16_Jest taki samotny dom.doc

(204 KB) Pobierz
Jest taki samotny dom

Jest taki samotny dom

 

Ból był mną i ja byłam bólem.

Bólem był świat i z bólu utkana była ziemia, trawy, drzewa, woda i niebo. Oddychałam bólem, nie powietrzem, a ten ból blokował mi płuca. Choć moje życie nigdy nie było usłane różami, takiego bólu nie doświadczyłam jeszcze nigdy. Nawet straszliwy czas przemiany w wampira, skomplikowanego porodu czy odrzucenia po odejściu Edwarda nie dały się z tym porównać. Nikt, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie zrozumieć, jaką torturą jest rozszarpywanie serca przez świadomość, że najukochańsza osoba na świecie nie żyje.

Orałam paznokciami pobliski głaz, aby poczuć cokolwiek poza tym bólem, ale tylko wyżłobiłam w skale głębokie bruzdy, a ani moje serce, ani ciało nie zaznały ukojenia. Wydawało mi się, że już nie jestem w stanie poczuć czegokolwiek innego, kiedy chwyciły mnie mocne, dygocące ramiona. Edward odciągał mnie od ziemi, z którą w tej chwili pragnęłam się stopić. Ale nawet jego bliskość nie przyniosła mi ulgi. Chciałam umrzeć, chciałam przestać istnieć, chciałam nigdy się nie narodzić. Ta jedna chwila, te kilka słów zniszczyło mnie całą, po ostatni nerw kamiennego ciała, które teraz, w rozpaczy, szarpałam palcami, chcąc rozerwać je na strzępy.

-          Bella... – szeptał Edward, w którego głosie wyczułam tę samą rozpacz. – Bella, błagam...

To jego ból odebrał mi siły. Zwiotczałam na jego rękach i dałam się ponieść w jakąś stronę, której nawet nie potrafiłam określić. Ostatnie, co dojrzałam przy naszym domku, to Gabriel, obchodzący go ostrożnie i szukający innych tropów.

A potem był tylko leciutki dotyk szczupłych palców na moim nadgarstku i ciemność...

Jak przez mgłę pamiętam głosy bliskich mi ludzi. Zaniepokojony ton Carlisle’a, przesycony współczuciem i rozpaczą alt Esme oraz stłumiony, ukochany baryton Edwarda. Gdzieś istniały, tak jak gdzieś istniałam ja sama i cała reszta świata, w tej chwili tak potwornie bezużytecznego. Pustka, samotność i ten uporczywy ból pamięci. Setki błyskawicznych wspomnień, rozpaczliwie podsuwający mi obrazy buzi mojego dziecka. Renesmee w moich ramionach, Renesmee podczas zabaw z Jacobem, Renesmee przykładająca mi rączkę do twarzy... I ciemność, czarne płaszcze otoczone ogniem, formującym się na kształt twarzy mojej córeczki. I znowu ciemność, całkowita pustka i brak wszelkich myśli...

 

Otworzyłam ciężkie powieki z wrażeniem, że ktoś nade mną stoi. Moje wampirze źrenice dostosowały się do światła w ułamku sekundy i zobaczyłam zatroskaną twarz Carlisle’a. Jego ciepła, szeroka dłoń dotykała mojego czoła w uspokajającym geście. Potem dostrzegłam załamanego Edwarda, przesyconą smutkiem twarz Esme i współczujące spojrzenie Claire. I wspomnienia wróciły.

-          Czy chcesz jeszcze spać? – dobiegł mnie cichy, delikatny szept.

Przekręciłam głowę i ujrzałam smutną, pełną współczucia buzię gotowej do pomocy Lily. Jej złociste oczy i dziecięce przekrzywienie głowy podsunęły mi na myśl Renesmee, na co ciało zareagowało kolejnym szarpnięciem bólu, ale teraz wzbogaconym już czymś jeszcze. To coś z chwili na chwilę stawało się coraz potężniejsze, ogarniało mnie aż po czubki palców i zadziałało jak zastrzyk adrenaliny. I tym czymś było przemożne pragnienie zemsty.

-          Nie – odparłam krótko, podnosząc się z łóżka, na które złożyły mnie czyjeś troskliwe ręce.

-          A może chcesz zostać sama z Edwardem? Albo usłyszeć jakąś muzykę? – pytała Esme, nachylając się nade mną.

-          Chcę ich zabić... – wysyczałam przez zaciśnięte zęby. – Teraz. Chcę ich rozszarpać i spalić tak, aby później móc z rozkoszą przesypywać ich prochy między palcami...

-          Bella... – zaczął łagodnie Carlisle.

-          Nie! – przerwałam. – Wiem, że teraz to nie ma sensu. Ale nadejdzie taki czas...

Umilkłam, pozwalając sobie na zatracenie się w gniewie i wyobrażeniu tortur, o jakie postaram się w swoim czasie. Widziałam, że inni patrzyli po sobie porozumiewawczo, ale nie zwracałam na to uwagi. Rodziła się we mnie siła, którą postanowiłam wykorzystać do jeszcze intensywniejszego przygotowania planu zemsty. Tylko tych myśli będę się teraz trzymać. Muszę zachować czysty umysł aż do momentu, gdy cały klan Volturi nie obróci się w popiół. Dopiero wtedy pozwolę sobie na obłęd rozpaczy, który prędzej czy później i tak pchnie mnie do samobójstwa. Jeśli będzie trzeba, podpalę się jak obcy wampir w hotelowym pokoju, ale na razie mam misję, którą wykonam bez względu na koszty.

Stanęłam na nogi, rozglądając się wokół. Szybko pojęłam, że jestem w dawnym pokoju Edwarda, który teraz wyglądał już niemal jak dawniej. Prócz zajmującego większość miejsca łóżka, pomieszczenie było puste, ale czyste i świeże, jakby nikt go nigdy nie opuszczał. Za oknami widziałam różowiejące od wschodu słońca niebo i korony ciemnozielonych drzew. A więc przespałam prawie całą dobę...

Oni w tym czasie nie próżnowali. Wspólnymi siłami udało im się doprowadzić dom do idealnego niemal stanu. Nie zdążyli tylko wstawić nowych mebli, ale cała reszta była naprawiona i wyszorowana do połysku. We wszystkich oknach lśniły idealnie przejrzyste szyby, ściany porażały bielą, połamane drzwi zastąpiono nowymi, a po dziurze w ścianie nie było nawet śladu. Spojrzałam na Esme pytająco.

-          Musieliśmy się czymś zająć – wyjaśniła smutno. – Oszalałabym w bezczynności.

Rozumiałam to aż za dobrze i z wdzięcznością skinęłam głową w stronę Lily. To ona uratowała mnie przed utratą zmysłów, paradoksalnie właśnie te zmysły mi na jakiś czas odbierając. Teraz stała razem z Naimą  przy schodach, o poręcz których opierała się także Claire. W salonie siedział Emmett z laptopem na kolanach, a przy mnie ciągle znajdowali się Edward, Esme i Carlisle, jakby w każdej chwili gotowi mnie podtrzymać w razie upadku czy też powstrzymać, gdybym chciała zrobić coś głupiego.

-          A gdzie jest Gabriel? – spytałam głucho. Od tej pory nie umiałam już przybrać innego tonu.

-          W lesie – wyjaśniła Claire. – W waszym domku znalazł inne tropy i poszedł ich śladem, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. Cały czas czekamy na jego powrót.

-          I mamy do niego kilka pytań... – mruknął nagle Emmett.

Dopiero teraz zauważyłam, że w dłoni ściskał granatowy kawałek materiału, który kiedyś był ulubioną sukienką Rosalie. Zaś obok niego leżał cekinowy top Alice oraz kurtka Jaspera.

-          Ja też się przejdę – zdecydowałam nagle.

-          Idę z tobą – poruszył się natychmiast Edward.

-          Nie – powiedziałam to, zanim pomyślałam.

Po raz pierwszy w życiu obecność Edwarda wydała mi się niepożądana. Widziałam zdumienie i ból na jego twarzy, ale nie zmieniłam zdania. Oczywiście kochałam go nadal i nie wyobrażałam sobie życia bez niego, jednak w tej chwili jego piękna twarz przypominała mi rysy naszej córeczki i musiałam się od tego uwolnić. Pragnienie samotności było silniejsze niż cokolwiek innego.

Spojrzałam na niego przepraszająco i wyszłam z domu, głęboko wdychając pachnące lasem powietrze. Od razu poszłam w stronę kamiennej chatki, jednak rozmyślnie wydłużałam każdy krok, przez co szłam prawie w ludzkim tempie.

Wokół było przepięknie. Różowo-złota łuna oblewała ciepłym światłem soczyście zielony las i mnożyła przecudne błyski na powierzchni rzeki, a powietrze przesycone było zapachem jesiennych ziół i suchych liści. Mnie jednak nawet ptasie trele wydały się żałobnym marszem.

Odnalazłam kocyk pieczołowicie złożony na ganku domku. Bezwiednie pogłaskałam go wnętrzem dłoni, po czym schowałam pod koszulką, żeby mieć go jak najbliżej serca. Nie zdobyłam się jednak na przytknięcie ciągle miękkiej tkaniny do nozdrzy. Zamiast tego weszłam do środka chatki i rozejrzałam się już teraz spokojniej. Panował tam chaos i bałagan. Kąty osnute były pajęczynami, oberwana okiennica skrzypiała cicho, poruszana wiatrem, a po podłodze walały się uschnięte liście. W kącie naszej sypialni stało połamane, bezużyteczne łóżeczko Renesmee i jej małe krzesełko. Podeszłam do nich i dotknęłam zniszczonego drewna opuszkami palców.

Wspomnienie było tak silne, że aż przymknęłam oczy. Cichy, słodki szept, którego słów nie potrafiłam rozróżnić i nagły trzask łamanej poręczy łóżeczka. Szept przeszedł płynnie w warkot i wściekłe szczeknięcie, po czym znowu nastała cisza, a ja widziałam tylko strzęp czarnej tkaniny oraz burzę ciemnobordowych włosów.

Nic więcej.

Poczułam, jak powraca do mnie rozpacz i przez chwilę pożałowałam, że Edward nie poszedł ze mną. Zaraz jednak moją uwagę odwrócił znajomy zapach i błyskawicznie odwróciłam się do wejścia.

-          Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć... – powiedział cicho Gabriel, wchodząc do pokoju.

Nie odpowiedziałam, tylko skinęłam głową i po raz ostatni musnęłam palcami szczątki łóżeczka. Musiał zauważyć ten gest, bo podszedł bliżej i spojrzał na połamane drewno ze zrozumieniem.

-          Tu też szukałem... – powiedział przepraszająco. – Te tropy są bardzo stare i ciężko je odróżnić. Ale jeden jest potwornie intensywny jak na swój wiek, a w dodatku niesłychanie drażniący. Spójrz tutaj...

Podał mi kawałek jakiegoś materiału, więc posłusznie zanurzyłam w nim nos. Przez moment cień uśmiechu przemknął mi po twarzy.

-          Jacob... – szepnęłam.

-          Wilkołak? – domyślił się. – No tak, tak też podejrzewałem. Ten trop ma dwie drogi. Jest przedziwny.

-          Dwie drogi? – zmarszczyłam brwi.

-          Tak, to ten sam zapach, ale mimo wszystko... podwójny – Bezradnie rozłożył ręce. – Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Najpierw jest jeden, a potem nagle inny, ale ciągle ten sam. Prowadzi na północ, ale jest tak stary, że nie potrafię go dokładnie zlokalizować.

-          Znalazłeś coś jeszcze? – spytałam nagle.

-          Inne wilkołaki – odparł. – Obce, nieznane mi ślady. Tu jest tego mnóstwo.

Kiwnęłam głową i wyszłam na zewnątrz. Ramię w ramię poszliśmy z powrotem do domu Cullenów, ale żadne z nas specjalnie się nie spieszyło. Z boku musiało wyglądać to na zwykły spacer. Nagle jednak coś przyszło mi do głowy.

-          Claire mówiła, że byliście tu już kiedyś – przypomniałam sobie. – Zobaczyliście opuszczony dom. Nie wyczułeś wtedy naszych śladów? Nie wiedziałeś, gdzie jesteśmy?

-          Wyczułem mnóstwo śladów, nie wiedziałem tylko, które są wasze – wyjaśnił Gabriel. – Teraz już je znam, ale wtedy nie było sensu was szukać. Postanowiliśmy osiedlić się w pobliżu i jeszcze kiedyś tu zajrzeć, ale potem Louis zginął, pojawiły się dziewczęta... Mieliśmy na głowie inne rzeczy.

Po raz pierwszy znalazłam się z Gabrielem sam na sam i może dzięki tej krótkiej rozmowie całkowicie minęło mi pierwsze, negatywne wrażenie. Teraz był ostrożny i delikatny, jego głos brzmiał miękko i opiekuńczo, a ja czułam się przy nim bezpiecznie. Wcale nie przypominał podejrzliwego, gniewnego młodzieńca, który napadł na Emmetta jeszcze kilkanaście godzin temu. Zupełnie, jakby zbliżyła nas do siebie ta rozpacz, która stała się moim udziałem... I nagle wszystko było całkowicie jasne.

-          Kto ci zginął? – zapytałam spontanicznie, niewiele myśląc o takcie czy zasadach.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale szybko zrozumiał pytanie.

-          Siostra... – odpowiedział cicho. – Młodsza siostrzyczka, Etienne... Miała dwanaście lat.

-          To był wampir, prawda?

-          Tak – Gabriel na mnie nie patrzył, jednak widziałam jego zaciśnięte w pięści dłonie i dygocące ramię. – Napadł ją wieczorem, kiedy czekała na mnie pod domem mojego kolegi. Wyszedłem w chwili, gdy rzucił ją martwą na bruk.

Ta scena, choć opisana szczątkowo i bardzo mgliście, z całą wyrazistością stanęła mi przed oczami. Zupełnie, jakbym to ja wychodziła z klatki schodowej starej kamienicy na brukowane podwórko i jakbym ja widziała bezwładne ciało dziewczynki, rzucane brutalnie na ziemię. Tylko w mojej wizji nieznana Etienne miała twarz Renesmee...

-          Rzuciłeś się na niego... – stwierdziłam, jakby to było oczywiste, a on pokiwał głową.

-          Spłoszyło go jakieś poruszenie nieopodal, więc nie skończył ze mną od razu, tylko zostawił tam, w ciemnym kącie, oczadziałego z bólu – mówił obojętnie. – Doczołgałem się do zsypu i tam przeleżałem trzy dni. Cztery miesiące później spotkałem Claire i Louisa.

I tyle. Żadnych bogatych obrazów, żadnych uczuć, a jednak po kilku zdaniach poznałam całą historię Gabriela i zrozumiałam go lepiej, niż gdyby wdawał się w barwne opisy. Jego przeszłość wyjaśniała fakt, że wskoczył do płonącego domu, by wyratować z niego dwie dziewczynki i taką opieką otoczył młodszą z nich, Lily.

Odruchowo sięgnęłam po jego dłoń i mocno ją uścisnęłam. Na początku zaskoczony, odpowiedział mi zaraz takim samym uściskiem, a potem już staliśmy na werandzie domu Cullenów. Na nasz widok wszyscy zdawali się oddychać z ulgą, zaś Emmett wręcz zerwał się z kanapy i rzucił Gabrielowi trzy sztuki odzieży naraz. Widać było po nim wzburzenie i właściwie to rozumiałam. Według niego Gabriel od razu powinien był tropić naszych bliskich, a nie wędrować po lesie i dotrzymywać mi towarzystwa. Więc choć gest rzucenia w niego ubraniami był niemalże obraźliwy, Gabe bez protestów wydobył z nich top Alice i podniósł go do twarzy.

-          Volterra – powiedział natychmiast, gdy tylko materiał musnął jego nozdrze. Potem powąchał sukienkę Rosalie. – Też Volterra, ale nie to samo miejsce.

Nad kurtką Jaspera zatrzymał się na dłużej i w skupieniu zmrużył oczy.

-          Na pewno Volterra, ale potem... – mruknął cicho. – Nie wiem, z tym tropem jest coś nie tak. Chyba Volterra...

-          A więc żyją! – zawołała z ulgą Esme.

Wtedy Gabriel popatrzył na nią dziwnie i zaraz przeniósł wzrok na Claire. Ta, jakby rozumiejąc, co chciał jej w ten sposób przekazać, podeszła do Esme i objęła jej ramiona łagodzącym gestem.

-          Esme... – powiedziała delikatnie. – Dar Gabriela... zrozum... to nie działa w ten sposób...

-          Co? – Esme odwróciła się i popatrzyła na nią niewidzącym spojrzeniem.

Wówczas Edward wydał z siebie głębokie westchnięcie i przygryzł wargi.

-          On widzi tylko ostatni trop – powiedział głucho. – Nie wiadomo, czy oni żyją. Jak żyli, to znajdowali się w Volterze.

Esme jęknęła i osunęła się bezwładnie, ale Claire zdążyła ją podtrzymać. Zaraz zjawił się przy nich Carlisle, zasępiony i pochmurny, aby objąć ukochaną i przytulić jej twarz do swojej piersi. Wszystko zaczynało wyglądać tak beznadziejnie, jak tylko mogło. Byliśmy poszarpani bólem, tęsknotą i niepewnością, bezradni jak dzieci we mgle. Nasz dom absurdalnie skojarzył mi się z hospicjum, miejscem pełnym chorych ludzi, których nadzieja topnieje szybciej niż pozostawiony na słońcu lód. Dom pełen ludzi. Taki samotny dom...

W dodatku w tej samej chwili moje wrażenie spotęgował Emmett, który usiłował coś powiedzieć, ale wyszedł mu z tego tylko niezrozumiały bełkot. Wszyscy na niego spojrzeliśmy.

-          On nie może mówić – Edward od razu wyczytał problem z myśli brata. – Ból zwiera mu szczęki, rany znów są otwarte. Stracił mowę.

Carlisle oczywiście natychmiast podszedł do Emmetta i rozwinął mu bandaże, ale widok, jaki ukazał się naszym oczom, wcale nie poprawił nam humoru. Rany naszego brata objęły już niemal całą jego twarz i mocno deformowały rysy, do granic absurdu rozciągając obolałe wargi i pokrywając się coraz grubszą warstwą wyraźnie trującego nalotu.

Carlisle spróbował jak najdelikatniej zebrać wacikiem choć trochę zielonkawej substancji, ale Emmett aż syknął. Błagalnie spojrzał na Edwarda i wtedy z ust mojego męża wydobył się zmieniony, złamany cierpieniem głos:

-          Nie dotykajcie mnie...

Nie mogłam w to uwierzyć. Samo zestawienie imienia Emmetta i słów “ból” brzmiało wystarczająco nieprawdopodobnie, a co dopiero obserwowanie takiego zjawiska. Sama nie zdawałam sobie sprawy, że drżą mi od tego ręce. Co takiego było w tym diabelskim ogniu, który spalił Gastona? Dlaczego rany Emmetta nie chcą się goić, a tylko jątrzą się i sprawiają tyle bólu? Ze współczuciem przyklęknęłam obok kanapy i ostrożnie ujęłam jego rękę, kiedy Carlisle, mimo próśb, zdecydował się pobrać próbkę nalotu. Palce mojego szwagra uścisnęły moją dłoń tak mocno, że na skórze pozostały mi wgłębienia. Potem Esme z niezwykłą delikatnością przemyła rozchodzące się rany odkażającym płynem, do którego działania nie byliśmy przekonani. Nikt nie wiedział, czy na wampiry w ogóle takie środki działają, bo jeszcze nigdy nie widzieliśmy u wampira takich obrażeń.

Gdy Carlisle z powrotem owijał jego twarz świeżymi bandażami, Emmett patrzył na mnie półmartwymi oczami. Jedna z ran rozciągnęła się już na tyle, że objęła kącik jego lewego oka i niemalże rozrywała powiekę, ale zdołał jakoś uśmiechnąć się do mnie pocieszająco. Miałam ochotę wyć...

I wtedy, gdy już się zdawało, że tak tragicznego dnia nie dane było przeżyć nikomu na świecie, a cała nasza nadzieja zniknęła w pogłosie jęków cierpiącego Emmetta, na podjeździe pojawił się samochód. Zajęci naszym bratem, nie zwróciliśmy uwagi, jak zjeżdżał z jezdni na leśną drogę, więc teraz z zaniepokojeniem wpatrzyliśmy się w okno. Ale zaraz Edward głęboko westchnął.

-          Och... wreszcie... – przez jego twarz przebiegł wreszcie cień uśmiechu. – To Denali...

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin