund było po wszystkim, a kiedy rozwiał się dym, twierdzili, że sięgnęli po broń w samoobronie. Natomiast przy jego wyborze broni najpierw należało rozbroić przeciwnika, a później smagać go batem, dopóki nie wyzionie ducha. W takich okolicznościach mało kto byłby skłonny uwierzyć, że działał w samoobronie. Lecz tym razem wypełniał rozkaz szefa, a ofiara była nic nieznaczącym mieszańcem, więc nikt nawet palcem nie kiwnie.

Nie używał teraz swojego bykowca, który przy każdym smagnięciu mógł wyrwać centymetr ciała. Zabawa za szybko by się skończyła. Callan zaproponował krótszy, cieńszy koński bat, który również zmieni plecy ofiary w krwawą miazgę, ale zajmie to znacznie więcej czasu. Ramsay był jak najbardziej za tym. Mógł się tak bawić godzinę i dłużej, zanim osłabło mu ramię.

Gdyby Callan aż tak się nie wściekł, pewnie kazałby zastrzelić indiańca. Tymczasem życzył sobie, żeby ten cierpiał i wył z bólu, nim skona, a Ramsay zamierzał spełnić to życzenie. Jak dotąd zaledwie bawił się z ofiarą, posługując się batem w taki sam sposób jak bykowcem: ciął skórę to tu, to tam, powodując niewielkie szkody, a jednocześnie dojmujący ból.

Indianiec do tej pory nawet nie jęknął, nawet nie wstrzymał oddechu. Jeszcze się odezwie, kiedy Ramsay, zamiast smagać, zacznie go biczować. Ale nie ma pośpiechu, chyba, że Callan się znudzi i każe mu przestać. Do tego jednak nie dojdzie, bo szef za bardzo się wkurzył. Ramsay potrafił sobie wyobrazić, jak by się czuł, gdyby odkrył, że człowiek zalecający się do jego córki należy do tej przeklętej rasy.

Przez wiele miesięcy oszukiwał Callana, zapewne tak samo jak i jego córkę Jenny, na co wskazywałaby jej reakcja, kiedy ojciec ją oświecił. Pobladła i omal nie zemdlała, a teraz stała na werandzie wraz z ojcem, nie mniej wściekła niż on.

Cholerny wstyd, bo dziewczyna jest naprawdę ładna. Kto ją teraz zechce, kiedy rozejdzie się wieść, z kim się zadawała, komu pozwalała się obłapiać i nie wiadomo co jeszcze. Została oszukana tak samo jak ojciec, lecz któż by przypuszczał, że przyjaciel Summersów może być półkrwi indiańcem? Nosił się jak biały, mówił jak biały, włosy miał krócej przycięte niż większość białych i nosił rewolwer u pasa. Z wyglądu nikt by tego nie odgadł, bo jedyne, co w nim było indiańskie, to zupełnie proste, czarne włosy i śniada skóra, choć szczerze mówiąc, niewiele ciemniejsza, niż mają inni zaganiacze bydła.

CalIanowie dalej by nic nie wiedzieli, gdyby Długa Szczęka Durrant im nie powiedział. Durranta wyrzucono z roboty na ranczu w Rocky Valley i zaledwie wczoraj zatrudnił się u Callana. Był akurat w stodole, gdy Colt Thunder - jak ten diabli pomiot kazał siebie nazywać - wjechał do środka na swym potężnym dereszu, potomku wystawowego ogiera pani Summers. Naturalnie, zaciekawiony Durrant nie omieszkał zapytać jednego z ludzi, co Thunder tutaj robi, a kiedy się dowiedział, że od trzech miesięcy kręci się koło Jenny, bardzo się zdziwił. Zetknął się z Coltem w poprzedniej robocie; był bliskim przyjacielem jego szefa, Ch!lse'a Summersa, i jego żony Jessiki. Wiedział również, że Colt jest półkrwi Indianinem, który jeszcze trzy lata temu żył jak wojownik pośród Czejenów, choć ta wiedza nie wyszła poza Rocky Valley; jak widać, nie wyszła aż do dziś.

Durrant nie marnował czasu; odszukał swego nowego pracodawcę i poinformował go o wszystkim. Może gdyby nie zrobił tego przy trzech innych parobkach, Callan inaczej by rozegrał sprawę. Ale z powodu tych trzech mężczyzn, świadków wstydu jego córki, za diabła nie mógł darować życia temu nędznikowi. Skrzyknął resztę swoich ludzi i kiedy Colt Thunder[1] wyszedł na werandę, by zabrać Jenny na popołudniowy piknik, ujrzał sześć rewolwerów wymierzonych w swój brzuch, co było wystarczająco mocnym argumentem, żeby trzymać rękę z daleka od własnej broni, której szybko go pozbawiono.

Colt był wysoki, żaden z mężczyzn wokół nie dorównywał mu wzrostem. Ci, którzy przez ostatnie trzy miesiące stykali się z nim, nigdy nie mieli powodu, żeby się go obawiać, bo zazwyczaj był uśmiechnięty i nic nie wskazywało, by miał porywczą naturę. Tak było aż do teraz, kiedy znikły wątpliwości, że wychował się wśród północnych szczepów Czejenów, tych samych, którzy wraz z Siuksami zaledwie przed dwoma laty pod Little Bighorn w Montanie dokonali masakry oddziału pułkownika Custera, składającego się z dwustu żołnierzy. Colt

Thunder w mgnieniu oka przeistoczył się w Czejena, dzielnego, śmiertelnie niebezpiecznego, dzikiego, nieokiełznanego indiańca, którego wygląd napełnia lękiem serca cywilizowanych ludzi.

Nie poddał się łatwo, kiedy pojął, że nie zamierzają go zastrzelić. Potrzeba było siedmiu ludzi, aby go przywiązać do koniowiązu przed domem, i żaden z tych siedmiu ludzi nie wyszedł z walki bez szwanku. Siniaki i rozbite nosy stłumiły uczucie niesmaku, jakie mogłoby ich ogarnąć, kiedy Walter Callan rozkazał Ramsayowi przynieść bicz, chcąc, by skazaniec umierał powoli. Colt nawet nie drgnął, słysząc polecenie. Nadal stał niewzruszony, mimo że podarta koszula nasiąkła krwią z wielu małych ran zadanych batem Ramsaya.

Ciągle stał, oparty biodrami o półtorametrowy koniowiąz, jego jedyną podporę, z ramionami rozciągniętymi do jego końców. Brakowało miejsca, by rzucić go na kolana. W końcu sam się osunie, ale na razie stał wysoki i wyprostowany, z dumnie uniesioną głową, i tylko przykurcz palców mocno zaciśniętych na drągu świadczył o bólu, a może o gniewie.

Ta właśnie tak cholernie dumna postawa uświadomiła Ramsayowi, że tym razem jest inaczej niż w tamtych przypadkach, gdy katował ludzi batem. Dwaj Meksykanie w Teksasie, do których zabrał się w ten sam sposób, padli bez ducha po dwóch czy trzech smagnięciach. Stary poszukiwacz złota w Kolorado, którego Ramsay pozbawił zarówno złota, jak i życia, zaczął się drzeć, zanim go zdążył uderzyć. Ale tu ma do czynienia z indiańcem, albo przynajmniej z indiańskim wychowankiem; a czyż nie obiło mu się o uszy, że indiańcy z Północnych Równin mają jakiś rytuał, podczas którego sami zadają sobie tortury? Jest gotów się założyć, że ten potwór ma parę blizn na torsie albo na plecach. Rozzłościł się na tę myśl. Wygląda na to, że się naharuje, zanim wydrze mu z gardła krzyk. Czas poważnie zabrać się do roboty.

Pierwsze porządne smagnięcie batem przez plecy przypominało znakowanie gorącym żelazem, z tą jedną różnicą, że zabrakło swądu przypalanego ciała. Colt Thunder nawet nie zmrużył powiek; nie zrobi tego, dopóki Jenny Callan będzie obserwować go z werandy. Cały czas patrzył jej prosto w oczy. Były tak samo niebieskie jak jego, tyle że znacznie ciemniejsze, przypominały szafir w pierścionku Jessie, który tak lubiła nosić. Jessie? Boże, rozgniewa się, kiedy się dowie, bo przecież zawsze go ochraniała, szczególnie odkąd zjawił się na progu jej domu trzy lata temu, a ona postanowiła go zmienić w białego człowieka. Sprawiła, że sam uwierzył, iż to się może udać. Powinien był mieć więcej rozumu.

Myśl o niej - nakazywał sobie ... Nie, to na nic, potrafił jedynie przywołać obraz Jessie płaczącej nad tym, co z niego zostanie, kiedy z nim skończą. Jenny - to na niej musi skoncentrować uwagę.

Do diabła, ile było tych uderzeń? Sześć? Siedem?

Jenny, jasnowłosa piękność, słodka jak karmelki domowej roboty. Jej ojciec osiadł w Wyoming zaledwie przed rokiem, gdy zakończyły się wojny z Indianami, a pobitych Siuksów i Czejenów zamknięto w rezerwatach. Colt w najgorętszym okresie był razem z Jessie i Chase'em w Chicago. Jessie utrzymywała przed nim te wiadomości w tajemnicy, obawiając się, że będzie chciał wrócić i walczyć wraz ze swymi ludźmi. Nie wróciłby. Jego matka, siostra i młodszy brat już nie żyli; w 1875 roku, zaledwie dwa miesiące po opuszczeniu przez niego plemienia, kilku poszukiwaczy złota zmierzających ku Czarnym Wzgórzom natrafiło na nich i wszystkich zabiło. Odkąd na tym terenie w 1874 roku natrafiono na złoto, zaroiło się tam od poszukiwaczy. To złoto w samym sercu indiańskiego terytorium było początkiem końca. Indianie od zawsze o nim wiedzieli, ale odkąd rozeszła się wieść wśród białych, nic nie było w stanie ich powstrzymać. I chociaż to oni swoją obecnością złamali traktat, za nimi pojawiła się armia, żeby ich osłaniać. Potem było jeszcze wielkie zwycięstwo Indian pod Little Bighorn i dalej już nic.

Przeczuła to matka Colta, Kobieta znad Szerokiej Rzeki.

Dlatego sprowokowała awanturę pomiędzy nim a ojczymem, Zbiegłym z Wilkami, niejako zmuszając go do odejścia z plemienia. Wysłałaby z nim razem jego siostrę, Małego Szarego Ptaszka, gdyby nie była ona mężatką.

Matka przyznała się do tego po fakcie, kiedy było za późno, żeby odwrócić bieg wypadków; wyznała też, czym się kierowała. Był na nią wściekły. Miał za nic jej obawy co do przyszłości. Wiedział jedynie, że to koniec jego życia w plemieniu. Ale ona widziała nadciągający kres, a zmuszając go do odejścia, niejako ofiarowała mu nowe życie.

Świadomość, że matka miała rację i że zamknięto by go w rezerwacie, gdyby przetrwał wojnę, a ojczym i starszy brat też by tam mieszkali, gdyby uszli z życiem, napełniała go goryczą. Ale jeszcze większe rozgoryczenie budziła myśl, że ocalał, by tak skończyć.

Dwadzieścia pięć? Trzydzieści?

Nieraz miał okazję podziwiać zręczność Ramsaya Pratta w posługiwaniu się batem, kiedy przychodził z wizytą do Jenny. Ten człowiek chełpił się tym, co potrafi. A teraz popisywał się wobec stojących za nim mężczyzn, wielokrotnie trafiając batem w to samo miejsce co wcześniej; najpierw przecinał skórę, potem otwierał i pogłębiał ranę, by znowu powtarzać całą procedurę dla samej zabawy, a także - by zadać ból.

Colt wiedział, że Pratt może wywijać batem bez końca. Był zbudowany jak niedźwiedź, a z powodu spłaszczonego, ledwo zarysowanego nosa, pozlepianych, brunatnych kudłów wiszących mu do ramion, wąsów i gęstej brody ginącej pod włosami wyglądał też jak niedźwiedź. Nikt bardziej od niego nie przypominał dzikusa. Colt dostrzegł ów radosny błysk w jego oku, kiedy posłano go po bat. Uwielbiał tę robotę.

Jak długo jeszcze Jenny będzie tam stać i patrzeć z takim samym obojętnym, zaciętym wyrazem twarzy jak jej ojciec? Czy naprawdę myślał o ożenku z tą dziewczyną i o kupnie rancza za woreczek złota, pożegnalny dar matki, który znalazł w swoich rzeczach po przyjeździe do Rocky Valley?

Pragnął Jenny od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Jessie żartowała z jego zainteresowania dziewczyną i namawiała do działania. To dzięki jej zabiegom nabrał pewności siebie i pokonał wahanie.

Kiedy po raz pierwszy spotkali się tak naprawdę, przekonał się, iż Jenny odwzajemnia zainteresowanie; tak bardzo je odwzajemniała, że zanim upłynął miesiąc, obdarzyła go wiankiem. Tamtej nocy się oświadczył, snuli plany o wspólnej przyszłości, czekając na odpowiedni moment, żeby poprosić ojca o jej rękę. Stary Callan widział, co się święci. Bydło z Rocky Valley pasło się na otwartych terenach, sięgających aż po ranczo Callanów, więc Colt zjawiał się z wizytą trzy, cztery razy w tygodniu - za dnia, a także wieczorami. Na wybuch szału Waltera Callana niewątpliwie miało wpływ przekonanie o jego poważnych zamiarach. Ale skąd złość Jenny?

Teraz pojął, że powinien był powiedzieć jej o swojej przeszłości, o tym, że naprawdę nazywa się White Thunder, czyli Biały Grzmot, a imię Colt wymyśliła dla niego Jessie. Kłopot w tym, iż wiedział, że by mu nie uwierzyła, sądząc, że stroi sobie z niej żarty. Jessie aż za dobrze wykonała swoje zadanie, on często nawet myślał jak biały.

Ale teraz dla Jenny przestał być białym. Widział jej wściekłą minę, zanim się opanowała i, podobnie jak ojciec, skryła emocje pod maską obojętności, kiedy zaczęło się biczowanie. Żadnych łez, niczego, co by świadczyło o tym, że pamięta dotyk jego ust i dłoni, albo swoje błaganie o pieszczoty za każdym razem, gdy spotykali się na osobności. Stał się dla niej jeszcze jednym Indianinem, który dostaje za swoje, bo śmiał spojrzeć na białą kobietę.

Nogi się pod nim uginały, słabł mu wzrok. Ogień trawiący ciało zdawał się eksplodować w mózgu. Nie wiedział, jakim cudem jeszcze stoi, jak udaje mu się zapanować nad drganiem mięśni twarzy. Sądził, że poznał granice bólu podczas Tańca Słońca[2], lecz to były zaledwie igraszki w porównaniu z tym tutaj. A Jenny nie zamknęła oczu ani nie odwróciła głowy. Z miejsca na werandzie nie mogła widzieć jego pleców. Zresztą to i tak nie miało znaczenia. Podobnie jak nie miało znaczenia dalsze wpatrywanie się w jej oczy. Już nie tłumiło bólu.

Walter Callan dał znak Ramsayowi, by przestał, w chwili gdy Coltowi opadły powieki, a głowa osunęła się na bark.

- Żyjesz jeszcze, chłopcze?

Colt nie zareagował. W jego głowie, w gardle narastał krzyk gotów się wyrwać, jeśli tylko otworzy usta. Prędzej odgryzie sobie język, niż na to pozwoli. I wcale nie kierował się zawziętą, nieopanowaną indiańską dumą, wybierając milczenie. Wśród Indian odwaga białego człowieka budziła uznanie. Ale nie liczył na uznanie tych mężczyzn za swoje męstwo. Milczał dla siebie, ze względu na szacunek do samego siebie.

Pytanie Callana przerwało panującą wokół ciszę. Rozległy się okrzyki zdziwienia, że jeszcze się trzyma na nogach, dyskusje, czy można zemdleć, nie osuwając się na ziemię; ktoś rzucił propozycję, by przynieść wiadro wody i wylać je na skazańca, jeśli rzeczywiście stracił przytomność. I wtedy otworzył oczy, na tyle świadomy, by wiedzieć, że dotyk wody do zmaltretowanych pleców pozbawi go kontroli nad sobą. Trudniej mu przyszło unieść głowę, ale pokonał słabość.

- Nie uwierzyłbym, gdybym sam tego nie widział na własne oczy - odezwał się ktoś w pobliżu.

Znowu zaświstał bat, padały kolejne razy, ale nikt już nie zwracał na nie większej uwagi - poza oprawcą i jego ofiarą.

- Nie do wiary - burknął ktoś za plecami Colta. - To niemożliwe, że on jeszcze stoi.

- A czego się spodziewałeś? Jest tylko na wpół człowiekiem, stoi ta jego druga połowa.

Ramsay ogłuchł na te rozmowy i skupił się wyłącznie na świeżych ranach. Był wściekły, że dotąd nie złamał indiańca, a gniew osłabia celność uderzeń. Ten skurwiel mu tego nie zrobi. Nie może zdechnąć bez ani jednego jęku.

Był taki zły, że nie usłyszał jeźdźców, którzy nagle wypadli spoza zabudowań, choć wszyscy inni już wcześniej ich słyszeli.

Odwracając się, zobaczyli Chase'a i Jessikę Summersów, którzy pędzili wprost na nich wraz z grupą około dwudziestu kowbojów.

Jeśli nawet doszedł go tętent koni, pewnie założył, iż to ludzie Callana wracają z pastwiska, bo Pratt nie przerwał chłosty. Akurat w chwili, gdy się zamierzał, by kolejny raz smagnąć batem plecy Colta, Jessie Summers chwyciła strzelbę i wypaliła.

Kula, która miała roztrzaskać czaszkę Ramsaya, przeleciała nad jego głową; to Chase Summers, odgadując zamiar żony, podbił w ostatniej chwili jej ramię. Dla wszystkich ludzi z Rocky Valley ten wystrzał był sygnałem do sięgnięcia po strzelby i rewolwery. Wszyscy parobcy Callana zamarli, nie śmiejąc nawet odetchnąć.

W tej chwili do świadomości Waltera Callana dotarło, że chyba popełnił poważny błąd. Naturalnie nie zmienił zdania, ten pies powinien zapłacić życiem, ale publiczna egzekucja chyba nie była najlepszym pomysłem.

Ramsay Pratt wlepił przerażony wzrok w rząd luf, z których większość wycelowana była w niego. Z batem, nawet z bykowcem, nie miał żadnych szans przeciw tylu przeciwnikom. Powoli opuszczał rękę, aż nasiąknięty krwią rzemień zwinął się u jego stóp jak czerwony wąż.

- Ty bydlaku! - wrzasnęła Jessie Summers, zwracając się do męża. - Dlaczego mi przeszkodziłeś? Dlaczego?!

Zanim zdążył odpowiedzieć, zeskoczyła z konia i ruszyła przed siebie, roztrącając po drodze mężczyzn, którzy nadal nie ważyli się poruszyć. Kipiała gniewem. Nigdy w ciągu dwudziestu pięciu lat swego życia nie była tak rozjuszona jak w tej chwili. Ani ojcu, ani matce, ani mężowi, choć nieraz miała z nimi na pieńku, nie udało się aż tak wyprowadzić jej z równowagi. Gdyby Chase jej nie powstrzymał, wpakowałaby cały magazynek w pastuchów Callana, oszczędzając ostatnią kulę dla niego.

Kiedy dobiegła do Thundera i z bliska zobaczyła spustoszenie, które spowodował bicz, w jednej sekundzie opuściła ją furia. Z omdlewającym jękiem zgięła się wpół i targana torsjami, zwymiotowała na zbryzganą krwią murawę.

Chase znalazł się przy niej, zanim ustały torsje, i otoczył ją ramionami. Widok Thundera jego również przyprawił o mdłości. Myślał o Colcie jak o przyjacielu, chociaż to Jessie była z nim bardziej zżyta. Kochała go jak brata. Przez ponad połowę życia łączył ich szczególny związek. Colt zawsze był przy niej, kiedy potrzebowała wsparcia, a teraz ona będzie wyrzucać sobie, że nie zjawiła się w porę: Chase poważnie obawiał się, że przybyli za późno. Jeśli Colt nie umrze z powodu szoku, to wykończy go upływ krwi.

- Nieee! - krzyczała Jessie z rozpaczą, kiedy prostując się, ponownie spojrzała na Thundera. - O Boże! Boże! Zrób coś, Chase!

- Już posłałem po doktora.

- To zbyt długo będzie trwać. Zrób coś. Wymyśl. Zatrzymaj krwawienie. O Boże! Dlaczego nikt nie rozciął mu więzów?!

To nie do końca zabrzmiało jak pytanie. Jessie nie była świadoma swych słów. Jak w transie obeszła drąg. Tak lepiej. Z przodu Colt wyglądał normalnie - tylko był taki blady, nieruchomy i płytko oddychał! Bała się go dotknąć. Pragnęła wziąć w ramiona, ale nie miała odwagi. Najmniejsze dotknięcie mogło sprawić mu ból. Jakakolwiek zmiana pozycji mogła okazać się torturą.

- O Boże, Biały Grzmocie, co oni z tobą zrobili? - wyszeptała głosem nabrzmiałym łzami.

Colt ją usłyszał. Wiedział, że stoi przed nim, ale nie otwierał oczu. Gdyby zobaczył jej zrozpaczoną twarz, straciłby resztki siły. Bał się, że zechce go objąć, a jednocześnie tak bardzo potrzebował jej czułości, pragnął ponad wszystko.

- Nie ... płacz ...

- Nie, nie płaczę - zapewniła go, choć łzy wciąż spływały jej po policzkach. - Nic nie mów, dobrze? Zajmę się wszystkim. Nawet zabiję Callana dla ciebie.

Starała się go rozbawić? On kiedyś złożył jej podobną ofertę, a człowiek, którego chciał dla niej zabić, był teraz jej mężem i kochała go całym sercem.

- Nie zabijaj ... nikogo.

- Cśśś, dobrze, już dobrze, co tylko chcesz, ale więcej nic nie mów. - Zwróciła się do męża: - Cholera, Chase, uwiń się z tymi sznurami! Musimy powstrzymać krwawienie.

Colt nie oderwał ramion od drąga, kiedy rozcięto więzy.

Chase stanął przed nim.

- Jessie, kochanie - tłumaczył łagodnie - bat od czasu do czasu spadał na ziemię. Najpierw trzeba zdezynfekować mu plecy, bo inaczej wda się zakażenie.

Zapanowała ponura cisza. Gdyby Colt nie stał sztywno wyprostowany, teraz na pewno naprężyłby wszystkie mięśnie.

- Chase, zrób to - półgłosem powiedziała Jessie.

- Chryste, Jessie ...

- Musisz - nalegała.

Wszyscy troje bardzo dobrze się rozumieli i obaj mężczyźni wiedzieli, że Jessie nie ma na myśli oczyszczania ran ani ruszania go z miejsca. Colt z westchnieniem ulgi rozluźnił mięśnie. Najwyższy czas, wreszcie wymyśliła coś sensownego.

- Przede wszystkim potrzebny jest materac i paru ludzi, którzy go podtrzymają, żeby nie runął na ziemię.

Jessie była w swoim żywiole, wydając polecenia, lecz kiedy posłała dwóch ludzi po materac do domu Callana, ten nagle przypomniał sobie, na czyim terenie się znajdują, stanął więc w wejściu i zastąpił im drogę.

- Nie pozwolę marnować materaców na tego śmierdzącego ...

Nie dokończył. Na jego protest Jessie zareagowała gwałtownym obrotem i skupiła na nim całą uwagę w kolejnym przypływie furii. Wbiegła po stopniach na werandę i zanim ktokolwiek zdążył odgadnąć jej zamiar, wyrwała rewolwer jednemu z osłaniających go ludzi. Tym razem Chase jej nie przeszkodzi. A nikt inny się nie odważy.

- Czy ktoś cię kiedyś postrzelił, Callan? - zagadnęła przyjaźnie i, dając znak ludziom, aby weszli do domu, z roztargnieniem. zaczęła gładzić lufę starego colta dragoona 44. - Są takie części ciała, które można odstrzelić, powodując piekielny ból bez zbyt wielkiego upływu krwi. Na przykład paluch u nogi czy palec ... albo to, co nazywacie męskością. Jak myślisz, ile kul potrzeba, żeby skracać tę rzecz po parę centymetrów? Trzy? Nawet nie tyle? Czy to dorównałoby twemu bestialstwu? Jak sądzisz?

- Jesteś szalona - wychrypiał Walter przerażonym szeptem. W odruchu samoobrony przeniósł dłoń na rewolwer. Jessie, nie robiąc nic, aby go powstrzymać, nie spuszczała wzroku z jego ręki - w nadziei, że wyciągnie broń. On jednak dostrzegł ten wyraz oczekiwania w jej oczach i powoli cofnął dłoń.

- Tchórz! - wysyczała, kończąc grę. - Pakuj manatki, Callan, masz stąd zniknąć do zachodu słońca, ty i twoi ludzie. Zlekceważ tylko moje ostrzeżenie, a zmienię ci życie w piekło. Nie ma takiego miejsca na tym terenie, gdzie możesz się ukryć przed moją zemstą.

Tego się nie spodziewał.

- Nie masz prawa ...

- No to zobaczymy!

Przeniósł błagalny wzrok na jej męża.

- Summers, nie potrafisz okiełznać żony?

- Ty skurczybyku, już wyświadczyłem ci przysługę - odkrzyknął Chase. - Uchroniłem przed rozwaleniem czaszki. Cokolwiek Jessie ma na myśli, to i tak zasługujesz na więcej, nie przeciągaj więc struny. Masz szczęście, że jeden z twoich ludzi, który podsłuchał, co planujesz, jest kumplem od kielicha mego zarządcy. I masz cholerne szczęście, że nie musiał jechać aż do Rocky Valley, tylko znalazł nas na pastwisku. Ale w tym miejscu kończy się przychylność fortuny. To, czego się dopuściłeś, jest najpodlejszą zbrodnią, zwykłym zezwierzęceniem.

- Miałem prawo - zaprotestował Walter. - On uwiódł moją córkę.

- Ta bezduszna suka, twoja córka, sama go do tego zachęcała - warknęła Jessie, usuwając się na bok, by mężczyźni mogli przeciągnąć materac przez drzwi. Wóz już czekał, wytoczony ze stodoły. - Powiem ci jedno, Callan, jeżeli on nie przeżyje, ty też umrzesz. Więc radzę ci gorąco się modlić, kiedy będziesz stąd wyjeżdżał.

- Szeryf się o tym dowie.

- Och, miałam nadzieję, że nie jesteś aż taki głupi, naprawdę. Gdybym nie podejrzewała, że spotka cię za to ledwie reprymenda, sama bym cię do niego zaprowadziła. Wykonaj jakikolwiek ruch przeciwko mnie, a osobiście wymierzę sprawiedliwość. Przysięgam na Boga, że tak będzie. To moja powinność - zakończyła Jessie z nutą żalu do samej siebie i odwróciła się na pięcie.

- Cholera! Toż to tylko mieszaniec - burknął za nią Walter. Odwróciła się do niego gwałtownie, z oczyma płonącymi gniewem.

- Ty skurczybyku! Ty nikczemny, podły skurczybyku! Człowiek, którego o mało nie zabiłeś, jest moim bratem! Jeszcze jedno słowo, a wpakuję ci kulę między oczy!

Odczekała dwie sekundy, dając mu czas na ewentualną ripostę na swe ostatnie ostrzeżenie, po czym odwróciła się i podeszła do Colta. Miał otwarte oczy. Wpatrywali się w siebie przez jakiś czas.

- Wiedziałaś?

- Nie od początku. A ty?

- Kiedy ... od kiedy odszedłem.

Ostrożnie położyła mu palec na ustach.

- Jestem zaskoczona, że mimo wszystko ci powiedziała. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego jesteś mi bliski, a twoja siostra i bracia - nie. W końcu wprost zapytałam twoją matkę. Nie odpowiedziała. Ale brak zaprzeczenia wystarczył mi za odpowiedź, szczególnie, że tak bardzo pragnęłam, aby to była prawda.

- Jessie, nie sądzisz, że tę rozmowę można odłożyć na bardziej sprzyjający czas? - wtrącił się Chase.

Skinęła głową i czule pogładziła Colta po policzku. Był to sygnał dla dwóch mężczyzn stojących za nim, aby zbliżyli się i podtrzymali go za ramiona. Colt ponownie zamknął oczy, kiedy Chase stanął przed nim.

- Wybacz mi, przyjacielu.

- Nie bądź mięczakiem, Chase - skomentowała Jessie obojętnym tonem, za co odwdzięczył się jej spojrzeniem mówiącym: "Wrócimy do tego później", co w typowy dla siebie sposób zignorowała.

- To jedyna rzecz w tym piekielnym dniu, za którą powinien być wdzięczny. Zrób to wreszcie.

I Chase to zrobił: zamachnął się i dłonią zwiniętą w pięść uderzył Colta w szczękę.


Rozdział 2

 

Hrabstwo Cheshire, Anglia, 1878

 

Vanessa Britten opuściła tamborek na kolana i przyglądała się, jak księżna zatacza kolejny krąg w salonie. Nie określiłaby tego "przemierzaniem pokoju". Miała nawet wątpliwości, czy dziewczyna zdaje sobie sprawę, że wydeptuje ścieżkę w puszystym wschodnim dywanie.

Kto by pomyślał, że księżna będzie przeżywać dramat, który właśnie rozgrywa się na piętrze. Gdy przed miesiącem Vanessa przyjęła propozycję, by zostać damą do towarzystwa dziewiętnastoletniej księżnej, też nie byłaby skłonna w to uwierzyć. Małżeństwa młodych panien z leciwymi lordami ze względu na ich bogactwo i tytuły nie należały do rzadkości. A Jocelyn Fleming złapała jedną z najlepszych partii, Edwarda Fleminga, szóstego diuka Eaton, człowieka niepierwszej młodości, który podupadał na zdrowiu już w zeszłym roku, gdy stawali na ślubnym kobiercu.

Jednakże Vanessa szybko zmieniła zdanie na temat młodej księżnej Eaton. Niewątpliwie dziewczyna była na skraju nędzy, kiedy diuk jej się oświadczył. Ojciec Jocelyn był właścicielem hodowli ogierów, jednej z najlepszych w całej Anglii, o ile można wierzyć jej słowom. Niestety, jak wielu mężczyzn w tych czasach, on także wykazywał ogromne zamiłowanie do hazardu, kiedy więc umarł, wyszło na jaw, że był potwornie zadłużony, a Jocelyn nie zostawił złamanego pensa. Edward Fleming dosłownie uratował biedaczkę przed najgorszym losem, jaki może się trafić arystokratce, czyli przed szukaniem płatnej posady.

Vanessa mogła skwitować zamążpójście dziewczyny jednym krótkim stwierdzeniem: sprytne posunięcie. Lubiła historie o cudzych sukcesach, nie należała do osób, które zazdrościły innym dojścia do małych pieniędzy czy też dużych fortun, takich jak ta, która przypadła Jocelyn. Dziewczyna nie należała do łowczyń majątku, jak Vanessa z początku sądziła.

Zbyt długo mieszkała W Londynie, wśród ludzi z jej sfery, których cechowało zimne wyrachowanie, gdy w grę wchodziły zyski. Jocelyn nie potrafiłaby być wyrachowana, nawet gdyby chciała. Była zanadto naiwna, zbyt otwarta i szczera oraz do niewiary godnie niewinna. I wcale nie udawała. Ona rzeczywiście taka była,! A najdziwniejsze, że naprawdę kochała człowieka, który w tej chwili umierał w sypialni na piętrze.

Vanessa zyskała posadę damy do towarzystwa właśnie w związku z tą sytuacją. W ostatnich miesiącach stary diuk podjął wiele nadzwyczajnych środków ostrożności - wyprzedał ruchomy majątek, zdeponował pieniądze za granicą, zakupił akcesoria niezbędne do podróży. Zajął się wszystkim drobiazgowo. Jocelyn pozostało jedynie udać się w drogę wraz ze swym licznym orszakiem. Nawe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin