Laurens Stephanie - 1- Klub niezdobytych - Wybranka.rtf

(1355 KB) Pobierz

 

Laurens Stephanie

 

Wybranka

 

 

 

 

- Jego Królewska Wysokość musi być naprawdę w poważnych tarapatach, skoro wzywa do siebie Je­go Wysokość Króla Anglii tylko po to, by pławić się w blasku jego chwały.

Przeciągle wypowiedziane zdanie zabrzmiało bar­dziej niż cynicznie. Tristan Wemyss, czwarty hrabia Trentham, rozejrzał się po dusznym pokoju pełnym gości, pochlebców i klakierów wszelkiego sortu. To właśnie do nich skierowane były te słowa.

gęstymi frędzlami, książę regent* był w znakomitym humorze, serdeczny i uśmiechnięty. Po raz kolejny opowiada! historie o heroicznych wyczynach swoich ludzi w hrabstwie Derry, które to wieści nadeszły po jego ostatnich potyczkach, a w szczególności tej pod Waterloo.

Zarówno Tristan, jak i stojący obok niego dżentel­men, Christian Allardyce, markiz Dearne, wiedzieli jednak, jaka jest prawda: oni tam byli. Wycofali się z otaczającego ich tłumu i stanęli nieco z buku, pod ścianą bajecznie bogato zdobionej sali, by w ten sposób do ich uszu nie docierały oczywiste kłamstwa.

-              Właściwie - szepną! Tristan do Christiana - to uważałem dzisiejszy wieczór za pewnego rodzaju

rozrywkę; możemy nazwać ją markowaniem ciosów,jeśli wolisz.

Christian zmarszczył gęste brwi.

-              Można powiedzieć: Słuchajcie moich opowieści o potędze Anglii i nie martwcie się, że skarbiec jest

pusty, a ludzie głodują. Czy tak?

Tristan pokiwał głową, jednocześnie opuszczając kąciki ust.

-              Coś w tym rodzaju.

Christian przestał obserwować Prinny’ego i jego świtę, i przeniósł spojrzenie na pozostałych gości wy­pełniających okrągłą salę. Było to ściśle męskie gro­no, składające się w większości z przedstawicieli wszystkich głównych pułków, które ostatnio brały udział w walkach. Pomieszczenie pełne było kolorowych mundurów ozdobnych paradnych

sznurów, wypolerowanej skóry, futer, a nawet piór.

To dość znamienne, że na zorganizowanie cze­goś na kształt przyjęcia z okazji zwycięstwa wybrał

Brighton, a nie Londyn, nie uważasz? Zastanawiam się, czy Dalziel miał tu coś do powiedzenia.

Z tego, co słyszałem, to książę nie jest szczegól­nie lubiany w Londynie, ale wydaje się, że nasz nie­gdysiejszy przywódca  nie  zaryzykował  spotkania z osobami, które sam umieści! na liście gości.

-Tak?

Rozmawiali cicho, z przyzwyczajenia zachowując się tak, by ich rozmowa nie wyglądała na nic więcej, jak tylko niezobowiązującą pogawędkę dwojga zna­jomych. Starych nawyków nie da się tak łatwo wyko­rzenić, szczególnie że ostatnimi czasy takie właśnie zachowanie było niezbędne, jeśli chciało się pozo­stać przy życiu.

Tristan uśmiechnął się lekko do dżentelmena, któ­ry spojrzał w ich stronę; najwyraźniej zastanawiał się, czy może im przerwać.

Widziałem przy stole Deverella, siedział niedale­ko. Wspominał, że Warnefleet i St. Austell także tu są.

Mogę jeszcze dodać do listy Tregartha i Blake’a,

widziałem ich jadąc tutaj... - Christian nagle urwał. -

Ach, rozumiem. Dalziel zgodził się, by zjawili się tu tylko ci z nas, którzy odeszli ze służby.

Tristan spojrzał na Christiana; na jego ustach nie­mal zawsze błąkał się delikatny uśmiech, ale tym ra­zem Tristan uśmiechnął się szeroko.

-              Potrafisz sobie wyobrazić, że Dalziel pozwala,

choćby nawet Prinny’emu, zidentyfikować najbar­dziej tajnych ze swoich agentów?

Christian także chciał się uśmiechnąć, ale uniósł do góry trzymany w dłoni kieliszek i wypił łyczek wina.

Dalziel - nie nazywano go inaczej jak właśnie ..Dalziel”, nikt też go nie tytułował - był wymagają­cym przełożonym Ministerstwa Spraw Zagranicz­nych, który ze swojego biura ukrytego gdzieś w cze­luściach Whitehall* zarządzał siatką zagranicznych szpiegów Jego Wysokości Króla Anglii; siatką, która walnie przyczyniła się do zwycięstwa Anglii i jej so­juszników zarówno w kampanii na Półwyspie Iberyj­skim, jak również ostatnio pod Waterloo. Razem z niejakim lordem Whitleyem, swoim odpowiedni­kiem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, Dalziel był odpowiedzialny za wszystkie tajne operacje prze­prowadzane i w Anglii, i poza jej granicami.

Nie zdawałem sobie sprawy, że Tregarth i Blake

jechali na tym samym wózku, co my, a o innych wiem

tylko ze słyszenia. - Christian spojrzał na Tristana. -

Jesteś pewien, że pozostali wyjeżdżają?

Wiem na pewno, że wyjeżdża Warnfleet i Blake,

mniej więcej z tego samego powodu, co my. Co zaś

się tyczy innych, to tylko spekulacje, ale jakoś nie

mogę sobie wyobrazić Dalziela narażającego tajnego

agenta takiego kalibru jak St. Austell, Tregarth czy

Deverell tylko po to, by spełnić kolejną zachciankę Prinny’ego.

To prawda - odparł Christian, ponownie spoglą­dając ponad morzem głów wypełniających pokój.

Obaj, i Christian, i Tristan, byli wysocy i szczupli, mieli szerokie ramiona i ciała odznaczające się siłą mężczyzn przyzwyczajonych do walki i działania, si­łą, którą próbowali ukryć pod eleganckim krojem wieczorowych strojów, choć nie do końca im się to udawało. Pod ubraniami obaj nosili ślady wieloletniej służby - charakterystyczne oznaki ich niegdy­siejszego, dość niezwykłego zawodu, często nie kojarzonego z dżentelmenami.

Zarówno oni, jak i ich pięciu przyjaciół,, o których wiedzieli, że są tu obecni, służyli Dalzielowi i krajo­wi ponad dziesięć lat, a- Tristan niemal piętnaście. Jako tajni agenci wkładali takie maski, jakie im kaza­no, od arystokraty po zamiatacza ulic, od urzędnika po robotnika. Istniała dla nich tylko jedna miara sukcesu - dotrzeć do informacji, po którą ich wysła­no za linię wroga, zdobyć ją i przetrwać po to, by do­starczyć ją Dalztelowi.

Christian westchnął i opróżnił kieliszek.

-              Będzie mi tego brakowało.

Śmiech Tristana zabrzmiał jak parsknięcie.

A nam to może nie?

Tak czy owak, nie jesteśmy już na liście płac Jego

Wysokości. - Christian odstawił pusty kieliszek na sto­jący opodal niski kredens. - Nie rozumiem, dlaczego

musimy tu stać i rozmawiać, skoro równie dobrze mo­glibyśmy to robić gdzie indziej, w znacznie lepszym

otoczeniu... - Spojrzenie szarych oczu Christiana na­potkało wzrok dżentelmena, który najwyraźniej nadal zastanawiał się, czy do nich podejść; po chwili dżentel­men raz jeszcze na nich zerknął i odwrócił się. - I to

bez  ryzykowania,  że  będziemy  musieli  silić  się

na uprzejmość wobec jakiegoś lizusa, który do nas po­dejdzie i będzie się domagał, byśmy go zabawiali opo­wieściami o przygodach, jakie mieliśmy na służbie.

Zerkając na Tristana, Christian uniósł brwi.

Tak jak mówisz. Myślisz, że powinniśmy opuścić

towarzystwo tych przyjemniaczków?

Jak najbardziej. - Tristan oddał pusty kieliszek

przechodzącemu obok lokajowi. - Masz na myśli ja­kieś konkretne miejsce?

-              Zawsze miałem słabość do „Kotwicy”; mają tam

bardzo przytulną boczną salkę.

Tristan kiwnął głową.

-              Niech więc będzie „Kotwica”. Może lepiej nie

wychodźmy razem, jak myślisz?

Christian uśmiechnął się.

-              Jeśli będziemy szli obok siebie, wyglądali na po­grążonych w poważnej rozmowie i rozmawiali przy­ciszonymi glosami, to nie widzę powodu, dla którego

nie mielibyśmy razem udać się wprost do wyjścia.

Wyszli. Każdy, kto na nich spojrzał, dochodził do wniosku, że zostali wezwani w jakiejś tajemniczej, lecz bez wątpienia niezwykle ważnej sprawie. Lokaj pospieszył, by podać im płaszcze.

Zatrzymali się zaraz za drzwiami, odetchnęli głębo­ko, pozbywając się z pluć ogłupiającej duszności i na­dęcia, którymi przepełniony by! Pavilion, potem wy­mieniwszy nieznaczne uśmiechy, ruszyli przed siebie. Zostawiając za plecami rzęsiście oświetlone wej­ście, wyszli na North Street, skręcili w prawo lekkim krokiem typowym dla mężczyzn, którzy doskonale wiedzą, dokąd zmierzają - a szli w stronę Brighton Square i leżących za nim alej. Gdy dotarli do wąskich brukowanych uliczek, wzdłuż których stały chaty ry­baków, odruchowo zaczęli zachowywać się tak, jak mieli w zwyczaju to robić, pracując razem: zmieniali się miejscami przy każdym skrzyżowaniu, rozglądali uważnie, przyglądali cieniom... Nawet jeśli któryś z nich przypomniał sobie, że przecież są u siebie, bezpieczni, że nic im nie grozi, że nie są już zbiega­mi, nie są na wojnie, to ani nic nie powiedział, ani nie próbował zmieniać zachowania, które i w przypadku Tristana, i Christiana stało się ich drugą naturą.

Równym krokiem zmierzali w kierunku południo­wym, skąd z ciemności nocy dochodził szum morza.

 

Wreszcie skręcili w Black Lion Street, która biegła w dół aż do miejsca, gdzie wody kanału La Manche uderzały o nabrzeże; po jego drugiej stronie spędzili ostatnie dziesięć lat.,. Stanęli pod bujającym się szyl­dem „Kotwicy”; zapatrzyli się w ciemność spowijają­cą domy na końcu ulicy. Dotarł do nich niesiony przez wiatr zapach morza i soli, i tak dobrze im zna­ny intensywny zapach morskich alg.

Obu na moment ogarnęły wspomnienia, a potem niemal równocześnie odwrócili się w stronę drzwi, pchnęli je i weszli do środka.

Ogarnęło ich ciepło, dźwięk prowadzonych po an­gielsku rozmów i chmielowy zapach dobrego angiel­skiego ale*. Odprężyli się, wreszcie czując, że opada z nich jakieś nieokreślone napięcie. Christian pod­szedł do kontuaru.

-              Dwa kufle najlepszego piwa.

Karczmarz skinął na powitanie głową i zaraz nalał dwie pinty Christian spojrzał za kontuar, na wpoi otwarte drzwi.

-              Usiądziemy w bocznej salce - powiedział.

Karczmarz rzuci! na niego okiem, a potem posta­wił na ladzie dwa kufle piwa z pianką i zerknął w stronę drzwi prowadzących do salki.

-              Jeśli o to chodzi, sir, to oczywiście jesteście mi­le widziani, ale jest tam już grupa innych dżentel­

menów i może nie będą zachwyceni obecnością ob­cych.

Christian uniósł brwi, a potem sięgnął do klapy przy barze i podniósł ją, by móc przejść do salki; jed­nocześnie zabrał z lady jeden z kufli.

-              Zaryzykujemy.

 

Tristan stłumił śmiech, rzucił karczmarzowi mone­tę, uniósł drugi kufel i podążył za Christianem. Sta! tuż za nim, gdy Christian pchnął drzwi prowadzące do bocznego pomieszczenia.

Grupa dżentelmenów zgromadzona wokół dwóch zsuniętych razem stołów spojrzała w tamtą stronę. Na Christianie i Tristanie spoczęło spojrzenie pięciu par oczu, a uśmiech na twarzach ich właścicieli przy­bladł.

Charies St. Austell siedzący na samym końcu sto­łu rozparł się na krześle i wielkodusznie zaprosił ich do środka skinieniem dłoni.

- Jesteście lepsi od nas. Właśnie mieliśmy się za­kładać, jak długo jeszcze tam wytrzymacie.

Pozostali dżentelmeni wstali, by można było po-przestawiać stoły i krzesła. Tristan zamknął drzwi, odstawił kufel i przyłączy! się do powitań i prezenta­cji. Mimo że każdy z nich służył Dalzielowi, nigdy nie spotkali się wszyscy razem, w siódemkę; znali się tyl­ko niektórzy, nie było jednak wśród nich nikogo, kto znałby wszystkich.

Christian Allardyce, najstarszy z nich i najdłużej w służbie, działał na wschodzie Francji, często też w Szwajcarii, Niemczech oraz różnych innych nie­wielkich państwach i księstwach. Z jego jasną karna­cją i talentem do języków w tej części Europy radził sobie doskonale.

Tristan w swojej służbie zajmował się wieloma rze­czami, często znajdując się w samym centrum wyda­rzeń, w Paryżu i innych dużych miastach. Jego płyn­ny francuski, a także niemiecki i włoski, w połącze­niu z brązowymi włosami i oczami służyły dobrze i Tristanowi, i jego krajowi.

Ścieżki Tristana nigdy nie krzyżowały się ze ścież­kami Charlesa St. Austella, na zewnątrz najbardziej

ekstrawaganckiego i krzykliwego z całej grupy. Ze swoimi czarnymi, układającymi się w fale włosami i błyszczącymi granatowymi oczami, Charies jak ma­gnes przyciągał kobiety, starsze i młodsze. Półkrwi Francuz, władający doskonale tym językiem, potrafił doskonale wykorzystywać swe fizyczne przymioty. Był głównym rządowym tajnym szpiegiem Dalziela w południowej Francji, w Carcasonne i Tuluzie.

Gervase Tregarth, Kornwalijczyk o kręconych brą­zowych włosach i przenikliwym spojrzeniu orzecho­wych oczu, z tego co wiedział Tristan, ostatnie dzie­sięć lat spędził w Bretanii i Normandii. Znali się z St. Austellem jeszcze z dawnych lat, ale nigdy nie spo­tkali się na służbie.

Tony Blake był potomkiem angielskiego rodu, również o połowicznie francuskich korzeniach. Czarnowłosy i czarnooki byt najelegantszym dżentel­menem z całej grupy, ale pod elegancką fasadą kryl się wyrazisty i ostry charakter. Był tym z tajnych agentów, którego Dalziel najczęściej wykorzystywał, by przenikał do siatek francuskich asów wywiadu, co było niezwykle ryzykownym przedsięwzięciem. To, że Tony jeszcze żył, było najlepszym świadectwem je­go charakteru i odwagi.

Jack Wernfleet na pozór stanowił zagadkę. Wyglą­dał na typowego Anglika; miał jasnobrązowe włosy i orzechowe oczy, i był tak oszałamiająco przystojny, że trudno było sobie wyobrazić, że niezmiennie był niezwykle skuteczny w penetrowaniu francuskiej flo­ty handlowej oraz wielu innych przedsięwzięć gospo­darczych. Był jak kameleon, bardziej nawet niż pozo­stali. Niewielu było takich, którzy w jego usposobie­niu potrafili dostrzec coś więcej niż tylko poufałość.

Deverell był ostatnim dżentelmenem, z którym Tristan wymienił uścisk dłoni; dobrze się prezento-

wał, miał łagodny uśmiech, ciemnobrązowe włosy i zielonkawe oczy. Poza tym, że był przystojny, posia­dał też talent do wtapiania się niepostrzeżenie w każdą możliwą grupę. Służył niemal wyłącznie w Paryżu i nigdy nie został wykryty.

Gdy zakończyły się powitania i uściski dłoni, wszyscy usiedli. W izbie, w której się znajdowali, wreszcie zro­biło się przyjemnie, ogień wesoło trzaska! w kominku, a oni siedzieli przy jednym stole, ramię przy ramieniu w migoczącym blasku rzucanym przez płomienie.

Wszyscy byli wysocy i barczyści, wszyscy w którymś momencie życia byli gwardzistami w tym czy innym pułku, do czasu aż odnalazł ich Dalziel i namówił na służbę krajowi w charakterze tajnych agentów. Nie musiał ich zresztą zbyt długo namawiać.

Delektując się pierwszym łykiem piwa, Tristan przygląda] się wszystkim siedzącym. Na pierwszy rzut oka bardzo różni, w głębi duszy byli jak bracia. Wszy­scy byli dżentelmenami, urodzonymi w rodzinach

0              arystokratycznym rodowodzie; wszyscy posiadali

podobne cechy, umiejętności i talenty, chociaż każdy

z nich był na swój sposób inny. Najważniejsze jednak,

że każdy z nich potrafił igrać z niebezpieczeństwem,

każdy z nich bez mrugnięcia okiem akceptował to, że

wciąż balansowali na granicy życia i śmierci, a co wię­cej, przychodziło im to z wrodzoną pewnością siebie

i beztroską arogancją. Każdy z nich kocha] przygody,

ale najważniejsze, że wszyscy byli do bólu lojalni.

Deverell odstawi! kufel i zapytał:

-              Czy to prawda, że wszyscy odeszliśmy ze służby?

Dżentelmeni   pokiwali   głowami,   spoglądając

po sobie. Deverell uśmiechnął się.

-              Czy będę niegrzeczny, jeśli zapytam dlaczego? -

Spojrzał na Christiana. - Zakładam, że w twoim

przypadku pan Allardyce stal się markizem Dearne?

 

Christian pochyli! głowę.

-              To prawda. Gdy zmarł mój ojciec i tytuł prze­

szedł na mnie, zniknęły wszystkie możliwości. Gdyby

nie to, że walczyłem pod Waterloo, teraz byłbym sta­łym elementem krajobrazu wśród owiec i bydła.

‘ Ton jego głosu,  nieco  zdegustowany,  wywołał uśmiechy na twarzach wszystkich zebranych.

-              Brzmi to dziwnie znajomo. - Charles St. Austell

spuścił wzrok i spojrzał na stół. - Nie spodziewałem

się, że odziedziczę tytuł, ale gdy byłem poza do­mem, moi dwaj starsi bracia mnie zawiedli. Tak więc

teraz to ja jestem hrabią Lostwithiel, a ponadto,

0              czym wciąż przypominają mi siostry, szwagierki

1              moja droga matka, wciąż jeszcze niespieszno mi

do ołtarza.

Jack Warnefleet zaśmiał się, ale nie był to wesoły, beztroski śmiech.

-              Ja także zupełnie niespodziewanie dołączyłem

do klubu. Spodziewałem się, że po ojcu przejmę ty­tuł, ale posiadłości i pieniądze przeszły na mnie przez

moją stryjeczną babkę, o której istnieniu do tej pory

miałem tylko mgliste pojęcie. 1 teraz dowiedziałem

się, że jestem dość wysoko w rankingu kawalerów

do wzięcia i mogę oczekiwać, że zakusy na mnie bę­dą trwały tak długo, aż wreszcie poddam się i ożenię.

-              Moi, qussi! - Gervase Tregarth skinął głową

w stronę Jacka. - W moim przypadku poszło o kuzy­na, który poddał się suchotom i zmarł w idiotycznie

młodym wieku, więc ja zostałem hrabią Crowhurst,

właścicielem domu w Londynie, którego nawet nie

widziałem i którego w gruncie rzeczy nie potrzebuję.

Oczywiście poinformowano mnie, że jako ostatni

z rodu mam jak najszybciej znaleźć sobie małżonkę

i postarać się o potomka.

Tony Blake prychnął lekceważąco.

Ale ty przynajmniej nie masz matki Francuzki.

Uwierz mi, są niezrównane, jeśli trzeba kogoś zawlec do ołtarza.

Chyba się za to napiję. - Charles uniósł kufel

w stronę Tony’ego. - Ale czy to oznacza, że ty także

wróciłeś na stare śmieci tylko po to, by się dowie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin