!Andrzej Kuśniewicz - Król Obojga Sycylii.doc

(1381 KB) Pobierz

ANDRZEJ   KUŚNIEWICZ

Król Obojga Sycylii

PAŃSTWOWY  INSTYTUT  WYDAWNICZY

Okładkę i obwolutę

projektował MIECZYSŁAW MAJEWSKI

 

Warszawa 1970

 

 

 

 

 

 

Można by zacząć tak:

„Były raz dwie siostry - Elżbieta i Bernadetta, oraz ich brat, Emil."

Albo inaczej:

„Dnia dwudziestego ósmego lipca 1914 monitor rzeczny cesarsko-królewskiej

marynarki «Bodrog» oddał o godzinie... pierwszy strzał w kierunku Belgradu. Na

niewielkiej wysepce porosłej wikliną, odległej mniej więcej o kilometr od

Panćeva, stoi dwóch oficerów. Przez polowe lornetki obserwują tamten niedaleki

serbski brzeg Dunaju. Patrzą pod jaskrawe, nisko nad wodą zawieszone, purpurowe

słońce. Można by je porównać do balonu na linie, którą ktoś niewidoczny ściąga

powoli w dół. Ale obaj oficerowie zajęci są czym innym niż porównaniami Lego

rodzaju. Przez chwilę blask bijący od wody, której dotyka już ceglasty balon w

dwu miejscach przekreślony w poprzek cienkimi smugami oparów, jest tak mocny,

iż panowie oficerowie oglądają w otworach lornetek roztopioną miedź. Trwa to

przez chwilę, może przez pół minuty, może nieco dłużej, po czym jeden z

przedstawicieli c. k. armii wskakuje do czółna ukrytego w trzcinach,

sięgających tutaj prawie dwu metrów, i powoli odpływa w stronę Panćeva.

Powietrze jest przejrzyste, nasycone zapachem wodnych roślin i pociemniałej już

toni Dunaju] Drugi z oficerów, w randze kapitana, będzie jeszcze przez chwilę

trzymać w rękach lornetkę polową. Gołym okiem można zobaczyć z tego miejsca

ciemny pióropusz dymu rozchylającego się wachlarzowato w stronie, gdzie

widnieje na zielonkawym niebie ciemna sylwetka Kalamegdanu barwy indyga."

Można by jeszcze inaczej:

„Na rogu Kiralyi utca, naprzeciw piekarni Wintera Lajosa, istniała w mieście

Fehertemplom, inaczej Bela Crkva lub Ungarisch Weisskirchen, winiarnia należąca

niegdyś do Supicicia, zwanego przez klientów - Nandor-bacsi." I tak dalej.

Lub:

„Po nader upalnym dniu, gdy wreszcie można było z ulgą odetchnąć nieco

chłodniejszym powiewem rodzącym się w stronie starych glinianek na Cygańskim

Przedmieściu, wietrzykiem nadlatującym w odstępach niemal rytmicznych w

muzycznych gamach - tuż za ulicą Kerti, czyli Ogrodową - tam gdzie zaczyna się

właśnie Cygańskie Przedmieście, Csigan-varos - gdyż Kerti utca nie można

zaliczać jeszcze do tamtej dzielnicy - zabrzmiał krótki krzyk, po czym nastała

cisza) Grube pokłady kurzu zaścielają jezdnię, leżą na 'liściach łopianów,

dzikiej cykorii i dzikiego ślazu. Stadko wróbli poderwie się na chwilę, potem

przysiadzie na najbliższej akacji. Jej liście wskutek upału są poskręcane,

niektóre już nawet opadły. Dominuje barwa miedziana w połączeniu z piaskową

szarością. Tu i tam niektóre fragmenty ścian, parkanów oraz pni akacji zaczną

nabierać koloru śliwkowego fioletu. Około jedenastej w nocy tego samego dnia

ktoś doniesie na posterunek żandarmerii, że w jednej z nie używanych od dawna

glinianek znalazł zwłoki młodej Cyganki. Pełniący tego wieczora służbę na

posterunku wachmistrz królewskiej węgierskiej żandarmerii Yilajcić Istvan

podniesie się

6

niechętnie spoza stołu, na którym stoi nie dopita szklanka wina. Bez pośpiechu

zapnie pas, po czym, włożywszy kapelusz ustrojony pękiem zielonych kogucich

piór, wyjdzie na ulicę."

Fakty te wydadzą się na pozór nie powiązane w jakąś logiczną całość, a tym

mniej - wzajemnie uwarunkowane. Tak jednak, jak się zdaje, nie jest. Każdy z

nich istniał, zdarzył się w czasie ściśle realnym, i przez to na zawsze

utrwalił. Niczego nie sposób zmienić w minionym, nie można wyrwać ani pominąć.

Przeszłość jest bowiem niepodzielna. Nie jest wykluczone, chociaż dowodów na to

nie ma i być nie może, iż brak którejkolwiek cząstki mógłby zmienić całkowicie

późniejszy tok wypadków w skali publicznej oraz prywatnej. Domniemanie to nie

jest aż tak absurdalne, jak by się wydawało. Ważność i nieważność jest bowiem

względna.

W chwili gdy dnia dwudziestego ósmego czerwca, a zatem równo miesiąc temu, o

godzinie dziesiątej dziesięć w mieście Sarajewie, tuż obok Komendy Policji, o

kilka zaledwie kroków od sklepu z żelastwem   Rachera   i   Babicia,   pewien  

młodzieniec w czarnym płaszczu i takimż kapeluszu z rondem nasuniętym na oczy

rzucił pod samochód wiozący Jego Cesarską i Królewską Wysokość Arcyksięcia

Następcę Tronu Franciszka Ferdynanda, jego małżonkę oraz generała artylerii

Oskara Potiorka - bombę, która zraniła lekko w okolicy łopatki księżnę małżonkę

Zofię von Hohenberg, ciężej zaś podpułkownika von Merizzi, należącego do świty

arcy-księcia - w mieście Fehertemplom pierwszy szwadron   dwunastego   c. k.  

pułku   ułanów   powracał z rannych ćwiczeń polowych w szyku luźnym. Kopyta

koni  wzniecały kurz,  szczękając podkowami o nierówny bruk Ferenc-József-tśr.

Kilku wyrostków przyglądało  się żołnierzom,  których spodnie, ułanki oraz buty

z ostrogami pokrywał siwożółtawy

letni pył|. O ile się nie mylimy, w tym właśnie momencie, gdy zamachowiec

unosił rękę, by rzucić bombę pod samochód następcy tronu, porucznik lodkay,

jadący obok drugiego plutonu, kichnął, po czym, krzywiąc się, przyłożył do nosa

i ust chusteczkę jedwabną nasyconą wodą kolońską 4711. Trwał upał już o tej

godzinie, termometr wywieszony obok szyby wystawowej w aptece Csilag - „Pod

Gwiazdą" - wskazywał o dziesiątej dziesięć ponad czterdzieści stopni w cieniu.

Szofer prowadzący samochód arcyksiążęcej pary, Leopold Sojka, zauważywszy

nadlatujący łukiem czarny przedmiot, dodał gazu, nachyliwszy się odruchowo nad

kierownicą. Granat upadł na zwiniętą budę samochodu, stoczył się na bruk i tam

wybuchnął. Arcyksiążę, również odruchowo, osłonił ramieniem księżnę Ho-henberg,

która podskoczyła na siedzeniu.

Upał spowodował zapewne, iż kilku oficerów pierwszego szwadronu wracającego z

porannych ćwiczeń polowych, a wśród nich i dowódca jednostki, rotmistrz Peter

Malaterna, oraz porucznicy: Gruber, lodkay i Franilević, postanawiają udać się

do najbliższej winiarni, a jest nią, licząc od koszar ułańskich w stronę

dworca, zakład znany w całym mieście pod nazwą „Weinkeller zum Goldenen L6-we",

należący do Niemca, Alojzego Kellermanna.

Będą szli, hałaśliwie rozprawiając, środkiem jezdni, a cygańska dzieciarnia,

gromadząca się tu, w okolicy targowiska, w oczekiwaniu na sposobność ukradzenia

ze straganów lub chłopskich wozów melona lub kawałka przysmażonej na arkuszu

blachy podpartej dwoma cegłami kiszki wątrobianej, czerwonej od papryki,

zacznie uciekać, kryjąc się po bramach, ustępując z drogi idącym w stronę

winiarni Kellermanna panom oficerom.

I o tej samej godzinie w Trieście, w hotelu „Quar-nero", Emil R., jeszcze w

cywilu i jak najdalszy myślami od bliskiego włożenia uniformu c. k. sycylij-

skich ułanów, zapali pierwszego w tym dniu papierosa, mając zamiar zabrać się

do pisania. Onegdaj zaczął na czystej karcie kancelaryjnego papieru wyjętej z

zielonej irchowej teczki pisać utwór, który miałby stać się czymś w rodzaju

eseju na tematy dość nie sprecyzowane: o muzyce pojętej, jak mu się zdawało, w

sposób odkrywczy, a także o uczuciach, jakie go gnębią od paru lat. Wyjmie

pióro z marmurowej miniaturowej urny, będącej zarazem postumentem do kałamarza

w kształcie na pół leżącej nimfy. Marmur, z którego nieznany artysta wykonał

ten przyrząd, jest jasnopopielaty, pokryty nieco ciemniejszymi żyłkami,

tworzącymi pajęczą sieć. Emil R., dzierżąc pióro w palcach prawej ręki, zamyśli

się, patrząc w okno na pół otwarte i do połowy przysłonięte ażurową firanką,

kołysaną podmuchami sirocca wiejącego od wczoraj wieczór. Gałązka akacji

rosnącej tuż przy murze, również kołysana powiewem, będzie ocierać się z

miarowym szelestem o narożny gzyms balkonu pierwszego piętra. Potem E. odłoży

papierosa na popielniczkę, ciężką i niewygodną, gdyż zagarniającą przy każdym

przesunięciu serwetkę pokrywającą hotelowy stolik pod oknem.

A Cyganka Marika Huban będzie o tej porze spać jeszcze w jednej z drewnianych

bud na skraju przedmieścia Csigan-varos w mieście Fehertem-plom. Będzie leżeć

na wznak, zgrzana i lśniąca od potu, przykryta czerwoną chustą, którą przez sen

z siebie zsunie po chwili. A obok niej, śpiącej z otwartymi ustami - na

glinianej podłodze, a także na wygaszonej kuchence w kącie izby będą krzątać

się dzięcioł jeszcze na progu, w otwartych drzwiach, siądzie stary Cygan Csilko

i zacznie czyścić zęby ułamaną drzazgą, spluwając co chwila, a kudłaty czarny

kundel za chwilę zaszczeka i rzuci się w stronę kępy karłowatych, pokrytych

pyłem akacji, gdzie coś się poruszy.i Kto? A może ja-

kiś pełzający dzieciak? W tej chwili jednak - a idzie dokładnie o dziesiątą

dziesięć według czasu środkowoeuropejskiego - pies jeszcze leży obok Cygana

Csilki, zjeżony już na karku i z nastawionymi uszami, jego nos zaś marszczy się

gniewnie.

Na szyi śpiącej Mariki można by podziwiać sznurek z nawleczonymi koralikami. Po

chwili stwierdzamy, iż nie jest to sznur, lecz cienki i mocny drut. Śpiąca

przytrzymuje naszyjnik dwoma palcami lewej ręki, w tym oświetleniu prawie

czarnymi, gdy prawe ramię leży odrzucone w bok, wprost na glinianej podłodze

baraku. Będzie od czasu do czasu poruszać we śnie palcami tej wysuniętej ręki.

I będzie się jednocześnie dziać w różnych stronach i klimatach, lecz dokładnie

o tej samej godzinie i minucie - dziesiątej dziesięć - wiele jeszcze spraw

błahych i ważnych, prywatnych i publicznych, tajnych oraz jawnych, których

wyłączenie lub pominięcie, jak należy sądzić, unicestwiłoby rzeczywistość i

przekreśliło plany, zamiary i ich wyniki, czynności różnych osób w tej samej

chwili działających lub mających zamiar działać.

Być może więc rotmistrz Malaterna wraz z kolegami nie otworzyłby drzwi winiarni

„Zum Golde-nen L6ve", cygańskie wyrostki nie kryłyby się po kątach

Ferenc-József-ter, zwłaszcza za parkanem składu desek firmy „Winter und

Gethner" na rogu Munkacsi utca, Emil R. zaś nie spojrzałby w okno, poza którym

gałązka akacji - a może jest to miłorząb - ocierając się o balkon, wydaje

monotonny szelest, Marika Huban odjęłaby palce lewej dłoni od naszyjnika

zmajstrowanego przed dwoma dniami z koralików ukradzionych na straganie

niejakiej Natalii Kosma, a następnie mozolnie nanizanych na cienki drut

znaleziony w śmieciach obok magazynu Misiticia na Kiralyi utca - gdyby różne te

fakty, obiektywnie błahe, lecz subiektywnie w danej chwili jedynie ważne, gdyż

dziejące się

10

realnie, spełniane i w momencie spełniania już nieodwołalne, nie nastąpiły z

jakiejś przyczyny, być może samochód marki Daimler, numer rejestracyjny

A-II-118, z szoferem Leopoldem Sojką za kierownicą, arcyksiążęcą parą zaś wraz

z namiestnikiem Bośni i Hercegowiny, ekscelencją Potiorkiem na tylnym siedzeniu

oraz podpułkownikiem hrabią von Merizzi obok kierowcy, minąłby o pół sekundy

wcześniej punkt, w którym stał czarno odziany młodzieniec, tak że nie zdążyłby

on podnieść ramienia i uderzyć bezpiecznikiem bomby o metalowy słup latarni,

aby rzucić następnie śmiercionośny ładunek wprost w samochód dostojnych gości.

Gdy zaś burmistrz miasta Sarajewa, efendi Fe-him Curćić, za chwilę pokłoni się

nisko Jego Cesarskiej Wysokości przekraczającej próg sali przyjęć ratusza,

sytuacja zmieni się już diametralnie: rotmistrz Peter Malaterna wraz z trzema

kolegami zasiądzie za dębowym stołem w chłodnej, pachnącej winem salce

winiarni, Kellermann, właściciel zakładu, podejdzie do nich wycierając dłonie w

niebieski fartuch, kłaniając się, podobnie jak burmistrz Sarajewa przed

arcyksięciem czyni to w tej samej dokładnie minucie. Emil R. odwróci wówczas

oczy od okna, sięgnie po dymiącego na popielniczce Memphisa, lecz dłoń jego

zawiśnie na moment w powietrzu, tak że cienkie błękitne pasemka dymu przesuną

się między jego palcami niby lekki woal. Tylko gałązka za oknem będzie wciąż i

nieodmiennie wykonywać ten sam jednostajny ruch tam i z powrotem.

I nie jest wykluczone - możemy sprawdzić na zegarku: jest w tej chwili

punktualnie dziesiąta trzydzieści dziewięć i mamy jeszcze przed sobą godzinę

życia Jego Cesarsko-Królewskiej Wysokości, ściślej: godzinę bez kilku minut,

pod warunkiem że nic nam nie przeszkodzi, nic nie zatrzyma pły-

11

nącej rzeki zdążającej ku ujściu - jakiemu? - jest na to jeszcze czas, lecz czy

go ktoś wykorzysta? Wątpliwe.

Może właśnie w tej samej chwili Marika Huban odejmie palce od koralików

nanizanych na cienki, lecz bardzo mocny drut i przez sen odwróci się twarzą do

ściany, gdy o kilka zaledwie kilometrów od tego miejsca trzeci szwadron

sycylijskich ułanów dowodzony przez rotmistrza hrabiego Alojzego Kray von

Kraiova, w swej kolejności wracający z rannych ćwiczeń, wjeżdżać będzie między

pierwsze przedmiejskie ogrody, minie zabudowania folwarku Moravica, należącego,

jak i większość wsi, pól uprawnych, pastwisk i winnic tej okolicy, do

hrabiowskiej rodziny Festetics de Tolna.

Na równinie zaś, ciągnącej się jak okiem sięgnąć po nieco przymglony płowy

horyzont drgający od upału,  po lewej  stronie drogi,  którą jechać będą

sycylijscy ułani, ukaże się wysoki tuman kurzu, potężny jak burzowa chmura, i

zacznie się przybliżać i rozrastać w górę i wszerz, więc niektórzy jeźdźcy

osłoniwszy oczy od słońca spojrzą w tamta stronę, hamując konie, by za chwilę -

ale będzie to czas przyszły, a zatem jeszcze nie spełniony, jeszcze go nie ma,

można go jednak przeczuć chyba i przewidzieć - ujrzeć stado białych

wielkorogich madziarskich wołów pędzących w galopie, przeganiających się,

wspinających w biegu jeden na drugiego, zdążających   do   wodopoju,   do  

żłobów   wydrążonych w dębowych pniach, gdzie studzienne żurawie, a jest ich

kilkanaście stojących rzędem, pochylą się szeregiem skrzypiąc, pociągane przez

parobków-cziko-sów, odzianych w niebieskie fartuchy nałożone na parciane

spodnie związane w kostkach.

Ułani usłyszą (wciąż jadąc dwójkami wyciągniętym szeregiem przez niezmierzoną

banacką równinę) porykiwanie bydła tłoczącego się przy żłobach, potrącającego

się wzajemnie rogami, rozpychające-12

go, gdyż inne woły jeszcze wciąż w galopie zaczną wyłaniać się dopiero z

tumanów kurzawy prześwietlonej na wskroś promieniami słońca, rudawej i

ja-snoróżowej, wznoszącej się w tym momencie na kilkanaście metrów ku niebu, a

że nie ma najmniejszego przewiewu, będzie tak wisieć niemal nieruchomo.

Ktoś zaś (jest to wciąż ta sama pora dnia z dokładnością do jednej sekundy, ta

sama nierozdziel-na rzeczywistość spełniająca się w tej chwili) oparty o

framugę wystawy sklepowej składu obuwia Ludwika Wintermanna na rogu

Ferenc-József-ter w Fehertemplom ziewnie, poprawi na głowie czarny kapelusz i

odejdzie.

-    Ktoś inny (i gdzie indziej - na przykład w portowym mieście monarchii,

Trieście) przejdzie stukając obcasami po kamieniach trotuaru  tuż pod oknem, za

którym siedzi na fotelu obitym jasno-różowym adamaszkiem Emil R. Lecz on tego

nie zauważy, zatopiony w myślach. Niebawem sięgnie po pióro, zapomniawszy o

papierosie, który zgaśnie. Natomiast osoba idąca pod oknem - a jest to młoda

kobieta w jasnożółtej letniej sukni i w białym modnym kapelusiku owiązanym

woalką barwy jau-ne de Naples - przejdzie przez jezdnię na ukos, bawiąc się

rączką parasolki zwiniętej, lecz niezupełnie, i przez to wyglądającej jak kwiat

odwrócony kielichem w dół, po czym przystanie na rogu skweru oświetlonego teraz

jaskrawą zorzą nadmorskiego słońca,  z  murawą  pręgowaną  cieniami  rosnących

tam tamaryszków, i rozejrzy się, jakby na kogoś czekała.

I wtedy właśnie efendi Fehim Ćurćić rozpocznie swe powitalne przemówienie. Za

nim ustawią się radni miasta Sarajewa i duchowieństwo czterech miejscowych

wyznań. W pierwszym szeregu muzułmanie w fezach, w drugim dostojnicy katoliccy

we frakach z cylindrami w ręku, za nimi prawosławni.

13

Jest też przedstawiciel miejscowej gminy izraeli-ckiej. I jak powszechnie

wiadomo, Jego Cesarsko--Królewska Wysokość przerwie opryskliwie to

przemówienie, burmistrz zaś miasta Sarajewa straci wątek i zamilknie.

Arcyksiążę po krótkiej chwili machnie ręką: - Teraz może pan mówić dalej - i

efendi Ćurćić istotnie, z trudem opanowując tremę i pomieszanie, zacznie od

miejsca, w którym mu przerwano: „...serca nasze przepełnione szczęściem...

nasza głęboka wdzięczność za miłościwą i ojcowska troskę Waszej Wysokości... o

najnowszy klejnot w świętej cesarskiej koronie, Bośnię i Hercegowinę..." - a

wówczas wielka i kosmata mucha wyleci spoza kotary wiszącej po obu stronach

szeroko otwartych dwuskrzydłowych drzwi i zatoczy krąg wokół dostojnego gościa,

który będzie obserwować jej spiralne ewolucje, zachowując jednocześnie powagę,

a nawet dobrotliwą surowość należną podniosłej okazji, tak że tylko jego gałki

oczne będą się obracać w ślad za utrapionym owadem, aż ten wreszcie przysiadzie

na jakimś gzymsie sali audiencjonalnej sarajewskłego ratusza.

Ale to nastąpi dopiero za chwilę. Na razie mucha lata jeszcze, a burmistrz

przemawia, jąkając się i pocąc. To, co się ma za chwilę stać, nastąpi lub też

nie nastąpi. Stan zawieszenia.

Powtarzamy: wszystkie te fakty o różnym znaczeniu obiektywnym, niemniej

wszystkie ważne subiektywnie, a zatem jednakiej wagi istotnej, tworzą

nierozłączną całość, z której nie sposób wyłączyć niczego, gdyż każdy jej

składnik jest jednako ważny. Jednako (mimo iż może się to wydać komuś dziwne, a

nawet gorszące) ważny będzie zgon Jego Ce-sarsko-Królewskiej Wysokości w dniu

dwudziestego ósmego czerwca, jak i śmierć młodej Cyganki Ma-riki Huban równo w

miesiąc później, dwudziestego ósmego lipca tego samego 1914 roku. A może i tak

błahe z pozoru zdarzenia, jak skok psa od progu

14

cygańskiego 'szałasu' w- stronę1 krzaczastych zakurzonych akacji, w których

poruszyło się coś podejrzanego, i szelest gałązki miłorzębu, wywierający jakiś

trudny do określenia wpływ na tok myśli młodego Emila R. - wszystko się liczy,

wszystko dla kogoś jest w danej chwili niepomiernie ważne, niczego nie sposób

zatem ominąć ani zlekceważyć.

Gdyby wyrwać jeden bodaj składnik, jedną figurę zdjąć z szachownicy, okazałoby

się, iż cały obraz w ruchu nieustannym zatrzymałby się i zastygł. Oglądalibyśmy

jak gdyby film, w którym zamarło życie: osoby zmierzające dokądś stanęłyby w

miejscu z nogą zawieszoną nad ziemią, z kawałkiem hiszpańskiego tortu

nadzianego na widelec, niesionego już ku rozchylonym w oczekiwaniu ustom, lecz

nie doniesionego. Nawet krem ściekający z widelca zawisłby w powietrzu. Usta

zaś pozostałyby na zawsze martwo i absurdalnie otwarte.

Skoro wspomnieliśmy o filmach, warto dodać, iż w mieście Fehertemplom

wyświetlają w tym tygodniu w jedynym kinematografie - „Bio-Moder-ne" - film

dwuseriowy pod tytułem Królowa Nilu, który trafił tu, obszedłszy uprzednio z

dużym powodzeniem inne, ważniejsze miasta monarchii, od Wiednia i Grazu po

Budapeszt i Arad. W dwu zaś kinematografach Triestu może, kto ciekaw, obejrzeć

słynną gwiazdę ekranu, Astę Nielsen, w jej ostatniej kreacji, w dramacie

psychologicznym pod tytułem Engelchen. Przed jednym z kinematografów

triesteńskich stoi w tej chwili samochód marki Audi, model 1912, malowany na

kremowo, czte-rocylindrowy, mogący, jak twierdzi kierowca odziany w biały

prochowiec z granatowym kołnierzem oraz czapkę z nałożonymi na nią

samochodowymi okularami ochronnymi, rozwinąć szybkość aż stu kilometrów na

godzinę. Mówi o tym trzem robotnikom, którzy przerwawszy pracę przy naprawie

rur wodociągowych na pobliskim placyku, zacie-

15

kawieni podchodzą do samochodu. Szofer opowiada o podróży, jaką odbył wczoraj z

Wiednia via Semmerring, Miirzzuschlag, Judenburg i o swym pracodawcy,

wicedyrektorze Landerbanku z Wiednia, który przed chwilą wszedł do pobliskiego

sklepu. Drzwi kinematografu „Edison" są o tej porze zamknięte. Jeden z

robotników odejdzie za chwilę od samochodu, by porzuciwszy swych kolegów wciąż

omawiających zalety i wady "nowego modelu Audi, obejrzeć z bliska barwne afisze

reklamujące film ze słynną aktorką.

Przy nadbrzeżu portowym zaś gromadka podróżnych otacza przycumowany do mola

austro-wę-gierski statek pasażerski „Prinz Hohenlohe". Rejs został w ostatniej

chwili odwołany. Pasażerowie różnych nacji, różnie odziani, w różnych celach

udający się do portów wschodniego basenu Morza Śródziemnego, do Pireusu i na

Korfu, do Konstantynopola i Aleksandrii, dopytują się o dalsze losy

wstrzymanego rejsu. Ktoś - jest to zapewne przedstawiciel „Austro-Lloyda",

udziela im wyjaśnień. Nieco dalej można łatwo rozpoznać pękaty kształt starego,

wysłużonego, lecz wciąż niezawodnego transatlantyk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin