Otwarte przestworza - LE GUIN URSULA K_.txt

(357 KB) Pobierz
LE GUIN URSULA K.





Otwarte przestworza





URSULA K. LE GUIN





i inne opowiadania

Przelozyl Radoslaw Kot



OTWARTE PRZESTWORZA





To jest basn. Ludzie stoja w rzadko padajacym sniegu. Cos lsni i drzy, pobrzekujac srebrzyscie. Oczy tez lsnia. Slychac jakies glosy. Spiewy. Ludzie smieja sie i lkaja, sciskaja sobie dlonie, obejmuja sie posrod blasku i drzenia. Potem zyja dlugo i szczesliwie. Snieg pada na dachy i leci, wiatrem niesiony, przez parki i place, i ponad rzeka.

To jest historia. Dawno, dawno temu za siedmioma gorami mieszkal w swoim palacu dobry krol. Jednak na jego ziemie spadla klatwa. Ziarna pszenicy uschly w klosach, liscie opadly z drzew w lesie. Wszedzie zapanowala calkowita martwota.



To jest kamien. Brukowiec z placu biegnacego lagodnym stokiem ku starej, czerwonawej i niemal bezokiennej fortecy zwanej Palacem Czerwonym. Plac zostal wybrukowany prawie trzysta lat temu, wiec i wiele stop przeszlo od tamtej pory po kamieniu. Stopy bose i w chodakach. Miekkie pantofle dzieci i zolnierskie buciory. I jeszcze zelazne konskie podkowy. I kola w nieustannym ruchu: kola wozkow, powozow, samochodow. I czolgowe gasienice. Przez caly czas drapaly go psie pazury. Lezalo na nim psie gowno, zraszala go krew. Zmywana szybko albo woda z wiader, albo z wezy. Lub spadajaca z chmur. Powiada sie, ze nie wycisniesz krwi z kamienia; podobnie kamien nie chlonie krwi, nigdy wiec sie nie brudzi. Czesc bruku w poblizu ulicy, ktora prowadzi z Placu Czerwonego ku dawnej zydowskiej dzielnicy nad rzeka, byla ze dwa razy wyrywana z ziemi i spietrzana w barykady. Niektore kamienie nawet lataly w powietrzu, choc zawsze tylko przez chwile. Szybko wstawiano je na miejsce lub zastepowano nowymi. Im nie robilo to roznicy. Czlowiek uderzony przez lecacy kamien padal jak kamien obok kamienia, ktory go zabil. Zolnierze zmywali jego krew woda lana z wiader. Tych samych wiader, z ktorych pily ich konie. Potem padal deszcz. I snieg. Dzwony wydzwanialy godziny, obwieszczaly nadejscie Bozego Narodzenia, Nowego Roku. Czolg zatrzymywal sie, szorujac gasienicami po kamieniu. Mozna by sadzic, ze to powinno zostawic jakis slad, bo czolg jest wielki i ciezki, ale na kamieniu niczego nie widac. Tyle ze niezliczone bose i obute stopy wygladzily go troche przez stulecia. Chociaz nie jest tak naprawde gladki, tylko lico mu zlagodnialo i przypomina wyprawiona skore. Nie splamiony, nie naznaczony, obojetny, ma jeszcze przed soba dlugie zycie, nim naprawde sie zuzyje. Jest wiec kamieniem obdarzonym moca: kto postawi na nim stope, ten moze ulec przemianie.



To jest opowiesc. Kobieta otworzyla sobie drzwi kluczem.

-Mamo?! - zawolala. - To ja, Fana!

-Jestem tutaj! - odkrzyknela jej matka z kuchni. Spotkaly sie i usciskaly w kuchennych drzwiach.

-Chodz, chodz!

-Dokad to?

-Przeciez dzis czwartek, mamo!

-Och - jeknela Bruna Fabbre, wycofujac sie do kuchenki. By sie usprawiedliwic, wskazala na rondle, sciereczki i lyzki.

-Obiecalas.

-Ale juz prawie czwarta...

-Kolo wpol do siodmej bedziemy z powrotem.

-Nie przygotowalam sie jeszcze w ogole do testow egzaminacyjnych.

-Musisz isc, mamo. No chodz! Sama zobaczysz!

Nawet kamienne serce zmiekloby pod spojrzeniem tych lsniacych i blagajacych, a jednak stanowczych oczu.

-Chodz! - powtorzyla i matka poszla. Chociaz nie bez narzekania.

-Robie to tylko dla ciebie - powiedziala na schodach. W autobusie znow zaczela.

-Robie to dla ciebie, nie zebym sama chciala.

-Dlaczego tak mowisz?

Bruna nie odpowiedziala od razu. Patrzyla w okno autobusu, za ktorym przesuwalo sie szare miasto. Nisko nad dachami zwieszaly sie ponure, listopadowe chmury.

-Bo widzisz - odezwala sie po chwili - zanim Kasi... moj brat Kasimir... zanim zginal, robilam to dla siebie. Ale bylam mloda i glupia. Za mloda. A potem zabili Kasiego.

-Przez pomylke.

-To nie byla pomylka. Szukali czlowieka, ktory przerzucal ludzi przez granice, ale im sie wymknal. Jednak kogos musieli dopasc, zeby...

-Zeby mieli co zameldowac w Centrali.

Bruna skinela glowa.

-Byl wtedy mniej wiecej w twoim wieku - ciagnela. Autobus zatrzymal sie, wsiadlo sporo ludzi i zrobil sie tlok. - Od tamtej pory, od dwudziestu siedmiu lat, jest juz za pozno. Za pozno dla mnie. Najpierw bylam za glupia, a potem zrobilo sie za pozno. Teraz twoja kolej. Moj czas minal niespostrzezenie.

-Sama zobaczysz - powiedziala Stefana. - Jest dosc czasu na wszystko.



To jest historia. Zolnierze stoja w szeregu przed czerwonawym, niemal bezokiennym palacem; muszkiety trzymaja gotowe do strzalu. Mlodzi mezczyzni ida ku nim po kamieniach i spiewaja:



A za ciemnoscia lsni swiatlo,

O wolnosci, nadejdzie twoj dzien!



Zolnierze strzelaja. Mlodzi ludzie zyja potem dlugo i szczesliwie. Na wieki.



To jest biologia.

-Gdzie, u diabla, wszyscy sie podziali?

-Dzis jest czwartek - wyjasnil Stefan Fabbre. - Cholera! - zaklal, widzac, jak obraz na monitorze komputera skacze i migocze. Siedzial w plaszczu narzuconym na sweter i w szaliku, bo laboratorium biologiczne ogrzewal wylacznie przenosny elektryczny piecyk, ktorego nie mozna bylo uzywac rownoczesnie z komputerem, gdyz zaklocal jego prace. - Sa programy, ktore robia to w dwie sekundy - powiedzial, stukajac markotnie w klawiature. Avelin podszedl i zerknal na ekran.

-Co to jest?

-Porownawcze zestawienie RNA. Na palcach szybciej bym to policzyl.

Avelin, lysy i wymuskany, blady i czarnooki mezczyzna okolo czterdziestki, krecil sie bez celu po laboratorium.

-To zadna praca w tych warunkach - powiedzial, przerzucajac skoroszyt z wynikami. - Myslalem, ze tez pojdziesz.

Fabbre wszedl w nowy plik danych.

-Dlaczego?

-Jestes idealista.

-Ja? - Fabbre odchylil sie w fotelu, przeciagnal i pokrecil glowa, zeby rozruszac kregi szyjne. - Staram sie nie byc.

-Realista trzeba sie urodzic, starania nic tu nie pomoga. - Mlodszy mezczyzna przysiadl na stolku laboratoryjnym i wbil spojrzenie w pokiereszowany, zaplamiony blat. - Wszystko sie rozsypuje.

-Tak myslisz? Powaznie? Avelin skinal glowa.

-Slyszales, co sie dzieje w Pradze. Fabbre tez kiwnal glowa.

-W zeszlym tygodniu... W tym tygodniu... Tak. Najpozniej w przyszlym roku. Trzesienie ziemi. Nie zostanie kamien na kamieniu. Byl blok, nie ma bloku. Na naszych oczach tworzy sie historia. Wiec nie rozumiem, dlaczego jestes tutaj, a nie tam.

-Naprawde tego nie rozumiesz?

-Naprawde - odparl z usmiechem Avelin.

-Dobra. - Fabbre wstal i zaczal chodzic tam i z powrotem po dlugim pomieszczeniu. Drobny, siwy mezczyzna o mlodzienczych, ale opanowanych ruchach. - Pamietasz, jaki mielismy wybor? Albo dzialalnosc naukowa, albo polityczna. Albo - albo, tak bylo, prawda? Wybor wymagajacy odpowiedzialnosci, zgadza sie? Wiec podszedlem do tego odpowiedzialnie. Wybralem nauke i dalem spokoj wszystkiemu, co jej nie sluzy. Co nie sluzy prawdziwej i rzetelnej nauce. Tam, na zewnatrz, oni moga sobie zmieniac reguly, ale nie tutaj, a gdy probuja, ja probuje sie sprzeciwiac. To moja forma oporu. - Uderzyl otwarta dlonia w stol laboratoryjny i obrocil sie. - Chodze zupelnie jak na wykladzie. Ale niech tam, moge zrobic wyklad. No to juz. Jakie bylo tlo mojego wyboru. Moj dziadek, ojciec... represjonowani. To raz. Dalej. W szescdziesiatym roku zaczalem pracowac na uniwersytecie. W szescdziesiatym drugim szedlem przez pewien wiejski rynek z moim najlepszym przyjacielem, bratem mojej zony. Szlismy i rozmawialismy, az on nagle umilkl. Zostal zastrzelony. Przez pomylke, jak twierdza. Byl muzykiem. Realista. Czulem, ze jestem mu to winien. Ze jestem im to winien. Uwazalem, ze najlepsze, co moge zdzialac, to zachowywac sie odpowiedzialnie i przezyc. I robic ostroznie, co w mojej mocy. A w mojej mocy jest wlasnie to. - Wskazal szerokim gestem na laboratorium. - I jestem w tym dobry. Zatem staram sie byc realista. Na ile to mozliwe w tych okolicznosciach, ktore maja coraz mniej wspolnego z realizmem. Ale to tylko okolicznosci. Okolicznosci, w ktorych staram sie jak najostrozniej robic swoje.

Avelin siedzial pochylony. Gdy Fabbre skonczyl, pokiwal glowa.

-Ale pozostaje pytanie - odezwal sie po chwili - czy takie rozdzielanie okolicznosci i pracy jest przejawem realizmu.

-W podobnej mierze co rozdzielanie umyslu od ciala - powiedzial Fabbre. Znowu sie przeciagnal i ponownie siadl do komputera. - Chce wprowadzic jeszcze jedno - rzucil, siegajac do klawiatury i spogladajac na notatki. Po pieciu czy szesciu minutach wlaczyl drukarke. - Givan, naprawde uwazasz, ze to wszystko sie rozsypuje? - spytal, nie odwracajac glowy.

-Tak. Mysle, ze eksperyment dobiegl konca.

Drukarka ruszyla z jazgotem i obaj musieli podniesc glosy, by sie slyszec. - Tutaj.

-Tutaj i wszedzie. Ci na Placu Czerwonym juz to wiedza. Idz tam. Sam zobaczysz. Tak uroczyscie obchodzi sie tylko smierc tyrana albo kres wielkiej nadziei.

-Albo jedno i drugie.

-Albo jedno i drugie - zgodzil sie Avelin.

Papier utknal w drukarce i Fabbre otworzyl urzadzenie, zeby je odblokowac. Dlonie mu sie trzesly. Opanowany Avelin podszedl z rekami zalozonymi z tylu. Spojrzal, siegnal i wyprostowal rog kartki, ktora zakleszczyla sie w podajniku.

-Niebawem bedziemy mieli IBM-a. Albo mactoshina. Co sobie zamarzymy.

-Macintosha - poprawil go Fabbre.

-Wszystko da sie zrobic w dwie sekundy. Fabbre wlaczyl drukarke i rozejrzal sie wkolo.

-Sluchaj, ale zasady...

Avelinowi dziwnie lsnily oczy, jakby lzawily. Pokrecil glowa.

-Tak wiele zalezy od okolicznosci - powiedzial.



To jest klucz. Zamyka i otwiera drzwi mieszkania 2- I w domu numer 43 przy Pradinestrade w dzielnicy Starej Polnocnej w miescie Krasnoj. Mieszkanie jest ladne, ze pozazdroscic. Ma kuchnie z rondlami, sciereczkami, lyzkami i wszystkim, co potrzebne, i dwa pokoje, z ktory...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin