Joanna Siedlecka
JAŚNIE JL PANICZ
O Witoldzie Gombrowiczu
Od autorki
Historyk literatury mógłby wytknąć mojej książce sporo nieścisłości. Gombrowicz
na przykład nie „pomarł" wcale w biedzie, jak utrzymywał były lokaj jego
rodziny. Trudno też stwierdzić z pewnością, czy rzeczywiście -jak uważało wielu
moich rozmówców - przewidział groźbę nadciągającej wojny.
Biografię pisarza zostawiam jednak historykom literatury. Jako reporterce
chodziło mi natomiast o utrwalenie najdrobniejszych nawet śladów pamięci o nim,
jakakolwiek by była, choć nie zawsze uważam ją za zgodną z rzeczywistością. Ale
taki, a nie inny jej kształt to przecież świadectwo wciąż żywej legendy
Gombrowicza, fascynującej coraz to nowe pokolenia czytelników. Legendy, która ma
swoje źródło nie tylko w wyjątkowej twórczości, ale i w losie pisarza -
emigracji, samotności, sławie - a przede wszystkim w bezkompromisowej walce o
swoje pisarstwo, w długiej, paradoksalnej obecności i jednocześnie nieobecności
w naszym życiu literackim oraz kulturalnym.
Brak również w mojej książce wypowiedzi osób tak dla niego ważnych, jak
chociażby Rita Gombrowicz czy Konstanty A. Jeleński. Nie udało mi się, niestety,
spotkać z nimi podczas mojej bardzo krótkiej (z przyczyn materialnych) wizyty w
Paryżu. Z drugiej jednak strony nie są tu obecni także ci, którzy pisali o
Gombrowiczu sporo, jak na przykład Artur Sandauer czy Tadeusz Kępiński.
Lecz cel mojej - podkreślam - reporterskiej książki to przede wszystkim „drugi
plan": relacje osób, które nie chwyciłyby nigdy same za pióro. Ich wspomnienia o
Gombrowiczu przepadłyby bezpowrotnie. A przecież coraz już mniej wśród żyjących
tych, co go znali i pamiętają.
Nieprzypadkowo więc przeważają wspomnienia osób z kręgów nielite-rackich: byłej
służby Gombrowiczów, dworskich, dalszej i bliższej rodziny, kolegów, bynajmniej
nie po piórze. Wspomnienia literatów o literacie to zresztą i wyeksploatowane, i
konwencjonalne, a ten kpiarz tak przecież gardził konwenansem oraz tradycją.
Unikał pisarzy, „salonów", Paryża, zafascynowany był natomiast zawsze
„niższością" i niedojrzałością. Najpierw chociażby „kredensem" - parobkami,
lokajczykami, kuchennymi dziewkami, potem argentyńskimi zaułkami Retiro.
Nie bez kozery więc „drugiemu planowi" oddalam przede wszystkim głos.
W drugim, poszerzonym wydaniu mojej książki znalazły się relacje, które nie
weszły do wydania pierwszego ze względów cenzuralnych: Jerzego Giedroycia,
Romana Palestra. Oprócz nich przygotowane specjalnie do wydania drugiego między
innymi relacje Czesława Miłosza, Wojciecha Karpiń-skiego, Krystyny Maryańskiej-
Zgrzebnickiej - „nowoczesnej pensjonarki" rozpamiętującej pierwszy pocałunek z
Witkiem „Gąbrowiczem", niepublikowane dotychczas listy do Jadwigi Kukułczanki,
wybór co bardziej pamiętnych ataków prasowych na Gombrowicza.
Trzecie wydanie „Jaśnie Panicza" poszerzyłam o aktualizujące przypisy i
uzupełnienia, a także nowe relacje, między innymi Jana Lebensteina, Kazimierza
Ryttla, właściciela oryginalnych gombrowiczianów; prawdziwych perełek - wierszy
Gombrowicza do „biurowej, urzędniczej tłuszczy" w argentyńskim Banco Polaco.
Wydanie czwarte, przygotowane z okazji setnej rocznicy urodzin Witolda
Gombrowicza, wzbogaciłam o wiele nowych, unikatowych, niepublikowanych
dotychczas zdjęć. Między innymi pierwszej miłości pisarza, panny Kry-sty
Janowskiej z Bartodziejów, pradziadów i dziadów zarówno po mieczu, jak i po
kądzieli itd.
Przede wszystkim jednak dodałam daty śmierci większości swoich rozmówców, tak że
dziś moja reporterska biografia nie byłaby już możliwa. Zdążyłam naprawdę w
ostatniej chwili.
CZĘŚĆ PIERWSZA
;':,ua,,. ^fx'.5<mcf łs.Mirr..' .fs^fos-it sći
n oH-^i* l* J
oq om J.9J-.
Jest w Bodzechowie
Na łąkach
Kolumna bociana
Niepowtarzalna
W czworakach żyją ludzie
Pracujący w ziemi
Pracują ciężko bo każdy chce chleba
Po dworze Kotkowskich zostały piwnice
Tutaj nikt nie słyszał
Podobnie w „Witulinie"
Jedynie dawny stangret kiwa głową
Ale nic nie mówi bo mu starość odebrała mowę
Kolumna z kamienia od wieków tu stała
Jest w Małoszycach aleja grabowa
Resztki stawu wokół którego biegał mały Witold
Jabłonki
Żyje jeszcze Jan Popek pamiętający dziedzica
I jego syna który ponoć pisarzem został
Ale we wsi nikt nie wie co napisał
Przyjeżdżają różne i pytają
Chcą zobaczyć miejsce w którym się urodził
Ten niezwykły jaśnie talent
Co z chłopskimi dziećmi po ogródkach
Gorzkie jabłka zrywał zanim w świat pofrunął
Powiedzieć można że z wyglądu podobny był do bociana
Na długich cienkich nogach
Twarzy prawie dziewczęcej
Chorowity '
Ale złakniony polnych dróg i przestrzeni
Pachnącej pszenicą
Pajdy chleba i garnuszka mleka
Toteż dziedziczka nieraz krzyczała
Że zarazków dostanie od tego biegania boso
I brudnego jedzenia
Tak było moi drodzy - mówi Popek - narwijcie sobie jabłuszków
We wsi gadają że pofrunął do ciepłych krajów
I tam na Polskę umarł
Jest w Przybysławicach cmentarz
Spoczywają na nim rodziny Młodożeńców, Baczyńskich, Gombrowiczów
Żołnierze bez nazwisk plebani i chłopi
Nie ma między nimi Witolda z Małoszyc
Leży w ziemi francuskiej
W Kielcach pod lastrikiem
Spoczywa jego matka
Jest w Bodzechowie kolumna bociana
Na łąkach pasą się krowy
Od obór zalatuje gnojeni
Nad starymi drzewami polskiej kultury
Krążą wrony*
* Ryszard Miernik, „Kolumna bociana" - pierwodruk w „Przemianach" (grudzień
1980), kieleckim miesięczniku społeczno-kulturalnym.
t 3ci SilSOlff '-11, fbol
>?axl€f. l- . fpv>f.ioc; YJK
;.;:/^f«'r Eł!s;;ł.:»fffieft i sd
Jaśnie Panicz
Teraz wystarczy, że ktoś siedział z nim chwilkę przy jednym stoliku w
„Ziemiańskiej", „Zodiaku" czy też „Querandi" lub „Rexie" w Buenos Aires, a już
pisze wspomnienia i rozprawy.
Władysława Dulna z Opatowa, rencistka dorabiająca sobie sprzątaniem placu wokół
Zakładów Dziewiarskich, dopiero ma do opowiadania o nim i jego rodzinie! Bo ona
jest rocznik 1912, rodem z Małoszyc, z domu Moras, tymczasem grunty Morasów
sąsiadowały z majątkiem jaśnie państwa Gombrowiczów. Co więcej, jej świętej
pamięci mamusia - Zofia Moras z domu Zawierucha, rocznik 1893 - była za kucharkę
na ich stole. Razem z mamusią osiem lat mieszkała Władysława na górce
Gombrowiczowskiego pałacu. A kucharowanie mamusi rozeszło się o chleb.
Zawsze gdy jaśnie pan Gombrowicz objeżdżał na koniku swoje Małoszy-ce, wstępował
do sąsiadów. Dziadek Moras miał aż trzydzieści morgów. Był za pierwszego
małowskiego* gospodarza i jaśnie pan lubił z nim pogadać czy też ubić jakiś
interes. Gdy kupował na przykład do majątku żniwiarkę, sprowadzał ją również i
dziadkowi, a ten zwracał mu potem pieniądze. Nigdy też nie mógł nachwalić się
chleba, którym go częstowano. Jaśnie państwo mieli własny młyn, a on nic, tylko
cudował, że Morasów chleb taki smaczny, bez zakalca, jak puch. Więc gdy tylko
babka Moraska upiekła chleb, zawijała go w czystą lnianą szmatkę, dodawała
świeży miód w plastrach - mieli osiemnaście pni uli - i dziadek szedł
przypodchlebić się jaśnie panu. Przedtem mył nogi, bo zawsze chodził boso,
nakładał białe lniane spodnie, taką samą koszulę ze stójką na wypust.
W 1915 roku najstarszy syn dziadka, czyli właśnie jej tatuś, pojechał do
Ameryki. Młody był, pachniało mu jechać, no i nie mógł liczyć, że dostanie od
ojca dużo morgów. Dziecek było aż pięcioro, wszystkie żeniate, dzieciate,
ściśnięte w ojcowej chałupie.
* Oczywiście małoszyckiego, zachowuję jednak ten regionalizm z relacji Dulnej
(przyp. mój - J.S.).
I wtedy jaśnie pan Gombrowicz zmówił się bez płot z dziadkiem, żeby dał mu
synową Zośkę za kucharkę. Wiedział, że nie tylko pomagała przy chlebie, ale jako
panienka kucharowała u samego księdza. Matka poleciała niczym na skrzydłach. Dla
Morasów synową tylko była i gdy mąż wyjechał, nie miała u nich za słodko.
Wiadomo przecież, wątroba nie mięso, synowa nie własne dziecko. Czekała ją
lżejsza robota niż w polu. Jaśnie pan płacił też żywą gotówką, a to się wtedy
bardzo w Małoszycach liczyło.
- Wzięła mnie ze sobą - mówi Dulna - i zaczął się mój raj. Bo co miałabym u
dziadków? Latałabym cały dzień za krowami, gęsiami, jak wszystkie małowskie
dziecka. A tak, moje pałacowe życie do dziś stoi mi przed oczami. Większość
służby jaśnie państwa: służące, ludzie od bydła, koni, ekunom, kasjer, ogrodnik
- mieszkała w czworakach. Rządca, nauczycielka i pani od ochronki - w rządcówce.
One tymczasem dostały pokoik w samym pałacu. Na górce, z żelaznym łóżkiem na
sprężynach, stolikiem, krzesłem. Sąsiadujący z pokojem buchalterki, która miała
prawdziwe pianino i nie tylko wpuszczała ją czasem do siebie, ale pozwalała
nawet postukać w klawisze! Jaśnie pan Gombrowicz był piękny, wysoki, postawny.
Jak tur albo niedźwiedź. Drugiego takiego pana ze świecą trzeba byłoby szukać.
Taki na przykład jaśnie pan Karski z sąsiedniego Włostowa nie zrobił nawet drogi
do swego majątku. A ten - jeden z czworaków przeznaczył na bandosiarnię i każdy
dziad mógł tam zamieszkać i żyć, gdy tylko robota mu za bardzo nie śmierdziała.
W Małoszycach był alfabetyzm, więc w czworaku koło mleczarni zrobił darmową,
czterooddziałową szkołę, żeby tę dzicz trochę oświecić. Choć taki pan Karski czy
Sawicki z niedalekich Bogusławie ani o tym myśleli. Sprowadził nauczycielkę -
panią Helenę Smoleńską, dał jej pokoik, pensję, przywiózł skądś szkolne ławki. W
innym czworaku zarządził ochronkę, gdzie mogły przychodzić i jeść nie tylko
dziecka dworskie, ale i małowskie -gospodarskie oraz wyrobników. W ogóle każdego
dziada, wszorza, do piersi
przytulił.
Maćkowi Wanatów, co był we dworze za pastucha, padła jedyna krowa. Dziecka,
których miał ośmioro, obstąpiły ją i taki płacz podniosły, aż jaśnie
pan przykazał:
- Maciek, idź do obory, wybierz sobie na własność najlepszą krowę!
Fornalowi, co stracił przy robocie oko, dał za nie dwie morgi.
Poprzedniej kucharce, która nie nadawała się już do kucharowania, nie kazał iść
precz. Dożywała sobie powolutku.
Marysi Moras, najmłodszej córce sąsiada, słowa nie powiedział, gdy jej gęsi
wlazły w szkodę na Gombrowiczowską niwę. Przykazał tylko, żeby częściej chodziła
do ochronki.
Jaśnie pani Gombrowiczowa była sucha, czarniawa i podobno trochę pomylona. Z
Bodzechowa rodem, Kotkowszczanka z domu, a Kotkowskie mieli tutaj opinię
zgłupkowanych. Czasem sama drogą leciała, ręcami wymachiwała, głośno do siebie
mówiła. Gdy kto z małowskich dostawał pomy-
lenia, latał po wsi, po polach i wszyscy o tym wiedzieli. Ale że to była jaśnie
pani, trzymali ją na pokojach i mało kto miał z nią styczność. W kuchni prawie
się nie pojawiała. Przychodził jaśnie pan. I cała kuchnia cudowała, że żyje z
taką, dziewek sobie nie bierze. Szlachetny był człowiek, nie to co inni tutejsi
dziedzice, którzy tańcowali po stołach z gołymi babami.
Dziedzicoków było czworo: Jurek, Janusz, Irka i Witek. Za jej czasów
przyjeżdżali do Małoszyc już tylko na wakacje, na stałe siedzieli w Warszawie. I
jak to na wakacjach - bawili się cały boży dzień. Bawił się głównie panicz
Witek, bo najmłodszy. Trochę jeszcze panienka Irka. Ze starszych już
była kawalerka.
- I jaśnie panicz Witek, i panienka Irka - mówi Dulna - ulasie byli, aż dziw! A
wesołe, a żywe! Nie wynosili się nad inne dziecka. Nie patrzyli, czy to syn
fornala, czy innego wszorza. Panicz Witek jak jaki guniec latał ze wszystkimi po
alejkach swego parku, aż kurzyło się, dudniła ziemia! Krzyczeli do siebie po
imieniu, szaleli, bili się! Ile razy i on, i panienka Irka brali małowskie
dziecka na bryczkę, wieźli do kościoła, po wsi. Pływali z nimi łódkami po stawie
Gombrowiczów, pod mostami schylali głowy, śmiali się, łapali żaby. Gdy tylko
chcieli pojeździć na kucach, przykazywali foszmonowi Matyjasowi, żeby zaprzęgał
także i dla mnie. Bo co? Nudzili się tylko ze sobą, a ja byłam pod ręką.
Gdy przyjechali do Małoszyc, lecieli zaraz do szkoły. Nieśli książki, globusy,
mapy. Zwoływali małowskie dziecka na pokoje, uczyli czytać, pisać, a gdy któreś
było bardziej pojętne, panicz Witek częstował cukierkami. Tylko że latem nie
mieli za bardzo kogo zwoływać - trzeba było latać za gęsiami, krowami, pomagać
ojcom w polu.
Gdy mieszkali jeszcze w Małoszycach na stałe, urządzali na pokojach jasełka. Na
ostatnich za świętego Józefa był syn stelmacha, za Matkę Boską -Kędzierszczanka;
za anioła - fornala córka, Zosia Kaniów, bo miała białe włosy, za króla Heroda -
Jasiek Popków. Jezuskiem była duża lalka panienki Irki. Razem z dziedzicokami na
jasełka patrzyli również jaśnie państwo. Zgasili światło, zapalili ognie
bengalskie, a małowskie dziecka w krzyk!
Irka i Witek ich uspokajały.
Panienka Irka miała serce najlepsze. Każdego lata zwoziła z Warszawy kupę
oberwanych sierot. Nocowała ich w pałacu, gdzie jedli śniadania i kolacje. Na
obiady rozprowadzała po co bogatszych małowskich gospodarzach, u których można
się było dobrze pożywić. Calutkie lato wodziła się z tymi wszorzami, zamiast -
jak na panią przystało - poleżeć do góry brzuchem.
- Tylko co? Nie mogłam cały czas latać za dziedzicokami - wzdycha Dulna. -
Mamusia była za główną kucharkę i choć miała do pomocy dwie dziewczyny, lokaja,
lokajczyka, lubiła, gdy kręciłam się koło niej. To jej coś trzeba było podać, to
pomóc przy wirowaniu mleka, robieniu masła czy zacierek, pieczeniu chleba.
Jaśnie pan też był nie od tego, żebym pomagała. Czysta była ze mnie dziewczynka,
a z dziewuchami do pomocy i lokajczy-
15
kiem różnie się zdarzało. Dlatego przede wszystkim pamiętam, co jaśnie państwo
jadało.
Najbardziej lubili proste wiejskie potrawy.
- Nie po to my na wieś przyjeżdżamy - mówił zawsze w kuchni jaśnie pan - żeby
jeść tak jak w Warszawie.
Na śniadanie jedli najczęściej zacierki na mleku, które pomagała drobić. Poza
tym: kartofle w skórce pieczone w duchówce, w których musiała wydłubywać
dziurkę, żeby jaśnie państwo mogło sobie wkładać łyżeczką masło. Kartofle bez
skórki, obtarte w grubej żytniej mące, soli i też pieczone w duchówce, podawane
z kwaśnym mlekiem. Kury, koguty, rosół. Szparagi. Najróżniejsze ryby. Raki,
które przynosił Wałek Moras, stryjeczny brat ojca. Ciasta do cukrowanej herbaty
- przede wszystkim drożdżowe i serowiec. I dużo innych, drobnych rzeczy, aż
trudno wszystko spamiętać, bo jaśnie państwo było żarte, nie ma co ukrywać.
Ciągle coś szło na stół.
Nowej kucharki nie mogli się wprost nachwalić. Dogadzała im lepiej niż
poprzednia. Zawsze też jaśnie pan płacił jej regularnie pensję, trzynastkę,
wigilijne i inne świąteczne dodatki, często tycał coś w fartuszek.
Nie brakowało oczywiście i takich, którzy bardzo jej tego zazdrościli, chcieli
wsadzić na tę posadę kogoś swojego. Naskarżyli więc jaśnie panu, że główna
kucharka kradnie. Zaprowadzili do kuchni, otworzyli szafę, pokazali świeżutki
serowiec z rodzynkami.
A był to właśnie serowiec z resztek, które matka zawsze chowała do szafy, żeby
potem raz-dwa upiec ciasto, gdy tylko jaśnie państwo zjeżdżało do Małoszyc z
Warszawy. Jaśnie pan dobrze o tym wiedział i wcale jej nie zwolnił, na złość
tamtym jeszcze pochwalił:
- Dobra to kucharka - powiedział - która i z resztek coś zrobi.
Choć raz o mały włos nie straciła posady przez własną głupotę. Wyrwała krzak
róży z pańskiego klombu, zasadziła przed domem Morasów. Pałacowy ogrodnik zaraz
to zauważył, podał Morasów do sądu. Mieli płacić po sto marek za różę. Stary
Moras nie chciał, żeby synowa straciła posadę, powiedział więc, że zrobiła to
Maryśka, jego najmłodsza córka; mała i głupia. Zawezwano ją do sądu.
- Szłam i szczałam ze strachu - wspomina Maryśka, czyli 83-letnia dziś Maria
Cebulina z domu Moras, mieszkająca w Opatowie. - Lecz niepotrzebnie. Jaśnie pan
dowiedział się, że zrobił to dzieciak, i kazał darować. Miał dla dzieci miękkie
serce.
- Zawsze gdy przechodził koło mnie - mówi Dulna - nie wytrzymał, żeby choć nie
pogładzić po głowie.
Uważał ją prawie za sierotę.
Po ośmiu latach przyjechał jednak ojciec i trzeba było wracać do dziadków.
Przywiózł dwa tysiące czterysta dolarów i jaśnie pan chciał mu sprzedać młyn,
lecz ojciec odmawiał - do prowadzenia młyna trzeba mieć głowę. A on co? Mało
brakowało, przehulałby wszystko z dziadkiem i braćmi. Cały-
mi dniami jedli, pili, tańczyli, grali na harmonii, lejku. Cud, że matka obt
rżała się w porę, dobrała się po kryjomu do kuferka z dolarami, ukradła mu
sześćset dolarów, kupiła w sąsiednich Kornacicach dwanaście mórg z walącym się
domem. Przenieśli się tam i zaczęli żyć jak wszyscy. Pobudowali się,
urodziła się Marysia.
- Jaśnie państwa nigdy więcej nie widziałam, lecz słuchałam o nich całe życie.
Mamusia żyła osiemdziesiąt jeden lat (zmarła w 1974) i do śmierci powtarzała
zawsze, najpierw mężowi i córkom, potem zięciom, wnukom:
- Jaśnie państwo Gombrowiczowie to mnie uszanowali! U państwa Gombrowiczów
dopiero miałam życie! Gombrowiczom smakowałby ten rosół! Panienki Irki i panicza
Witka nie trzeba było gonić do książek!
* * *
Dobrze na oczach ma go też Zofia Popkowa z Małoszyc, z domu Kania, rocznik 1907,
ta sama, która była na ostatnich jasełkach za anioła. A także brat jej świętej
pamięci męża Władysława - Jan Popek, rocznik 1906, czyli jasełkowy król Herod.
- W jednych my byli latach - wspomina Popek - to i razem bawili się. Raz ja mu
przyniósł gruszek, a on zaraz poleciał do swego ogrodu, też mi gruszek natrząsł,
aż dziwił się pałacowy ogrodnik. Innym razem dał mi się przejechać na rowerze i
śmiał się, gdy ja upadł, bo skąd ja mógł wiedzieć, jak się na takim czymś
jeździ? Ale śmiał się z serca, nie ze złośliwości.
Lecz w miarę gdy przybywało im lat, przestawali być dziećmi - skończyły się
wspólne zabawy.
- Wtedy to już - mówi Popkowa - ja, choć gospodarska córka, wstydziłam się nawet
na nich spojrzeć. Bo gdzie? Brudna, w lnianej górze, zgrzebnym dole, wełnianych
pończochach, z glutem pod nosem, gęsim pierzem we włosach, gęsim gównem
śmierdząca. Chowana za piecem, cały dzień za krowami i gęsiami, za kromką
chleba. A oni wracali z zagranic, z Warszawy, ze szkół. Przystrojeni, elegancko
przybrani, pachnący perfumami. Umieli się pięknie wysłowić, czytali książki,
mieli nauczycielki, które uczyły ich obcej mowy. Żyli wysoko - spacerowali
alejkami parku, jaśnie pan wymachiwał laską, prowadził jaśnie panią pod rękę, w
biały dzień przyjmowali gości, do kościoła we Wszechświętnym jeździli bryczką
albo szli wolniutko, spacerkiem - czasu im nie brakowało. W kościele mieli
własną ławkę obok prezbiterium. Najstarszemu z paniczów, Januszowi, kupili
samochód - pięknego forda, na którego nie wiadomo czemu panicze mówili
„kitajec". Było też w pałacu prawdziwe radio. Z tego wszystkiego nie wiedzieli
już, czy mają chodzić na palcach, czy też na piętach. Panicz Janusz, na
przykład, zszedł się z żoną jaśnie pana Cichowskiego z Linowa, odbił mu ją i z
rozwiedzioną wziął ślub! Świętej pamięci Władek Popek woził dla niej listy od
panicza Janusza.
2. Jaśnie Panicz
A już najbardziej uciekała Zosia przed paniczem Witoldem. Ojciec jej przywiózł
akurat z Ameryki dwa tysiące dolarów i panicz Janusz coraz od niego pożyczał
dolary. Matkę tak to ośmieliło, że poszła do jaśnie pana, prosiła, czy córka nie
mogłaby paść krów na Gombrowiczowskiej niwie. Pan się zgodził. Przechadzał się
tam czasem z książką panicz Witold. (Miał gdzieś tak siedemnaście lat, ona
piętnaście). I mówi raz do niej:
- Słuchaj, Zosiu, gdyby ojciec dał ci te wszystkie dolary - ożeniłbym się z
tobą! <•* Spuściła głowę, nic nie powiedziała.
- No i co z tymi dolarami ? - spytał następnym razem. ; /;
Od tego czasu uciekała przed nim jeszcze bardziej.
- Ja też już się...
campanila