ANDRZEJ KUŚNIEWICZ
Król Obojga Sycylii
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Okładkę i obwolutę
projektował MIECZYSŁAW MAJEWSKI
Warszawa 1970
Można by zacząć tak:
„Były raz dwie siostry - Elżbieta i Bernadetta, oraz ich brat, Emil."
Albo inaczej:
„Dnia dwudziestego ósmego lipca 1914 monitor rzeczny cesarsko-królewskiej
marynarki «Bodrog» oddał o godzinie... pierwszy strzał w kierunku Belgradu. Na
niewielkiej wysepce porosłej wikliną, odległej mniej więcej o kilometr od
Panćeva, stoi dwóch oficerów. Przez polowe lornetki obserwują tamten niedaleki
serbski brzeg Dunaju. Patrzą pod jaskrawe, nisko nad wodą zawieszone, purpurowe
słońce. Można by je porównać do balonu na linie, którą ktoś niewidoczny ściąga
powoli w dół. Ale obaj oficerowie zajęci są czym innym niż porównaniami Lego
rodzaju. Przez chwilę blask bijący od wody, której dotyka już ceglasty balon w
dwu miejscach przekreślony w poprzek cienkimi smugami oparów, jest tak mocny,
iż panowie oficerowie oglądają w otworach lornetek roztopioną miedź. Trwa to
przez chwilę, może przez pół minuty, może nieco dłużej, po czym jeden z
przedstawicieli c. k. armii wskakuje do czółna ukrytego w trzcinach,
sięgających tutaj prawie dwu metrów, i powoli odpływa w stronę Panćeva.
Powietrze jest przejrzyste, nasycone zapachem wodnych roślin i pociemniałej już
toni Dunaju] Drugi z oficerów, w randze kapitana, będzie jeszcze przez chwilę
trzymać w rękach lornetkę polową. Gołym okiem można zobaczyć z tego miejsca
ciemny pióropusz dymu rozchylającego się wachlarzowato w stronie, gdzie
widnieje na zielonkawym niebie ciemna sylwetka Kalamegdanu barwy indyga."
Można by jeszcze inaczej:
„Na rogu Kiralyi utca, naprzeciw piekarni Wintera Lajosa, istniała w mieście
Fehertemplom, inaczej Bela Crkva lub Ungarisch Weisskirchen, winiarnia należąca
niegdyś do Supicicia, zwanego przez klientów - Nandor-bacsi." I tak dalej.
Lub:
„Po nader upalnym dniu, gdy wreszcie można było z ulgą odetchnąć nieco
chłodniejszym powiewem rodzącym się w stronie starych glinianek na Cygańskim
Przedmieściu, wietrzykiem nadlatującym w odstępach niemal rytmicznych w
muzycznych gamach - tuż za ulicą Kerti, czyli Ogrodową - tam gdzie zaczyna się
właśnie Cygańskie Przedmieście, Csigan-varos - gdyż Kerti utca nie można
zaliczać jeszcze do tamtej dzielnicy - zabrzmiał krótki krzyk, po czym nastała
cisza) Grube pokłady kurzu zaścielają jezdnię, leżą na 'liściach łopianów,
dzikiej cykorii i dzikiego ślazu. Stadko wróbli poderwie się na chwilę, potem
przysiadzie na najbliższej akacji. Jej liście wskutek upału są poskręcane,
niektóre już nawet opadły. Dominuje barwa miedziana w połączeniu z piaskową
szarością. Tu i tam niektóre fragmenty ścian, parkanów oraz pni akacji zaczną
nabierać koloru śliwkowego fioletu. Około jedenastej w nocy tego samego dnia
ktoś doniesie na posterunek żandarmerii, że w jednej z nie używanych od dawna
glinianek znalazł zwłoki młodej Cyganki. Pełniący tego wieczora służbę na
posterunku wachmistrz królewskiej węgierskiej żandarmerii Yilajcić Istvan
podniesie się
6
niechętnie spoza stołu, na którym stoi nie dopita szklanka wina. Bez pośpiechu
zapnie pas, po czym, włożywszy kapelusz ustrojony pękiem zielonych kogucich
piór, wyjdzie na ulicę."
Fakty te wydadzą się na pozór nie powiązane w jakąś logiczną całość, a tym
mniej - wzajemnie uwarunkowane. Tak jednak, jak się zdaje, nie jest. Każdy z
nich istniał, zdarzył się w czasie ściśle realnym, i przez to na zawsze
utrwalił. Niczego nie sposób zmienić w minionym, nie można wyrwać ani pominąć.
Przeszłość jest bowiem niepodzielna. Nie jest wykluczone, chociaż dowodów na to
nie ma i być nie może, iż brak którejkolwiek cząstki mógłby zmienić całkowicie
późniejszy tok wypadków w skali publicznej oraz prywatnej. Domniemanie to nie
jest aż tak absurdalne, jak by się wydawało. Ważność i nieważność jest bowiem
względna.
W chwili gdy dnia dwudziestego ósmego czerwca, a zatem równo miesiąc temu, o
godzinie dziesiątej dziesięć w mieście Sarajewie, tuż obok Komendy Policji, o
kilka zaledwie kroków od sklepu z żelastwem Rachera i Babicia, pewien
młodzieniec w czarnym płaszczu i takimż kapeluszu z rondem nasuniętym na oczy
rzucił pod samochód wiozący Jego Cesarską i Królewską Wysokość Arcyksięcia
Następcę Tronu Franciszka Ferdynanda, jego małżonkę oraz generała artylerii
Oskara Potiorka - bombę, która zraniła lekko w okolicy łopatki księżnę małżonkę
Zofię von Hohenberg, ciężej zaś podpułkownika von Merizzi, należącego do świty
arcy-księcia - w mieście Fehertemplom pierwszy szwadron dwunastego c. k.
pułku ułanów powracał z rannych ćwiczeń polowych w szyku luźnym. Kopyta
koni wzniecały kurz, szczękając podkowami o nierówny bruk Ferenc-József-tśr.
Kilku wyrostków przyglądało się żołnierzom, których spodnie, ułanki oraz buty
z ostrogami pokrywał siwożółtawy
letni pył|. O ile się nie mylimy, w tym właśnie momencie, gdy zamachowiec
unosił rękę, by rzucić bombę pod samochód następcy tronu, porucznik lodkay,
jadący obok drugiego plutonu, kichnął, po czym, krzywiąc się, przyłożył do nosa
i ust chusteczkę jedwabną nasyconą wodą kolońską 4711. Trwał upał już o tej
godzinie, termometr wywieszony obok szyby wystawowej w aptece Csilag - „Pod
Gwiazdą" - wskazywał o dziesiątej dziesięć ponad czterdzieści stopni w cieniu.
Szofer prowadzący samochód arcyksiążęcej pary, Leopold Sojka, zauważywszy
nadlatujący łukiem czarny przedmiot, dodał gazu, nachyliwszy się odruchowo nad
kierownicą. Granat upadł na zwiniętą budę samochodu, stoczył się na bruk i tam
wybuchnął. Arcyksiążę, również odruchowo, osłonił ramieniem księżnę Ho-henberg,
która podskoczyła na siedzeniu.
Upał spowodował zapewne, iż kilku oficerów pierwszego szwadronu wracającego z
porannych ćwiczeń polowych, a wśród nich i dowódca jednostki, rotmistrz Peter
Malaterna, oraz porucznicy: Gruber, lodkay i Franilević, postanawiają udać się
do najbliższej winiarni, a jest nią, licząc od koszar ułańskich w stronę
dworca, zakład znany w całym mieście pod nazwą „Weinkeller zum Goldenen L6-we",
należący do Niemca, Alojzego Kellermanna.
Będą szli, hałaśliwie rozprawiając, środkiem jezdni, a cygańska dzieciarnia,
gromadząca się tu, w okolicy targowiska, w oczekiwaniu na sposobność ukradzenia
ze straganów lub chłopskich wozów melona lub kawałka przysmażonej na arkuszu
blachy podpartej dwoma cegłami kiszki wątrobianej, czerwonej od papryki,
zacznie uciekać, kryjąc się po bramach, ustępując z drogi idącym w stronę
winiarni Kellermanna panom oficerom.
I o tej samej godzinie w Trieście, w hotelu „Quar-nero", Emil R., jeszcze w
cywilu i jak najdalszy myślami od bliskiego włożenia uniformu c. k. sycylij-
skich ułanów, zapali pierwszego w tym dniu papierosa, mając zamiar zabrać się
do pisania. Onegdaj zaczął na czystej karcie kancelaryjnego papieru wyjętej z
zielonej irchowej teczki pisać utwór, który miałby stać się czymś w rodzaju
eseju na tematy dość nie sprecyzowane: o muzyce pojętej, jak mu się zdawało, w
sposób odkrywczy, a także o uczuciach, jakie go gnębią od paru lat. Wyjmie
pióro z marmurowej miniaturowej urny, będącej zarazem postumentem do kałamarza
w kształcie na pół leżącej nimfy. Marmur, z którego nieznany artysta wykonał
ten przyrząd, jest jasnopopielaty, pokryty nieco ciemniejszymi żyłkami,
tworzącymi pajęczą sieć. Emil R., dzierżąc pióro w palcach prawej ręki, zamyśli
się, patrząc w okno na pół otwarte i do połowy przysłonięte ażurową firanką,
kołysaną podmuchami sirocca wiejącego od wczoraj wieczór. Gałązka akacji
rosnącej tuż przy murze, również kołysana powiewem, będzie ocierać się z
miarowym szelestem o narożny gzyms balkonu pierwszego piętra. Potem E. odłoży
papierosa na popielniczkę, ciężką i niewygodną, gdyż zagarniającą przy każdym
przesunięciu serwetkę pokrywającą hotelowy stolik pod oknem.
A Cyganka Marika Huban będzie o tej porze spać jeszcze w jednej z drewnianych
bud na skraju przedmieścia Csigan-varos w mieście Fehertem-plom. Będzie leżeć
na wznak, zgrzana i lśniąca od potu, przykryta czerwoną chustą, którą przez sen
z siebie zsunie po chwili. A obok niej, śpiącej z otwartymi ustami - na
glinianej podłodze, a także na wygaszonej kuchence w kącie izby będą krzątać
się dzięcioł jeszcze na progu, w otwartych drzwiach, siądzie stary Cygan Csilko
i zacznie czyścić zęby ułamaną drzazgą, spluwając co chwila, a kudłaty czarny
kundel za chwilę zaszczeka i rzuci się w stronę kępy karłowatych, pokrytych
pyłem akacji, gdzie coś się poruszy.i Kto? A może ja-
kiś pełzający dzieciak? W tej chwili jednak - a idzie dokładnie o dziesiątą
dziesięć według czasu środkowoeuropejskiego - pies jeszcze leży obok Cygana
Csilki, zjeżony już na karku i z nastawionymi uszami, jego nos zaś marszczy się
gniewnie.
Na szyi śpiącej Mariki można by podziwiać sznurek z nawleczonymi koralikami. Po
chwili stwierdzamy, iż nie jest to sznur, lecz cienki i mocny drut. Śpiąca
przytrzymuje naszyjnik dwoma palcami lewej ręki, w tym oświetleniu prawie
czarnymi, gdy prawe ramię leży odrzucone w bok, wprost na glinianej podłodze
baraku. Będzie od czasu do czasu poruszać we śnie palcami tej wysuniętej ręki.
I będzie się jednocześnie dziać w różnych stronach i klimatach, lecz dokładnie
o tej samej godzinie i minucie - dziesiątej dziesięć - wiele jeszcze spraw
błahych i ważnych, prywatnych i publicznych, tajnych oraz jawnych, których
wyłączenie lub pominięcie, jak należy sądzić, unicestwiłoby rzeczywistość i
przekreśliło plany, zamiary i ich wyniki, czynności różnych osób w tej samej
chwili działających lub mających zamiar działać.
Być może więc rotmistrz Malaterna wraz z kolegami nie otworzyłby drzwi winiarni
„Zum Golde-nen L6ve", cygańskie wyrostki nie kryłyby się po kątach
Ferenc-József-ter, zwłaszcza za parkanem składu desek firmy „Winter und
Gethner" na rogu Munkacsi utca, Emil R. zaś nie spojrzałby w okno, poza którym
gałązka akacji - a może jest to miłorząb - ocierając się o balkon, wydaje
monotonny szelest, Marika Huban odjęłaby palce lewej dłoni od naszyjnika
zmajstrowanego przed dwoma dniami z koralików ukradzionych na straganie
niejakiej Natalii Kosma, a następnie mozolnie nanizanych na cienki drut
znaleziony w śmieciach obok magazynu Misiticia na Kiralyi utca - gdyby różne te
fakty, obiektywnie błahe, lecz subiektywnie w danej chwili jedynie ważne, gdyż
dziejące się
10
realnie, spełniane i w momencie spełniania już nieodwołalne, nie nastąpiły z
jakiejś przyczyny, być może samochód marki Daimler, numer rejestracyjny
A-II-118, z szoferem Leopoldem Sojką za kierownicą, arcyksiążęcą parą zaś wraz
z namiestnikiem Bośni i Hercegowiny, ekscelencją Potiorkiem na tylnym siedzeniu
oraz podpułkownikiem hrabią von Merizzi obok kierowcy, minąłby o pół sekundy
wcześniej punkt, w którym stał czarno odziany młodzieniec, tak że nie zdążyłby
on podnieść ramienia i uderzyć bezpiecznikiem bomby o metalowy słup latarni,
aby rzucić następnie śmiercionośny ładunek wprost w samochód dostojnych gości.
Gdy zaś burmistrz miasta Sarajewa, efendi Fe-him Curćić, za chwilę pokłoni się
nisko Jego Cesarskiej Wysokości przekraczającej próg sali przyjęć ratusza,
sytuacja zmieni się już diametralnie: rotmistrz Peter Malaterna wraz z trzema
kolegami zasiądzie za dębowym stołem w chłodnej, pachnącej winem salce
winiarni, Kellermann, właściciel zakładu, podejdzie do nich wycierając dłonie w
niebieski fartuch, kłaniając się, podobnie jak burmistrz Sarajewa przed
arcyksięciem czyni to w tej samej dokładnie minucie. Emil R. odwróci wówczas
oczy od okna, sięgnie po dymiącego na popielniczce Memphisa, lecz dłoń jego
zawiśnie na moment w powietrzu, tak że cienkie błękitne pasemka dymu przesuną
się między jego palcami niby lekki woal. Tylko gałązka za oknem będzie wciąż i
nieodmiennie wykonywać ten sam jednostajny ruch tam i z powrotem.
I nie jest wykluczone - możemy sprawdzić na zegarku: jest w tej chwili
punktualnie dziesiąta trzydzieści dziewięć i mamy jeszcze przed sobą godzinę
życia Jego Cesarsko-Królewskiej Wysokości, ściślej: godzinę bez kilku minut,
pod warunkiem że nic nam nie przeszkodzi, nic nie zatrzyma pły-
11
nącej rzeki zdążającej ku ujściu - jakiemu? - jest na to jeszcze czas, lecz czy
go ktoś wykorzysta? Wątpliwe.
Może właśnie w tej samej chwili Marika Huban odejmie palce od koralików
nanizanych na cienki, lecz bardzo mocny drut i przez sen odwróci się twarzą do
ściany, gdy o kilka zaledwie kilometrów od tego miejsca trzeci szwadron
sycylijskich ułanów dowodzony przez rotmistrza hrabiego Alojzego Kray von
Kraiova, w swej kolejności wracający z rannych ćwiczeń, wjeżdżać będzie między
pierwsze przedmiejskie ogrody, minie zabudowania folwarku Moravica, należącego,
jak i większość wsi, pól uprawnych, pastwisk i winnic tej okolicy, do
hrabiowskiej rodziny Festetics de Tolna.
Na równinie zaś, ciągnącej się jak okiem sięgnąć po nieco przymglony płowy
horyzont drgający od upału, po lewej stronie drogi, którą jechać będą
sycylijscy ułani, ukaże się wysoki tuman kurzu, potężny jak burzowa chmura, i
zacznie się przybliżać i rozrastać w górę i wszerz, więc niektórzy jeźdźcy
osłoniwszy oczy od słońca spojrzą w tamta stronę, hamując konie, by za chwilę -
ale będzie to czas przyszły, a zatem jeszcze nie spełniony, jeszcze go nie ma,
można go jednak przeczuć chyba i przewidzieć - ujrzeć stado białych
wielkorogich madziarskich wołów pędzących w galopie, przeganiających się,
wspinających w biegu jeden na drugiego, zdążających do wodopoju, do
żłobów wydrążonych w dębowych pniach, gdzie studzienne żurawie, a jest ich
kilkanaście stojących rzędem, pochylą się szeregiem skrzypiąc, pociągane przez
parobków-cziko-sów, odzianych w niebieskie fartuchy nałożone na parciane
spodnie związane w kostkach.
Ułani usłyszą (wciąż jadąc dwójkami wyciągniętym szeregiem przez niezmierzoną
banacką równinę) porykiwanie bydła tłoczącego się przy żłobach, potrącającego
się wzajemnie rogami, rozpychające-12
go, gdyż inne woły jeszcze wciąż w galopie zaczną wyłaniać się dopiero z
tumanów kurzawy prześwietlonej na wskroś promieniami słońca, rudawej i
ja-snoróżowej, wznoszącej się w tym momencie na kilkanaście metrów ku niebu, a
że nie ma najmniejszego przewiewu, będzie tak wisieć niemal nieruchomo.
Ktoś zaś (jest to wciąż ta sama pora dnia z dokładnością do jednej sekundy, ta
sama nierozdziel-na rzeczywistość spełniająca się w tej chwili) oparty o
framugę wystawy sklepowej składu obuwia Ludwika Wintermanna na rogu
Ferenc-József-ter w Fehertemplom ziewnie, poprawi na głowie czarny kapelusz i
odejdzie.
- Ktoś inny (i gdzie indziej - na przykład w portowym mieście monarchii,
Trieście) przejdzie stukając obcasami po kamieniach trotuaru tuż pod oknem, za
którym siedzi na fotelu obitym jasno-różowym adamaszkiem Emil R. Lecz on tego
nie zauważy, zatopiony w myślach. Niebawem sięgnie po pióro, zapomniawszy o
papierosie, który zgaśnie. Natomiast osoba idąca pod oknem - a jest to młoda
kobieta w jasnożółtej letniej sukni i w białym modnym kapelusiku owiązanym
woalką barwy jau-ne de Naples - przejdzie przez jezdnię na ukos, bawiąc się
rączką parasolki zwiniętej, lecz niezupełnie, i przez to wyglądającej jak kwiat
odwrócony kielichem w dół, po czym przystanie na rogu skweru oświetlonego teraz
jaskrawą zorzą nadmorskiego słońca, z murawą pręgowaną cieniami rosnących
tam tamaryszków, i rozejrzy się, jakby na kogoś czekała.
I wtedy właśnie efendi Fehim Ćurćić rozpocznie swe powitalne przemówienie. Za
nim ustawią się radni miasta Sarajewa i duchowieństwo czterech miejscowych
wyznań. W pierwszym szeregu muzułmanie w fezach, w drugim dostojnicy katoliccy
we frakach z cylindrami w ręku, za nimi prawosławni.
13
Jest też przedstawiciel miejscowej gminy izraeli-ckiej. I jak powszechnie
wiadomo, Jego Cesarsko--Królewska Wysokość przerwie opryskliwie to
przemówienie, burmistrz zaś miasta Sarajewa straci wątek i zamilknie.
Arcyksiążę po krótkiej chwili machnie ręką: - Teraz może pan mówić dalej - i
efendi Ćurćić istotnie, z trudem opanowując tremę i pomieszanie, zacznie od
miejsca, w którym mu przerwano: „...serca nasze przepełnione szczęściem...
nasza głęboka wdzięczność za miłościwą i ojcowska troskę Waszej Wysokości... o
najnowszy klejnot w świętej cesarskiej koronie, Bośnię i Hercegowinę..." - a
wówczas wielka i kosmata mucha wyleci spoza kotary wiszącej po obu stronach
szeroko otwartych dwuskrzydłowych drzwi i zatoczy krąg wokół dostojnego gościa,
który będzie obserwować jej spiralne ewolucje, zachowując jednocześnie powagę,
a nawet dobrotliwą surowość należną podniosłej okazji, tak że tylko jego gałki
oczne będą się obracać w ślad za utrapionym owadem, aż ten wreszcie przysiadzie
na jakimś gzymsie sali audiencjonalnej sarajewskłego ratusza.
Ale to nastąpi dopiero za chwilę. Na razie mucha lata jeszcze, a burmistrz
przemawia, jąkając się i pocąc. To, co się ma za chwilę stać, nastąpi lub też
nie nastąpi. Stan zawieszenia.
Powtarzamy: wszystkie te fakty o różnym znaczeniu obiektywnym, niemniej
wszystkie ważne subiektywnie, a zatem jednakiej wagi istotnej, tworzą
nierozłączną całość, z której nie sposób wyłączyć niczego, gdyż każdy jej
składnik jest jednako ważny. Jednako (mimo iż może się to wydać komuś dziwne, a
nawet gorszące) ważny będzie zgon Jego Ce-sarsko-Królewskiej Wysokości w dniu
dwudziestego ósmego czerwca, jak i śmierć młodej Cyganki Ma-riki Huban równo w
miesiąc później, dwudziestego ósmego lipca tego samego 1914 roku. A może i tak
błahe z pozoru zdarzenia, jak skok psa od progu
14
cygańskiego 'szałasu' w- stronę1 krzaczastych zakurzonych akacji, w których
poruszyło się coś podejrzanego, i szelest gałązki miłorzębu, wywierający jakiś
trudny do określenia wpływ na tok myśli młodego Emila R. - wszystko się liczy,
wszystko dla kogoś jest w danej chwili niepomiernie ważne, niczego nie sposób
zatem ominąć ani zlekceważyć.
Gdyby wyrwać jeden bodaj składnik, jedną figurę zdjąć z szachownicy, okazałoby
się, iż cały obraz w ruchu nieustannym zatrzymałby się i zastygł. Oglądalibyśmy
jak gdyby film, w którym zamarło życie: osoby zmierzające dokądś stanęłyby w
miejscu z nogą zawieszoną nad ziemią, z kawałkiem hiszpańskiego tortu
nadzianego na widelec, niesionego już ku rozchylonym w oczekiwaniu ustom, lecz
nie doniesionego. Nawet krem ściekający z widelca zawisłby w powietrzu. Usta
zaś pozostałyby na zawsze martwo i absurdalnie otwarte.
Skoro wspomnieliśmy o filmach, warto dodać, iż w mieście Fehertemplom
wyświetlają w tym tygodniu w jedynym kinematografie - „Bio-Moder-ne" - film
dwuseriowy pod tytułem Królowa Nilu, który trafił tu, obszedłszy uprzednio z
dużym powodzeniem inne, ważniejsze miasta monarchii, od Wiednia i Grazu po
Budapeszt i Arad. W dwu zaś kinematografach Triestu może, kto ciekaw, obejrzeć
słynną gwiazdę ekranu, Astę Nielsen, w jej ostatniej kreacji, w dramacie
psychologicznym pod tytułem Engelchen. Przed jednym z kinematografów
triesteńskich stoi w tej chwili samochód marki Audi, model 1912, malowany na
kremowo, czte-rocylindrowy, mogący, jak twierdzi kierowca odziany w biały
prochowiec z granatowym kołnierzem oraz czapkę z nałożonymi na nią
samochodowymi okularami ochronnymi, rozwinąć szybkość aż stu kilometrów na
godzinę. Mówi o tym trzem robotnikom, którzy przerwawszy pracę przy naprawie
rur wodociągowych na pobliskim placyku, zacie-
15
kawieni podchodzą do samochodu. Szofer opowiada o podróży, jaką odbył wczoraj z
Wiednia via Semmerring, Miirzzuschlag, Judenburg i o swym pracodawcy,
wicedyrektorze Landerbanku z Wiednia, który przed chwilą wszedł do pobliskiego
sklepu. Drzwi kinematografu „Edison" są o tej porze zamknięte. Jeden z
robotników odejdzie za chwilę od samochodu, by porzuciwszy swych kolegów wciąż
omawiających zalety i wady "nowego modelu Audi, obejrzeć z bliska barwne afisze
reklamujące film ze słynną aktorką.
Przy nadbrzeżu portowym zaś gromadka podróżnych otacza przycumowany do mola
austro-wę-gierski statek pasażerski „Prinz Hohenlohe". Rejs został w ostatniej
chwili odwołany. Pasażerowie różnych nacji, różnie odziani, w różnych celach
udający się do portów wschodniego basenu Morza Śródziemnego, do Pireusu i na
Korfu, do Konstantynopola i Aleksandrii, dopytują się o dalsze losy
wstrzymanego rejsu. Ktoś - jest to zapewne przedstawiciel „Austro-Lloyda",
udziela im wyjaśnień. Nieco dalej można łatwo rozpoznać pękaty kształt starego,
wysłużonego, lecz wciąż niezawodnego transatlantyk...
A-n-i-t-a