Günter Grass
Przełożył
Sławomir Błaut
Tytuł oryginału
Mein Jahrhundert
Pamięci Jakoba Suhla
Ja, wymieniany na mnie, byłem obecny rok w rok. Nie zawsze w pierwszej linii, bo jako że ciągle była jakaś wojna, tacy jak my chętnie wycofywali się na tyły. Z początku jednak, kiedy trzeba było uderzyć na Chińczyków i nasz batalion zebrał się w Bremerhaven, stałem w pierwszym szeregu środkowej kompanii. Prawie wszyscy zgłosili się na ochotnika, ale ze Straubingu tylko ja jeden, chociaż od niedawna byłem zaręczony z Resi, moją Teresą.
Czekając na zaokrętowanie mieliśmy transatlantycki budynek Północnoniemieckiego Lloyda za plecami i słońce w twarz. Przed nami stał cesarz na wysokim podium i mówił bardzo dziarsko ponad naszymi głowami. Od słońca chroniły nas kapelusze z szerokim rondem zwane zydwestkami. Wyglądało się szykownie. Cesarz natomiast miał na głowie specjalny hełm: orzeł błyszczący na niebieskim tle. Mówił o wielkich zadaniach, o okrutnym wrogu. Jego słowa porywały. Powiedział: - Jak już będziecie na miejscu, to wiedzcie: nie ma pardonu, nie bierze się jeńców... - Potem opowiadał o królu Attyli i jego hordach Hunów. Wychwalał ich, chociaż grasując poczynali sobie bardzo okrutnie. W związku z tym socjałowie drukowali później zuchwałe Hunowe listy i okropnie bluźnili przeciwko mowie cesarza o Hunach. Na koniec dał nam rozkaz na Chiny: - Raz na zawsze otwórzcie drogę kulturze! - My trzykrotnie krzyknęliśmy hurra.
Dla mnie, człowieka pochodzącego z Dolnej Bawarii, długa podróż morska miała opłakany przebieg. Kiedy w końcu dotarliśmy do Tiencinu, wszyscy już tam byli: Brytyjczycy, Amerykanie, Ruscy, nawet prawdziwi Japończycy i oddziałki z małych krajów. Brytyjczycy to właściwie byli Hindusi. My początkowo stanowiliśmy liczebnie niewielką siłę, na szczęście jednak rozporządzaliśmy nowymi szybkostrzelnymi działami Kruppa kalibru 5 cm. Amerykanie zaś wypróbowywali swoje karabiny maszynowe Maxima, prawdziwe diabelstwo. Toteż Pekin szybko został wzięty szturmem. Bo gdy wkroczyła nasza kompania, wszystko zdawało się skończone, co było godne pożałowania. Jednakże garstka bokserów nie dawała spokoju. Tak ich nazywano, bo tworzyli tajne stowarzyszenie o nazwie „Tatauhuei”, czyli po naszemu „Walczący na pięści”. Tedy najpierw gadał Anglik, a potem każdy jeden z bokserskiego powstania. Bokserzy nienawidzili cudzoziemców, bo ci sprzedawali Chińczykom rozmaite rzeczy, Brytyjczycy szczególnie chętnie opium. No i było tak, jak rozkazał cesarz: nie brało się jeńców.
Dla porządku spędziło się bokserów na placu przed bramą Chienmen, tuż przy murze, który oddziela Miasto Wewnętrzne od zwykłej części Pekinu. Byli związani warkoczami, co wyglądało śmiesznie. Potem rozstrzeliwało się ich grupami albo ścinało pojedynczo. Ale o okropnościach nie pisałem narzeczonej ani słówka, tylko o stuletnich jajkach i knedlach na parze po chińsku. Brytyjczycy i my, Niemcy, najchętniej załatwialiśmy sprawę ogniem karabinów, podczas gdy Japończycy ścinając głowy trzymali się swojej starodawnej tradycji. Ale bokserzy woleli być rozstrzeliwani, bo się bali, że zaraz będą musieli tłuc się po piekle z głową pod pachą. Poza tym nie bali się niczego. Widziałem takiego, co nim został rozstrzelany, zajadał łapczywie ciasto ryżowe maczane w syropie.
Na placu Chienmen wiał wiatr nadciągający znad pustyni i stale wzbijał żółte kłęby pyłu. Wszystko było żółte, my też. Napisałem o tym narzeczonej i wsypałem do koperty troszkę pustynnego piasku. Ponieważ jednak japońscy kaci obcinali bokserom, bardzo młodym chłopakom jak my, warkocze, żeby zadać czysty cios, na placu często leżały w pyle kupki poobcinanych chińskich warkoczy. Wziąłem sobie jeden taki i na pamiątkę wysłałem do domu. Po powrocie do kraju nosiłem go w karnawale ku powszechnej uciesze, póki moja narzeczona nie spaliła gościńca z Chin. - Takie coś duchy do domu sprowadza - powiedziała Resi na dwa dni przed naszym ślubem.
Ale to już inna historia.
Kto szuka, ten znajdzie. Ja tam zawsze grzebałem w rupieciach. Przy Chamissoplatz, i to u handlarza, który czarno - białym szyldem sklepowym obiecywał starocie - pośród jego tandety cenne okazy były ukryte bardzo głęboko, moje zaciekawienie jednak budziły też różne osobliwości - pod koniec lat pięćdziesiątych odkryłem trzy związane sznurkiem widokówki, z lśniącymi matowo motywami meczetu, kościoła Świętego Grobu i Ściany Płaczu. Ostemplowane w styczniu czterdziestego piątego w Jerozolimie były wysłane do niejakiego doktora Benna z adresem w Berlinie, ale poczcie w ostatnich miesiącach wojny nie udało się - co poświadcza pieczątka - odnaleźć adresata w ruinach miasta. Szczęście, że skarbnica Kurcika Mühlenhaupta w dzielnicy Kreuzberg udzieliła im schronienia.
Tekst przetykany postaciami ludzików i ogonami komety, a ciągnący się przez wszystkie trzy pocztówki, dawał się odszyfrować jedynie z wielkim trudem i brzmiał tak: Jakże to czas staje na głowie! Dzisiaj, pierwszego z marcowych dni, kiedy to rozkwitłe dopiero co stulecie na sztywnych nogach paraduje z jedynką, a Ty, mój barbarzyńca i tygrys, łakniesz mięsa w dalekich dżunglach, mój ojciec Schüler wziął mnie swą sowizdrzalską ręką, aby ze mną i moim szklanym sercem udać się na dziewiczą przejażdżkę koleją wiszącą z Barmen do Elberfeld. Ponad czarną Wupper! Stalowy tysiąconogi smok wije się i wygina mając pod sobą rzekę, którą wierni Biblii farbiarze za niewielką opłatą zaczerniają popłuczynami po swoich atramentach. I wciąż statek - pociąg z potężnym łoskotem mknie w przestworzach, a tymczasem smok kroczy na ciężkich pierścieniowatych nogach. Ach, gdybyś Ty, mój Giselherze, z którego słodkich ust tyle błogości przejmowało mnie dreszczem, mógł ze mną, Twoją Sulamitką - a może powinnam być księciem Jussufem? - tak się unosić nad rzeką zmarłych Styksem, który jest inną Wupper - aż byśmy spadając zgaśli odmłodzeni zespoleni. Ale nie, ja przecież jestem ocalona na świętej ziemi i żyję cała przyrzeczona Mesjaszowi, podczas gdy Ty pozostajesz stracony, sprzeniewierzony mi, zdrajca o nieczułej twarzy, barbarzyńca, którym jesteś. Jakiż ból! Widzisz czarnego łabędzia na czarnej Wupper? Słyszysz moją pieśń, żałośnie nastrojoną na błękitnym fortepianie? - Ale musimy już wysiąść, mówi Schüler do swojej Elzy. Ja na ziemi byłam przeważnie posłusznym dzieckiem...”
Wiadomo wprawdzie, że w dniu uroczystego oddania do użytku pierwszego, czteroipółkilometrowego odcinka wuppertalskiej kolei wiszącej Elsa Schüler nie była dzieckiem, miała natomiast dobrą trzydziestkę, była zamężna za Bertholdem Laskerem i od dwóch lat matką syna, ale wiek zawsze poddawał się jej pragnieniom, wobec czego trzy znaki życia z Jerozolimy, adresowane do doktora Benna, ofrankowane i wysłane na krótko przed jej śmiercią, i tak wiedziały wszystko lepiej.
Nie targowałem się długo, zapłaciłem za ponownie związane sznurkiem widokówki amatorską cenę, a Kurcik Mühlenhaupt, którego rupiecie zawsze były czymś szczególnym, mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Ona - Else Lasker - Schüler (1869 - 1945), poetka, nowelistka i powieściopisarka, barwna postać berlińskiego świata literackiego. Urodzona w zamożnej rodzinie żydowskiej w Elberfeld, zmarła na emigracji w Jerozolimie. W Polsce jej wiersze ukazały się w zbiorach: „Gwiazdy Tartaru”, „Ballady hebrajskie i inne wiersze” oraz „Poezje”.
On - Gottfried Benn (1886 - 1956), poeta, eseista i lekarz. Przez krótki czas zafascynowany ideami narodowego socjalizmu, później dystansował się od polityki reżimu hitlerowskiego, po wojnie obłożony zakazem druku. Uważany za jedną z najważniejszych postaci dwudziestowiecznej poezji. Utwory Benna ukazały się w polskim przekładzie w tomie „Poezje wybrane”.
Kolej wisząca między Elberleld a Barmen (z połączenia tych dwóch miast powstał dzisiejszy Wuppertal) uchodziła w roku 1901 za jeden z cudów techniki. (Przyp. tłum.)
To było w Lubece małe wydarzenie, kiedy gimnazjalista we mnie specjalnie po to, żeby promenować do Bramy Młyńskiej albo wzdłuż brzegów Trave, kupił sobie pierwszy słomkowy kapelusz. Nie miękki filc, nie melonik, tylko płaski, chełpiący się żółtością kaczeńców słomkowy kapelusz, od niedawna w modzie, zwany albo wytwornie „kanotierem”, albo potocznie „krajzegą”. Również panie nosiły przystrojone wstążkami słomkowe kapelusze, wszelako długo jeszcze ściskały się usztywnionym fiszbinami gorsetem; tylko nieliczne, pobudzając nas, uczniów najstarszych klas, do kpin, miały odwagę pokazywać się choćby przed Katharineum w przepuszczających powietrze zdrowotnych sukniach.
Wówczas dużo było nowości. Na przykład poczta wprowadziła do obiegu jednolite dla całej Rzeszy znaczki pocztowe przedstawiające z profilu Germanię z metalowym biustem. A ponieważ wszędzie zapowiadano postęp, wielu z tych, co nosili słomkowe kapelusze, okazywało zainteresowanie nadchodzącymi czasami. Mój przeżył niejedno. Zsunąłem go na kark podziwiając pierwszego zeppelina. W Cafe Niederegger położyłem go przy świeżo wydrukowanych i gwałtownie drażniących mieszczański zmysł „Buddenbrookach”. Potem jako student paradowałem w nim po Zwierzyńcu Hagenbecka, niedawno otwartym, i z tak jednostajnie nakrytą głową oglądałem małpy i wielbłądy na wybiegu, jak wielbłądy i małpy wyniośle i pożądliwie oglądały mnie w słomkowym kapeluszu.
Zamieniony na sali szermierczej, zapomniany w Pawilonie nad Alster. Kilka kapeluszy niejednokrotnie cierpiało od egzaminacyjnego potu. Raz po raz przychodziła kolej na nowy słomkowy kapelusz, którym z werwą albo jakby od niechcenia kłaniałem się paniom. Wkrótce przekrzywiałem go na bok, jak to robił Buster Keaton w niemym filmie, tylko że nic nie napawało mnie śmiertelnym smutkiem, przeciwnie, lada okazja skłaniała do śmiechu, toteż w Getyndze, gdzie po egzaminie dyplomowym opuściłem uniwersytet jako okularnik, byłem raczej podobny do Harolda Lloyda, który w latach późniejszych u szczytu wieży miotając się w słomkowym kapeluszu wisiał filmowo śmieszny na wskazówce zegara.
Powróciwszy do Hamburga byłem jednym z wielu mężczyzn w słomkowych kapeluszach, którzy tłoczyli się na uroczystym otwarciu tunelu pod Łabą. Z Kantoru Handlowego do Dzielnicy Spichrzów, z sądu do kancelarii adwokackiej podążaliśmy w naszych krajzegach i wymachiwaliśmy nimi, gdy największy statek świata, północnoatlantycki szybki parowiec „Imperator”, wypływał z portu w dziewiczy rejs.
Dosyć często nadarzała się okazja do wymachiwania kapeluszem. A potem, gdy pod rękę z pastorską córką, która wyszła później za weterynarza, przechadzałem się - już nie pamiętam, na wiosnę czy jesienią - brzegiem Łaby pod Blankenese, powiew wiatru porwał leciutką ozdobę mojej głowy. Kapelusz toczył się, szybował. Na próżno biegłem za nim. Widziałem, jak dryfuje w dół rzeki, byłem niepocieszony, mimo że Elisabeth, którą przez krótki czas kochałem, bardzo się mną zajmowała.
Dopiero po awansie na referendarza, a potem na asesora mogłem sobie pozwolić na słomkowe kapelusze lepszej jakości, takie z nazwą firmy kapeluszniczej wytłoczoną na taśmie chroniącej od potu. Utrzymywały się w modzie, aż wiele tysięcy mężczyzn w słomkowych kapeluszach w małych i dużych miastach - ja w Schwerinie pracując w sądzie okręgowym - gromadziło się wokół żandarma, który na ulicy, czytając z kartki, w imieniu Jego Cesarskiej Mości ogłaszał nam w dzień późnego lata wybuch wojny. Na to wielu rzucało swoje krajzegi w powietrze, czuło się wyzwolonymi od nudnego cywilnego życia i dobrowolnie - niejeden ostatecznie - zamieniło błyszczące żółtością kaczeńców słomkowe kapelusze na szarozielone hełmy zwane pikielhaubami.
W Zielone Świątki tuż po wpół do piątej zaczął się finał. My, reprezentanci Lipska, pojechaliśmy nocnym pociągiem: nasza jedenastka, trzech rezerwowych graczy, trener drużyny, dwaj panowie z zarządu. Jaki tam sypialny! Jasne, że wszyscy, także ja, wzięliśmy trzecią klasę, z wielkim trudem przecież uzbieraliśmy forsę na podróż. Nasi chłopcy bez szemrania wyciągnęli się jak dłudzy na twardych ławkach i prawie do Uelzen dali mi prawdziwy koncert chrapań.
Tak to dotarliśmy do Altony czując drogę w kościach, ale mimo to rześcy. Jak to bywało gdzie indziej, tutaj też czekał na nas zwyczajny plac ćwiczeń, przecięty nawet wysypaną żwirem dróżką. Nie pomogły protesty. Pan Behn, arbiter z Altonaer FC 93, ogrodził już liną piaszczyste, ale poza tym nienagannie równe boisko i własnoręcznie wyznaczył trocinami pole karne i linię środkową.
To, że nasi przeciwnicy, chłopaki z Pragi, mogli w ogóle wystąpić, mieli do zawdzięczenia tylko niedbalstwu panów z zarządu Karlsruher FV, którzy dali się nabrać na szpetny figiel, uwierzyli oszukańczemu telegramowi i z tego powodu nie pojechali ze swoją drużyną na mecz eliminacyjny do Saksonii. Niemiecki Związek Piłki Nożnej nie namyślając się długo desygnował do gry w finale drużynę DFC Praga. Był to zresztą pierwszy finał, jaki rozegrano, a odbył się przy przepięknej pogodzie, tak że pan Behn mógł zebrać do blaszanej miski ładną sumkę za wstęp od blisko dwóch tysięcy widzów. Wszelako pięćset marek nie wystarczyło na pokrycie wszystkich kosztów.
Zaraz na początku wpadka: przed pierwszym gwizdkiem nie było piłki. Prażanie z miejsca zaprotestowali. Ale widzowie bardziej śmiali się niż urągali. Odpowiednio wielka była radosna wrzawa, gdy w końcu futbolówka znalazła się na linii środkowej i nasi przeciwnicy z wiatrem i słońcem w plecy rozpoczęli grę. Rychło też byli pod naszą bramką, zacentrowali z lewej flanki i Raydt, nasz długi jak tyka bramkarz, z najwyższym trudem zdołał uchronić Lipsk od wczesnej utraty gola. Teraz my przeszliśmy do kontrataku, ale podania z prawej flanki były za mocne. Aż prażanom w tłoku przed naszym polem karnym udało się zdobyć bramkę, a my dopiero po serii gwałtownych ataków na połowę rywali, którzy w osobie Picka mieli niezawodnego bramkarza, wyrównaliśmy jeszcze przed przerwą.
Po zmianie stron byliśmy nie do zatrzymania. W niespełna pięć minut Stany i Riso trzykrotnie trafili do siatki, a jeszcze przed tym gradem bramek objęliśmy prowadzenie po strzale Friedricha, Stany zaś zdobył swojego pierwszego gola. Co prawda prażanie po naszym niecelnym podaniu zdołali jeszcze raz celnie strzelić, potem wszakże - jak się rzekło - myśmy docisnęli i radość była wielka. Nawet grający w pomocy pracowity Robitsek, który jednak brutalnie sfaulował naszego Stany’ego, nie potrafił powstrzymać naszych. Pan Behr udzielił Robiemu upomnienia za niesportowe zagranie, a na krótko przed końcowym gwizdkiem Riso zdobył siódmą bramkę.
Prażanie - przedtem tak wychwalani - bardzo rozczarowali, zwłaszcza w ataku. Za dużo podań do tyłu, za dużo kunktatorstwa na polu karnym. Później mówiło się, że Stany i Riso byli bohaterami dnia. Ale to nieprawda. Cała jedenastka walczyła jak jeden mąż, choć Bruno Stanischewski, u nas nazywany po prostu Stany, już wtedy dał próbkę tego, co piłkarze polskiego pochodzenia zrobili z biegiem lat dla niemieckiego futbolu. Ponieważ ja długo jeszcze pracowałem w naszym zarządzie, ostatnie lata jako skarbnik, i często bywałem na meczach wyjazdowych, widziałem też jeszcze Fritza Szepana i jego szwagra, Ernsta Kuzorrę, a więc „wirówkę” Schalke, i oglądałem wielkie triumfy tej drużyny, mogę śmiało powiedzieć: od meczu o mistrzostwo w Altonie z niemieckim futbolem było coraz lepiej, między innymi dzięki zapałowi do gry i bramkostrzelności zniemczonych Polaków.
Wracając do Altony: był to dobry, choć nie wielki mecz. Ale już wtedy, kiedy VfB Lipsk jednoznacznie i bezspornie uchodził za mistrza Niemiec, niejednego dziennikarza kusiło, żeby podgrzać swoją zupkę w kuchni legend. W każdym razie pogłoska, jakoby prażanie przehulali poprzednią noc z babami w Sankt Pauli na Reeperbahn i dlatego, zwłaszcza w drugiej połowie, tak słabo poczynali sobie w ataku, okazała się wymówką. Arbiter, pan Behn, napisał mi własnoręcznie: „Zwyciężyli lepsi!”
- U nas w Herne to się już na krótko przed Bożym Narodzeniem zaczęło...
- To kopalnie są Hugo Stinnesa...
- Ale kasowanie wózków zdarza się też gdzie indziej, w kopalniach harpeńskich, jak wózki nie są naładowane do pełna albo zawierają trochę nieczystego węgla...
- Za to wymierza się kary pieniężne...
- Pewnie, panie radco. Ale jednym z powodów strajku spokojnych zazwyczaj górników może być rozpowszechniona w całym Zagłębiu i bagatelizowana przez zarządy kopalń robaczyca, na którą zapadła jedna piąta wszystkich gwarków...
- Jak by mnie się ktoś pytał, to te robaki nawet do kopalnianych koni dopadły...
- E tam, to Polaki tę zarazę przywlokły...
- Ale strajkować to strajkują wszyscy, także polscy górnicy, których przecież, jak pan wie, panie radco, zwykle łatwo jest uspokoić...
- Gorzałką!
- Gadanie! Pić to tutaj wszyscy piją...
- W każdym razie komitet strajkowy powołuje się na berliński protokół ugody z osiemdziesiątego dziewiątego, a zatem na ośmiogodzinną, normalną szychtę...
- Nigdzie tego nie ma! Wszędzie przedłuża się zjazdy na dół...
- U nas w Herne tośmy są pod ziemią dziesięć godzin...
- Ale jak by mnie się ktoś pytał, to tego kasowania wózków w ostatnim czasie coraz więcej jest...
- Strajk objął już przeszło sześćdziesiąt szybów...
- Poza tym znów są czarne listy...
- A w Wesel pięćdziesiąty siódmy pułk piechoty stoi w pogotowiu z bronią u nogi...
- To nonsens, ludzie! Do tej pory w całym Zagłębiu do akcji weszli tylko żandarmi...
- Ale u nas w Herne to urzędnikom kopalń, takim jak pan, dali opaski i pałki i policję kopalnianą z nich zrobili...
- Nazywają ich Pinkertonami, bo to Amerykanin Pinkerton pierwszy wpadł na ten wredny podstęp...
- A że teraz wszędzie jest strajk generalny, to Hugo Stinnes na unieruchomieniu swoich kopalń...
- Za to w Rosji rywolucja narasta...
- A w Berlinie towarzysz Liebknecht...
- Ale tam wojsko z miejsca wkroczyło i zaczęło strzelać...
- Jak w Południowo - Zachodniej, tam nasi też nie patyczkują się z Hotentotami...
- W każdym razie w całym Zagłębiu strajk objął teraz przeszło dwieście kopalń...
- Obliczono, że to osiemdziesiąt pięć procent...
- Przebiega jednak jak do tej pory dość spokojnie, w sposób uporządkowany, panie radco, ponieważ nawet kierownictwo związku...
- Nie tak jak w Rosji, gdzie rywolucja coraz bardziej na sile przybiera...
- I dlatego, towarzysze, w Herne po raz pierwszy wystąpiło się przeciwko łamistrajkom...
- Ponieważ jednak Stinnes nadal odrzuca wszelkie porozumienie, należy się obawiać...
- W Rosji panuje teraz stan wojenny...
- Ale nasze chłopaki tych Hererów i podobnych Hotentotów zagnali po prostu na pustynię...
- W każdym razie Liebknecht nazwał robotników w Petersburgu i nas w Zagłębiu bohaterami proletariatu...
- Ale z Japończykami Ruscy tak łatwo sobie nie poradzą...
- A u nas w Herne to teraz strzelali...
- Ale tylko w powietrze...
- W każdym razie wszyscy żeśmy rzucili się do ucieczki...
- Sprzed bramy kopalni na przełaj przez plac...
- Nie, panie radco, to nie wojsko, policja tylko...
- Ale mimo to żeśmy uciekali...
- Nic tu po nas, żem powiedział do Antona...
Już mój ojciec z poruczenia towarzystwa żeglugowego z Bremy pracował w Tangerze, Casablance i Marrakeszu, i to na długo przed pierwszym kryzysem marokańskim. Człowiek wiecznie zatroskany, któremu polityka, w szczególności rządzący daleko kanclerz Bülow, mąciła bilanse. Dla mnie jako jego syna, który wprawdzie utrzymywał nasz dom handlowy mniej więcej na powierzchni, mimo silnej francuskiej i hiszpańskiej konkurencji, ale prowadząc codzienne interesy zajmował się szafranem, figami, daktylami i orzechami kokosowymi bez prawdziwej pasji, toteż chętnie zamieniał kantor na herbaciarnię, a i poza tym dla wszelkiej rozrywki odwiedzał souki, ciągłe gadanie o kryzysie przy stole i w klubie było raczej śmieszne. Zatem również spontaniczną wizytę cesarza u sułtana obserwowałem z dystansu i przez ironiczny monokl, zwłaszcza że Abd Al Aziz nawet na niezapowiedziane odwiedziny władcy innego państwa potrafił zareagować godnym podziwu spektaklem, osłaniając dostojnego gościa z pomocą malowniczej gwardii przybocznej i angielskich agentów, a po kryjomu zapewniając sobie jednak łaskawość i opiekę Francji.
Mimo wielokrotnie wyśmiewanych wpadek przy lądowaniu - barkas z monarchą omal się nie wywrócił - występ cesarza był imponujący. Wjechał do Tangeru na wypożyczonym, najwidoczniej nerwowym siwku, mocno trzymając się w siodle. Były nawet radosne okrzyki. Wszelako spontanicznie podziwiano w szczególności jego hełm, który wysyłał harmonizujące ze słońcem sygnały świetlne.
Później po herbaciarniach, ale i w klubie kursowały karykatury, na których ozdobiony orłem hełm, wyzbyty jakiejkolwiek fizjonomii, za to z cesarskim wąsem, prowadził ożywione rozmowy. W dodatku rysownik - nie, to nie ja byłem tym złoczyńcą, tylko artysta, którego znałem z Bremy i który utrzymywał kontakty z bracią artystyczną z Worpswede - potrafił tak zręcznie ukazać hełm i podkręcony wąs na marokańskim tle, że kopuły meczetów i ich minarety jak najżywiej współgrały z krągłością bogato zdobionej pikielhauby i spiczastym grotem.
Prócz zaniepokojonych depesz demonstracyjny występ nie przyniósł nic. Podczas gdy Jego Cesarska Mość wygłaszał dziarskie przemówienia, Francja i Anglia uzgodniły stanowisko wobec Egiptu i Maroka. Dla mnie cała sprawa tak czy owak była śmieszna. I podobnie śmieszne wydało mi się pojawienie w sześć lat później naszej kanonierki „Panther” pod Agadirem. Pewnie, coś takiego wywołało pomrukujący teatralny grzmot. Ale trwałe wrażenie pozostawił jedynie lśniący w blasku słońca hełm cesarza. Tutejsi kotlarze podrobili go starannie i rzucili na wszystkie targowiska. Długo jeszcze - w każdym razie dłużej niż utrzymywał się nasz Eksport - Import - w soukach Tangeru i Marrakeszu można było kupić pruskie pikielhauby w miniaturze i ponadnaturalnej wielkości jako souvenir, ale i użyteczną spluwaczkę; ja do dzisiejszego dnia używam takiego hełmu, który tkwi grotem w skrzynce z piaskiem.
Mojemu ojcu wszakże, którego nie tylko w sprawach handlowych cechowała podszyta z reguły obawą przed najgorszym dalekowzroczność i który swego syna nie bez podstaw nazywał czasem lekkoduchem, moje najzabawniejsze pomysły nie rozśmieszały, lecz coraz bardziej skłaniały do wypowiadania nie tylko przy stole zatroskanej konstatacji: - Jesteśmy okrążani, z pomocą Rosjan Brytyjczycy i Francuzi nas okrążają. - A niekiedy budził nasz niepokój dorzucanym zdaniem: - Wprawdzie cesarz umie po...
Limera