Sienkiewicz Henryk - Listy z podróży do Ameryki.pdf

(2063 KB) Pobierz
191471316 UNPDF
HENRYK SIENKIEWICZ
LISTY Z PODRÓŻY
DO AMERYKI
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
WSTĘP
W życiu literackim dzieje się wiele rzeczy tak nagłych a niespodziewanych jak śmierć, od
której zastrzegamy się w suplikacjach lub asekurujemy w naszych towarzystwach ubezpie-
czeń. Co do mnie, jak prawdziwe dziecko wieku nie zwykłem się dziwić lada czemu i gdyby
mi ktoś nawet powiedział, że:
Był młody, który życie wstrzemięźliwie pędził.
Był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził,
wówczas kiwnąwszy głową poprosiłbym tylko o dalszy ciąg tej dobrej bajki lub co najwięcej
zakończyłbym ją tak, jak sam Krasicki:
Wszystko to być może
Prawda, jednakże ja to między bajki włożę.
Lecz gdyby ten sam ktoś przyszedł do mnie w lutym i rzekł mi, że przy końcu marca
przejadę Niemcy, Francję, całą długość Anglii; że przepłynę na wiosnę burzliwy Atlantyk, a
następnie jak ptak na skrzydłach przelecę niezmierzone przestrzenie wielkiej kolei od New
Yorku do San Francisco i strząsnę proch z obuwia mego na brzegach Oceanu Spokojnego,
temu odrzekłbym bez wahania:
– Przyjacielu! pisuj artykuły polemiczne do „Kroniki Soblonowskiej”, albowiem widzę, że
zmysły twoje nie są z tego świata.
Rzeczywiście: prędzej przypuszczałbym, prędzej uwierzyłbym, że wydadzą składkowy
obiad dla mnie, na którym l’abbé Wylizalski powie mówkę na moją cześć i zamianuje mnie p.
o. zelanta przy najmłodszej i najprzystojniejszej ze swoich owieczek; prędzej uwierzyłbym,
że Antychryst, jak mnie o tym zapewniała jedna z moich kuzynek z Wołynia, przyszedł już na
świat; prędzej na koniec uwierzyłbym we wszystko niż w moją wycieczkę do Ameryki.
A jednak – oto jak to się stało.
Pewnego poranku przyszedłem do redakcji i wziąwszy do ręki jedno z pism naszych po-
cząłem je czytać. Było to jakoś w owym czasie, w którym odcinek mój o zelantkach zjednał
mi taką sympatię w niektórych sferach naszego społeczeństwa, że stałem się dla nich polnym
marszałkiem wszelkich zastępów piekielnych. Zewsząd groziły mi niebezpieczeństwa.
Chevalier Zielonogłowski, który już nieraz poprzednio wołał w celu ukarania mnie „o szpadę
ojców swoich”, o mały włos nie zabił mnie w pojedynku, ale nie zabił tylko dlatego, że nie
wyzwał; hrabianka Pipi wydawała zawsze un petit cri jak zraniony gołąb, ilekroć ujrzała na-
zwisko moje drukowane w którymkolwiek z pism warszawskich; w ciszy zaś każdego poran-
ku dochodził mnie płacz świątobliwego oburzenia „Kroniki Soblonowskiej”.
Ach! nie piesek to zginął „Kronice” Milutek ani ziarenko z różańca; żadne z jej dzieci nie
zbłąkało się w lesie grzechów „Przeglądu Tygodniowego”; a jednak płakała ciągle jak owa
panna, która
4
Słuchać wcale nie chciała,
Tylko ciągle płakała:
Mój zielony dzban,
Stłukł-ci mi go pan!
Niestety, nie mogę ukryć, że powodem owego płaczu byłem ja, a raczej znów ten mój nie-
szczęśliwy odcinek o matkach chrześcijańskich. Ja to stłukłem ów zielony dzban pełen słod-
kiej wody wzajemnej adoracji; ale czyż ja wiedziałem, że jeżeli matki chrześcijańskie cokol-
wiek czynią lub nie, to tylko dla dusznego ich zbawienia? Nie wiedziałem! Mea culpa! za
którą żałuję tu nawet w Ameryce.
Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy i w owym piśmie, które zacząłem czy-
tać wspomnianego poranku w redakcji, znalazłem także artykuł, który był względem mnie
mniej więcej tym, czym jest przysłowiowa koza względem pochyłego drzewa. Autor najwięk-
szej (co do liczby stronic) powieści polskiej spojrzał w owym artykule à vol d’oiseau na spo-
łeczeństwo i rozpłakał się rzewnie; potem siadłszy w swą łódkę pasterską żeglował po falach
własnych łez ku opinii publicznej i zezując jednym okiem na Prusa, drugim na mnie, wołał na
ludzi, że koniec świata jest bliski, że apokaliptyczne potwory zaczęły nie tylko chodzić po
świecie, ale i pisywać odcinki, i że on pierwszy przepowiada to w swym piśmie, którego pre-
numerata wynosi: w Warszawie tyle a tyle, na prowincji tyle a tyle, kwartalnie tyle a tyle,
miesięcznie tyle, etc.
Nie jestem jeszcze tak zepsuty, abym nie miał żałować za grzechy; przejęła mnie więc
skrucha i począłem robić rachunek sumienia za siebie i za mego kolegę Prusa.
Ach! lista grzechów naszych była długa jak Bakałarze Adama Pługa. Namawialiśmy ludzi
do zakładania straży ogniowych, szkółek, ochronek, jedwabnictwa, muzeów, resurs rzemieśl-
niczych, ogrodów zoologicznych, spółek, banków, regulowania brzegów Wisły, do asenizacji,
kanalizacji, giełd zbożowych. Nie dawaliśmy nikomu spokoju, jeździliśmy po komitetach,
wołaliśmy o drogi bite; napadaliśmy na niewinne pograniczne spekulacje z okowitą, tak jak
gdyby system wolnego handlu nie był wyższym od celnego; nie dawaliśmy ani chwili odpo-
czynku zalegającym w opłatach członkom rozmaitych towarzystw, tak jakby godziło się mar-
nować grosz ciężko zapracowany na Bóg wie jakie niepewne cele. Słowem, daliśmy się we
znaki najspokojniejszym obywatelom naszego kraju, obywatelom, którzy są hamulcem nie
dozwalającym, aby wóz społeczny stoczył się w przepaść, hamulcem tak nawet silnym, że
wóz społeczny nie tylko nie druzgocze się w kawałki po nieznanych drogach, ale stoi w miej-
scu, jak gdyby na cześć i chwałę komitetu szosowego zagrzązł w błocie na szosie pod War-
szawą.
Rozmyślałem tak tedy długo, a żal coraz większy i coraz większa skrucha ogarniała serce
moje, gdy nagle usłyszałem swoje nazwisko wymówione w przedpokoju redakcyjnym. Ktoś
pytał się woźnego, czy może widzieć się ze mną.
– Wielki Boże! – pomyślałem sobie. – To zapewne chevalier Zielonogłowski ze „szpadą
ojców swoich”.
I zdjął mnie strach przed „szpadą ojców” kawalera Zielonogłowskiego. – Co to będzie? co
to będzie? – pytałem się sam siebie.
Tymczasem drzwi otworzyły się. Do redakcji wszedł jakiś dżentelmen mający koło sześciu
stóp wzrostu, ze wspaniałą jasną brodą.
– Czy z panem Litwosem mam honor mówić? – spytał niskim, basowym głosem, który
przypominał mi ryk lwa.
– Czym panu mogę służyć? – odpowiedziałem z uprzejmym pośpiechem, robiąc rękoma z
tyłu rozpaczne wysilenia, aby dostać się do laski stojącej w kącie, która jak na złość zsunęła
się właśnie na ziemię.
– Czy to pan pisuje „Chwilę obecną”?
5
– Stało się! – pomyślałem.
– To jest... właściwie... Bo to widzi pan, czasami reporterowie przynoszą mi mylne fakta...
Ale z kimże mam honor?
– Jestem X z Poznańskiego.
Odetchnąłem, albowiem nigdy nic nie pisałem o Poznańskiem.
– A więc pan z Poznańskiego?
– Tak, panie.
– Ach! to właśnie cieszy mnie niewymownie.
– Widzę, że pan nie bardzo kocha warszawiaków.
– Owszem, panie. Tylko bez wzajemności.
– Otóż przyszedłem spytać, czy panowie macie jakie stosunki z Ameryką?
– Nie mogę panu ukryć – odpowiedziałem ze spuszczonymi oczyma – że nasza gazeta li-
czy tam kilka tysięcy prenumeratorów...
– Aż tylu?
– O, tak! między innymi prezydent Grant pilnie studiuje naszą politykę.
– Nie chodzi mi o tak wysokie stosunki. Ja, panie, wyjeżdżam do Stanów Zjednoczonych
pojutrze i chciałbym od panów dostać list do pana Horaina. Czy pan zna pana Horaina?
– Oh! doskonale... Od trzech lat.
Mówiąc nawiasem, czytałem wszystkie listy pana Horaina, ale jego samego nie widziałem
nigdy w życiu.
– Więc pan go zna od trzech lat? Ależ mnie się zdaje, że on od czterech lat mieszka w
Ameryce?
– Omyliłem się: znam go od sześciu lat.
– Owóż prosiłbym panów o list do niego. Ja chcę tam kupić kawał gruntu i osiedlić się.
Moja żona słaba, potrzebuje ciepłego klimatu, a tam, słyszę, ciepło.
– Jak gdzie. Ale przecież i we Włoszech ciepło.
– Ciepło, ale drogo; tymczasem tam, słyszę, ziemię darmo dają, tylko się trzeba strzec, że-
by nie okpili, bo to chytry naród. Owóż pan Horain, jako człowiek miejscowy, pomoże mi i
powie, komu ufać, komu nie. A przy tym i ja się z nim potrafię rozmówić, bo to ja po angiel-
sku... jakoś nie ten... tego...
– Dobrze. Damy panu listy do pana Horaina.
– A pan sam się na wystawę nie wybierze?
– Ja? poczekaj no pan... jeszczem się nad tym nie zastanowił... Zaraz... Wybiorę się, nie
wybiorę, wybiorę, nie wybiorę... wybiorę... Tak jest! jadę, panie.
– A to pan jedź teraz ze mną: będzie nam obudwom raźniej.
– A która teraz godzina?
– Samo południe.
– O drugiej jadam obiad, mam więc dwie godziny czasu do namysłu. Przyjdź pan na obiad,
będę zdecydowany.
– Dobrze. Żegnam pana!
– Kłaniam się panu serdecznie. Pani dobrodzice moje uszanowanie!
Zostałem sam.
Godzina pierwsza po południu uderzyła na naszym zakatarzonym zegarze, a ja, siedząc na
tym samym miejscu, rozmyślałem jeszcze: jechać czy nie jechać? – jak Hamlet nad swoim:
„być czy nie być”. Ale jeżeli nie pojadę, cóż będę robił? Będę pisywał po nocach?... Ależ i w
Ameryce mogę pisywać także. Co więcej, doktor zalecił mi, żebym nie pisywał po nocach; a
ponieważ w Ameryce właśnie wtedy wypada noc, kiedy u nas dzień, zatem pisywać w Ame-
ryce w nocy jest to pisywać w Europie we dnie, czyli: jechać do Ameryki jest to wypełniać
polecenie swego doktora.
6
Zgłoś jeśli naruszono regulamin